V.Świat zapamięta.

Drugie przyjęcie było nudne.

Chociaż organizowała je inna rodzina (Edwin nie potrafił przypomnieć sobie ich nazwiska, ale pamiętał, że zaczynało się na N) i w innym miejscu chłopak czuł się, jakby widział idealną kopię tamtego pałacyku. Aż przystanął na progu i rozejrzał się niepewny tego, co widzi. Perfekcyjna iluzja zaczęła się walić dopiero, gdy nadszedł czas na jedzenie i zabawę. Muzyka... była nijaka. Nie wpadała w ucho. Po jakimś czasie kompletnie zapomniał o jej istnieniu, a kiedy zerknął na muzyków — jeden z nich przysypiał, grając na skrzypcach. Jedzenie smakowało, jak zapleśniały pergamin, picie zaś przypominało najzwyklejszą wodę. Za to inni zaproszeni... oni byli najgorsi. Co pięć sekund podchodzili do Arthura, przerywali jego i Edwina rozmowę, i zaczynali z nim rozmowę o rzeczach, których Edwin nie rozumiał. Przestawali mówić dopiero, gdy na ich miejscu zjawiali się kolejni. Wyglądać też słabo wyglądali. Jak zwykli ludzie. Największym osiągnięciem dla Edwina było zobaczenie kobiety o złocistych oczach.

Suknie dostał prostą i zieloną. Prawie jej nie czuł przy chodzeniu i, ku własnemu zaskoczeniu, uświadomił sobie, że wkurza go ten fakt. Poprzednia, chociaż wkurzała i ograniczała go przy każdym ruchu, miała swój urok. I pachniała bardzo ładnie, różanie.

Myśląc o tym i obserwując dwie kobiety tańczące razem do nijakiej muzyki, wreszcie uświadomił sobie pewną rzecz, a jego twarz oblały rumieńce. Zirytowany spojrzał na Arthura, ale ten dalej rozmawiał z jakimś demonem. Miał wrażenie, że minęły wieki od momentu, w którym Arthur ostatni raz poświęcił mu chociaż minutę uwagi.

Na szczęście przyjęcie skończyło się zaledwie godzinę później, gdy ogromny zegar zastygły w powietrzu, w samym centrum pomieszczenia, obwieścił, że oto wybiła północ. Nudny mężczyzna-demona skłonił się i odszedł, szukając swojej równie nudnej towarzyszki. Edwin odetchnął z ulgą, łapiąc Arthura za rękaw.

— Coś się stało? — Podczas gdy inne demony kierowały się do wyjścia, jego demon stał w miejscu z uniesioną brwią i pozwalał Edwinowi piorunować do spojrzeniem.

— Sukienka — wybełkotał przez zaciśnięte zęby.

— Jeśli uszkodziłeś ją, w którymś miejscu, to nie przejmuj s-

— Nie o to chodzi! — Machał rękami. Być może robił to trochę za mocno. Być może prawie kogoś uderzył łokciem. Być może też krzyczał, zwracając na siebie uwagę. — Po co mi ona? — spytał, gdy już nabrał powietrza, a jego chęć zamordowania Arthura spadła ze stu procent do dziewięćdziesięciu dziewięciu. — Przecież wy, demony, tolerujecie to całe... jak to się nazywa?

— LGBT+? — podsunął Arthur.

Edwin zmarszczył brwi, mamrocząc:

— Brzmi, jak choroba.

Więc Arthur próbował dalej.

— Gejów? Homoseksualistów? Biseksualistów? Panseksualistów? Ludzi niehetero?

Słowa kompletnie nic nie mówiły Edwinowi, więc zaczął się wiercić w miejscu. Arthur westchnął ciężko.

— Dewiantów? — rzucił i chociaż kąciki ust wciąż miał uniesione, jego głos był o wiele chłodniejszy.

— Tak. O nich mi chodziło. Czy to, co wymieniałeś, to jakieś synonimy?

— To po prostu właściwe określenia.

— Tamto LGcoś tam też?

— To akurat skrótowiec zawierający je wszystkie.

Edwin połączył wątki i spytał:

— Więc L jest dla, e, lesbijek, G dla tych, no, gejów i tak dalej?

— Dokładnie.

— Więc dla kogo jest T? No bo wnioskuje, że B to dla tych bicośtam, a nigdzie też nie ma P...

— P jest po plusie. T jest dla transpłciowych kobiet i mężczyzn. I też trochę dla osób niebinarnych, ale one mogą być też po plusie.

Chyba zaczynało mu się kręcić w głowie.

— Zaczekaj. Powoli. Kim są te, no, transpłciowe kobiety?

— Kobietami.

— No to po co im litera? Co w nich tak innego?

— To, że ktoś się kiedyś pomylił i uznał je za mężczyzn.

— Ale... jak ktoś mógł kobietę uznać za mężczyznę?

— Bo tak wyszło, że oboje mieli penisa. U was ludzi to spory problem, będziecie mieli na to kilka zabiegów w przyszłości, ale dla nas demonów to zaledwie jedno pstryknięcie palcem. — Wzruszył ramionami.

— A tych, no, transpłciowych mężczyzn kiedyś gdzieś tam uznano za kobiety?

— Dokładnie.

— A to coś na N?

— Osoby niebinarne?

— Tak. One.

— To... Wyobraź sobie linie. Po jednej jej stronie masz zapisane słowo „kobieta", po drugiej— „mężczyzna". Osoby niebinarne są punktem, który czasami tkwi idealnie pomiędzy, czasami zbliża się do jednej skrajności, a czasami wędruje od nich.

Edwin wyglądał, jakby jego mózg miał zaraz porzucić swoją pracę i opuścić czaszkę. Mrużył oczy, a Arthur prawie widział te wszystkie skomplikowane obliczenia i analizy, które chłopak wykonywał w swojej głowie.

Demon zaśmiał się, gdy Edwin chwycił za krzesło i po prostu usiadł.

— Ja... czuję się głupi — wyznał chłopak, wpatrując się w swoje ręce, jakby na nich kryła się odpowiedź na wszystkie pozostałe nurtujące go pytania.

Arthur pogłaskał go po głowie.

— Może wrócimy więc do początku? — Ukrył dłonie w kieszeniach i przysiadł obok. Kompletnie nie przejmował się tym, że już dawno zgaszono większość lamp, a do sali weszła ekipa sprzątająca. — Zastanawia cię, dlaczego nosisz sukienkę, prawda?

— Tak. — Pokiwał głową, przypominając sobie od czego zaczęła się ta rozmowa. Z jednej strony, teraz, w obliczu nowych wiadomości, nie był pewien czy odpowiedź na to pytanie jest mu potrzebna już teraz. Z drugiej... nie był też pewien czy jego mózg wytrzyma kolejną lawinę informacji. — Bawi cię to?

— Ubieranie cię w ten sposób?

— Mhm.

— Trochę tak. Zawsze byłeś tak drobny i uroczy, że aż chciało się sprawdzić, jak będziesz wyglądał w czymś takim.

— Wiedziałem!

— Ale to nie jest ostateczny powód. — Arthur westchnął i rozejrzał się. Dokładnie przyjrzał się twarzy każdego demona sprzątającego po przyjęciu. — Wiele osób z naszego otoczenia, to tak naprawdę demony. Co prawda oni raczej unikają używania portali, wolą nie pokazywać się na oczy demonom z tego świata, ale... cóż, istniała szansa na spotkanie sąsiadów. To zaś mogło pokrzyżować nasze plany i przy okazji zrujnować ci życie.

— Czyli... to też kwestia bezpieczeństwa?

Po wszystkim, co przeszedł — nawet nie zdziwił się słysząc, że jego sąsiedzi są demonami. Właściwie, jedną sąsiadkę to już od dawna podejrzewał o nie bycie człowiekiem. W końcu: od kilkunastu lat ani trochę się nie postarzała, a jej rzekome przodkinie wyglądały kropka w kropkę, jak ona.

Arthur podniósł się ze swojego krzesła i przeciągnął leniwie, nim podał drugiemu chłopakowi dłoń.

— Wracamy? — spytał, czując, że choć teraz są ignorowani, niedługo ktoś i tak poprosi ich o opuszczenie domu.

— Tak, chodźmy. Muszę wreszcie coś zjeść.

— Miałeś cały bufet do wyboru — zauważył Arthur, gdy wychodzili.

— Żartujesz? To wszystko było okropne — szepnął Edwin, kiedy szli po kamiennej ścieżce. Było na tyle zimno, że owinął się szczelniej płaszczem i przysunął do demona.

— Więc... może przed powrotem odwiedzimy pobliską restaurację?

Edwin uniósł brew.

— Przecież jest już późno.

— Ta będzie otwarta do rana.

Edwin zamyślił się. Do domu wróci dopiero nad ranem, a jedzenie w Luxurii było raczej skromne. On zaś potrzebował prawdziwej kolacji i czegoś słodkiego. No dobrze, potrzebował dużo słodyczy. Z drugiej strony...

— Nie mam przy sobie pieniędzy.

— Zapłacę.

— Obawiam się, że mam już i tak zbyt duży dług u twojej rodziny.

Arthur wywrócił oczami.

— Tego nie będziesz musiał oddawać — zapewnił.

Przeszli przez bramę, a światła oświetlające dom zgasły. Pozostały jedynie latarnie rozstawione po ulicy — migoczące i rzucające żółtawą poświatę na pobliskie domy ułożone jeden obok drugiego. W powietrzu unosił się zapach mokrego drewna i cynamonu. Edwin westchnął ciężko, gdy jego żołądek odezwał się, reagując na cynamon.

— Niech będzie. Prowadź.

Kiedy siedzieli w restauracji, podstawiano im kolejne posiłki, kelnerki uparcie nazywały Edwina panią, a Arthur okazał się całkiem zabawny, jego mózg na nowo się przegrzał.

*

Trzecie przyjęcie Arthur nazwał irytującym.

To znaczy — stwierdził, że właśnie takie może być dla Edwina. Zapytany o to wyjaśnił, że odbędzie się ono w samej Luxurii, na jej najwyższym piętrze. Emma pisnęła zachwycona i klasnęła dłońmi słysząc to, Edwin potrzebował chwili, by zrozumieć, co oznaczało przyjęcie w takim miejscu. Jego mózg znalazł wspomnienie nagiego mężczyzny, wiszącego do góry nogami, a obawy natychmiast zajęły wszystkie jego myśli i dręczyły przez dwa dni. Nie potrafił skupić się na niczym innym. Chociaż jego siostra próbowała zainteresować go swoimi obrazami, a ojciec wciągnąć w rozmowy dotyczące polowań — Edwin ledwie ich słuchał. W pewnym momencie uświadomił sobie, że ignoruje nawet Billa, choć ten miał dla niego informacje dotyczące samych Pinesów.

— Mógłbyś powtórzyć? — spytał na kilka godzin przed przyjęciem, zdając sobie sprawę z tego, że demon znów coś mówił, a on nie słuchał.

Bill westchnął, zacisnął jedną rękę na swoim kolczyku i pociągnął za niego. Edwin zamrugał. Nie wiedział, kiedy dokładnie to się wydarzyło, ale gdzieś po pierwszym przyjęciu odkrył, że fascynuje go ubiór Billa: od butów po te niesamowicie długie, złociste kolczyki. Czasami łapał się na tym, że dotykał własnych uszu i zastanawiał się, jakby to było mieć takie same albo może odrobinę krótsze, koliste. Czy to by bolało? Czy, ze swoim szczęściem, szybko by je stracił? A gdyby miał długie włosy to czy plątałyby się w nie i jedynie przeszkadzały?

— Ojciec Arthura ostatnio pisał list do jakiejś kobiety — wyjawił demon, rozkładając się na sofie. — Nie mogłem rozszyfrować jej imienia, ale patrząc na treść, obstawiam, że to ona mogła wymyślić to wszystko.

— Potrafiłbyś ją namierzyć? — To było absurdalne, ale miał wrażenie, że jego mózg musiał wejść na najwyższe obrotu, żeby usta mogły wypowiedzieć chociaż te trzy słowa i nie wtrącić niczego o przyjęciu.

— Mógłbym nawet ją odwiedzić — przyznał Bill, chociaż tak naprawdę nie planował tego zrobić. Między trzecim, a czwartym przyjęciem był zaledwie dzień przerwy, a on miał jeszcze trzy rzeczy do znalezienie i przynajmniej kilka godzin pracy w piwnicy. Do tego: wciąż jeszcze nie rozumiał niektórych komunikatów wyświetlających się na ekranie urządzenia, a ciężko było pozyskać tę wiedzę od Willa i jednocześnie nie zostać przyłapanym na spiskowaniu. Gdzieś w tle, jako kolejny problem, majaczył również ojciec Edwina i jego goście błąkający się po całej posiadłości. W niektórych z nich wyczuwał demony, a to nie zwiastowało niczego dobrego dla niego.

— Więc zrób to — wymamrotał, a gdy kilka minut później usłyszał pukanie do drzwi, cały aż podskoczył.

Tym razem do Luxurii poszedł tylko z Emmą. Dodatkowo — po raz pierwszy mógł zobaczyć budynek w świetle porannego słońca. Ze zdziwieniem odkrył, że neony nad wejściem zniknęły, a same drzwi wyglądały na przestarzałe. Nawet kobieta stojąca przy drzwiach miała na sobie suknię z jego czasów, a nie coś krótszego i bardziej szalonego. Stała spokojnie przy zszarzałej ścianie i wlepiała wzrok w podłogę. Zamiast całej miski, w dłoniach trzymała zaledwie drobny kieliszek, który dało się ukryć w rękawie. Nawet na nich nie zerknęła, gdy wchodzili.

Wnętrze nie zmieniło się w ogóle, ale tym akurat Edwin nie był w ogóle zaskoczony. Zewnętrze było tak nudne i ludzkie, że żaden człowiek nie miałby ochoty na przechodzenie przez drzwi. Na recepcji przywitała ich ta sama kobieta, co zwykle. Kolejny raz wręczyła im klucz prowadzący pod dziesiątkę i życzyła miłej zabawy.

Normalnie, po przejściu przez szklane drzwi, dało się co jakiś czas wpaść na demona wychodzącego z pokoju albo człowieka idącego do restauracji ukrytej na piętrze niżej. Chociaż pokoje były odpowiednio wyciszane, czasami i tak dało się usłyszeć dochodzącą z nich muzykę. Dziś panowała całkowita cisza. Wędrowały jedynie demony w białych uniformach i z wiadrami z wodą oraz mopami.

— Dzisiaj nie przyjmują gości o ile ci nie idą nie przyjęcie — wyjaśniła Emma i ziewnęła. Miała zieloną farbę rozlaną na policzku i sukienkę rozciętą przy ziemi. Kiedy Edwin spytał o to, uśmiechnęła się i powiedziała: — Malują mi portret. Malarz jest przystojny i zainteresowany moją osobą. Resztę dopisz sobie sam. — Dźgnęła go w bok i otworzyła drzwi.

Edwin miał wrażenie, że z każdą jego wizytą kufrów jedynie przybywa. Początkowo były tylko trzy, na drugim przyjęciu pięć, a dzisiaj przywitała ich dodatkowa szóstka. Nie miał pojęcia, kiedy dziewczyna to tu sprowadziła, ale z fascynacją otworzył jeden z nich. Przywitały go rzeczy służące do makijażu. Wciąż nie potrafił nazwać większości z nich, ale zauważył, że umie już określić do czego konkretnie będą potrzebne.

— Czy one w ogóle są ze świata ludzi? — spytał, wyjmując czarną szminkę.

— Oczywiście, że nie. — Emma wywróciła oczami. — Gdybyśmy mieli polegać na rzeczach ze świata ludzi, nie mogłabym cię tak pięknie stroić. Arthur to wszystko kupił i dostarczył. Oczywiście, ja zrobiłam listę, ale no reszta należała do niego. — Przysiadła na łóżku i patrzyła, jak Edwin otwiera kolejne kufry i co jakiś czas wyjmuje z nich najróżniejsze przedmioty: kolorowe spinki, wysadzane klejnotami naszyjniki, poplątane peruki i części do sukien. — Swoją drogą: masz ochotę na coś specjalnego? Co prawda mam już pomysł na twój dzisiejszy strój, ale jeśli coś wpadło ci do głowy to mów.

Edwin przygryzł dolną wargę, patrząc teraz na dwie sukienki. Jedna była fioletowa, a jej rękawy dziwne — odsłaniały ramiona i przedramiona, ale potem sięgały już ponad nadgarstki. Druga zaś miała czarny kolor i z przodu zakrywałaby mu jedynie wszystko od szyi po kolana, z tyłu zaś dłużyła się aż do ziemi.

Słysząc pytanie Emmy mimowolnie dotknął swoich uszu. Pierwszego dnia nigdy by tego nie zrobił, ale dzisiaj jego ciało zbuntowało się i nim w pełni zrozumiał, co robi, usłyszał własny głos mówiący:

— Chciałbym mieć kolczyki.

Emma zamrugała. Chociaż przebywała z demonami i pozwalała sobie na rzeczy, które zwyczajnie nie wypadały kobietom, Edwin bał się, że zostanie wyśmiany. Że Emma uzna go za jedno z tych... dziwadeł.

— Hm. Obawiam się, że kolczyki-kolczyki są teraz niemożliwe — powiedziała po chwili namysłu i niechętnie podniosła się z łóżka. Z różowego kufra wyjęła szkatułkę. Z niej zaś: najróżniejsze pary klipsów. Od najprostszych, srebrnych obręczy po te kolorowe, tworzące przedziwne kształty. Edwin brał je wszystkie do rąk i z fascynacją przesuwał palcami po nich. Były przyjemnie zimne, trochę śliskie. — Które ci się podobają? — spytała, wyjmując jeszcze dwie szkatułki.

— Te są całkiem ładne — stwierdził unosząc jedną parę. Była biała, o kształcie piórka. Potem jednak zauważył czarne klipsy tworzące krzyż. W sam jego środek wetknięto mieniący się, niewielki, złoty klejnot.

— Mam jeszcze takie z czerwonym, niebieskim i fioletowym — powiedziała i uśmiechnęła się, patrząc, jak jego oczy jaśnieją z radości.

— Um, czerwone chyba będą lepsze — wymamrotał, sięgając po dzbanek napełniony wodą. Nalał jej sobie do szklanki i od razu wypił całą zawartość. Miał wrażenie, że cały stres przepadł, pozostawiając po sobie coś na kształt ekscytacji, a to... nie było dobre. Nie powinien się ekscytować. Przecież, nawet nie był tu dla zabawy! Był przez cholerny, fałszywy dług!

— Tak! — pisnęła Emma i podbiegła do kufra, w którym trzymała suknie. — Nawet wiem już do czego je założysz! O bogowie, a ja chciałam cię wcisnąć w nudną zieleń. — Kręciła głową, nie wierząc we własną głupotę.

Wreszcie wyjęła czarną sukienkę pozbawioną rękawów, ale za to oplatająca się czarną wstęgą wokół szyi. Od bioder po kolana ciasno przylegała do skóry, by potem rozejść się na bok. Na swój sposób, przypominała Edwinowi tulipan odwrócony do góry nogami.

— To... nie wygląda, jak coś w czym się dobrze tańczy — zauważył na co dziewczyna machnęła ręką.

— Na tego typu przyjęciach się nie tańczy — powiedziała po chwili. Z kolejnego kufra wyjęła czystą, czarną bieliznę i zakolanówki. — No dobrze. — Klasnęła w dłonie. — Rozbieraj się i idź do kąpieli!

Nie kwestionował jej poleceń. Za trzecim razem już mechanicznie udał się do łazienki i odkręcił ciepłą wodę (po wielu problemach wreszcie opanował tę trudną sztukę). Potem wrócił do pokoju owinięty przesadnie puszystym ręcznikiem i przysiadł na śliskim łóżku. Kołdra wciąż lepiła mu się do skóry, ale teraz miało to jakiś swój przedziwny urok. Być może po prostu zdążył oszaleć od pierwszej wizyty w tym pokoju.

Ubierając się zauważył jedną rzecz, która do tej pory umykała mu. Choć bielizna bywała czasami niewygodna, wyglądała na nową, uszytą ledwie dzień temu. Spytał o to Emmę. Dziewczyna uśmiechnęła się i przechyliła głowę.

— Chyba nie chciałbyś nosić czegoś po mnie, prawda? — spytała, nawijając na palec swoje włosy.

— Czy to oznacza, że naprawdę jest nowa?

— Jak większość rzeczy tu. — Wzruszyła jednym ramieniem. — Początkowo sugerowałam, żeby Arthur wziął kilka sukien, których nigdy nie nosiłam, ale on upierała się, że on może i weźmie kilka, ale tak poza tym to nie. Dla ciebie to potrzeba nowości — to już powiedziała ciszej, szepcząc, jakby wokół nich był tłum ludzi lub demonów.

Chyba się czerwienił. Chyba jego mózg znowu miał dość nowin.

Nim przeszli do walki z sukienką, Emma podała mu kieliszek wina. I kiedy on pił, ona malowała mu paznokcie czarnym lakierem. Edwin myślał, że będą musieli czekać przynajmniej kilka godzin aż ten wyschnie, ale w rzeczywistości potrzebowali jedynie kilku sekund.

— Masz bardzo ładne dłonie — stwierdziła w pewnym momencie, przesuwając swoimi palcami po jego kostkach.

— E, dziękuję?

Jego ojciec zawsze powtarzał, że akurat dłonie Edwin ma beznadziejne — zbyt drobne, delikatne. Sam też uważał to raczej za wadę; wkurzał się, gdy nie mógł nawet poprawnie objąć nimi miecza. Toteż nigdy nie spodziewał się, że ktoś go skomplementuje w ten sposób.

Godzinę później miał już na sobie sukienkę i czuł się, jak dziecko, które nie potrafi nawet usiąść. Próbował to robić przynajmniej dziesięć razy i za każdym wyglądał, niczym ryba, którą fale wyrzuciły na brzeg plaży. Emma śmiała się wywczas i rzucała niezbyt pomocne komendy pokroju:

— Przesuń się bardziej w lewo! Nie, nie. Nie to. Jednak przesuń się w prawo! Nie, nie wychylaj się tak, bo zaraz spad- Ałć. Nic ci nie jest?

— Nie jestem pewien — wymamrotał, próbując się podnieść. To cud, że suknia wciąż pozostawała w jednym kawałku.

Myślał, że nigdy nie nauczy się w niej poruszać, ale metodą prób i błędów, po kolejnych dwóch godzinach, wreszcie opanował siadanie i szybsze chodzenie. Przestał więc wyglądać, jak drepczący pingwin czy miotająca się w piasku ryba, i z dumą mógł podziwiać własne, eleganckie kroki. No dobrze, może eleganckie to jeszcze nie były, ale przynajmniej już nie krzywił się przy nich.

— Jestem głodny — oświadczył w okolicach dwunastej. Do przyjęcia pozostały ledwie dwie godziny, ale Edwin nie wyglądał na kogoś, kto tyle wytrzyma.

Emma westchnęła.

— Przyniosę ciastka — powiedziała i wyszła.

Edwin odczekał chwilę i obrócił się w stronę lustra. Tak naprawdę głód był ostatnią rzeczą, o której myślał. Po prostu... potrzebował chwili dla siebie.

Niechętnie podszedł do ogromnego lustra i przejechał palcami po jego powierzchni. Jego odbicie wpatrywało się w niego — trochę zaciekawione, trochę przerażone. Suknia, choć w dotyku była całkiem miła, wyglądała z tej perspektywy na śliską; trochę, jakby zrobiono ją z łusek. Nie miał pojęcia, jak Emma to zrobiła, ale peruka na jego głowie tworzyła dwa podwinięte rogi po bokach głowy, złączone warkoczem, a i tak jeszcze sporo włosów opadało mu na odsłonięte plecy. Kolczyki były długie, prawie dosięgały szyi. Tego akurat nie mógł zauważyć w lustrze, ale wciąż czuł swój zapach: słodkie perfumy.

Bał się tego, ale jednocześnie zastanawiał, jakby to było odrzucić wartości wpajane przez rodzinę i po prostu pozostać w takim stanie na zawsze. Ile jeszcze mógłby szminek wypróbować? Czy w tej fioletowej jego usta też wyglądałyby tak ładnie? Czy po którymś razie wreszcie przywykłby do kolejnych dziwacznych sukni? Czy żyjąc wyglądając w ten sposób i mówiąc o sobie, jak o kobiecie, wiódłby życie bardziej satysfakcjonujące od obecnego?

Pokręcił gwałtownie głową, jakby ktoś wylał na niego kubeł wody.

— Oszalałem — wymamrotał, gdy mózg podsyłał mu najróżniejsze wspomnienia. — Nieważne, jak ładnie to nazwiesz, to po prostu szaleństwo — powtarzał sobie do momentu, gdy drzwi ponownie się otworzyły, a Emma weszła do środka z tacką z ciastkami.

Potem, gdy jadł i ubierał buty (najzwyklejsze czarne szpilki), trzęsły mu się ręce, ale zapytano o to zrzucił winę na zimno panujące w pokoju. Arthur zjawił się półgodziny przed czasem. Uśmiechnął się do Edwina.

— W tym też ci ładnie — powiedział, przyglądając się mu.

A Edwin w takich chwilach łapał się na tym, że od pewnego czasu; od momentu, gdy absolutną rozpacz i wściekłość zastąpiła nadzieja, w ogóle nie myślał o Luzie. I znowu miał ochotę wyrywać sobie włosy z głowy.

Nie podziękował. Machnął jedynie ręką i napił się jeszcze wina. Wątpił, by to miało mu w czymkolwiek pomóc, ale ono było zbyt dobre, by tak po prostu zostawiać napełniony kieliszek. Poza tym musiał zająć czymś dłonie i usta, by nie zrobić i nie powiedzieć niczego głupiego.

*

Chyba zaschło mu w ustach.

Chyba był cały czerwony.

Chyba dalej nie wierzył w to, co widział.

Otwierał i zamykał oczy, ale osoba przed nim nie znikała. Kobieta w samym gorsecie dalej wisiała nad ziemią z wyciągniętymi po bokach rękami i przedziwnie wygiętymi nogami. Liny dalej owijały się wokół jej ciała, niczym węże i szły aż po sam sufit. Nie wyglądała, jakby cierpiała, ale Edwin miał wrażenie, że minęły już wieki od momentu, w którym ją zauważył. Musiało być jej niewygodnie. Musiało boleć, myślał, wiercąc się.

— Podobno mieliśmy chodzić na przyjęcia, a nie... jakkolwiek to nazywacie — mruknął, chociaż jakaś jego część wcale nie chciała opuszczać tego budynku. Gdzieś w powracającym strachu odnajdywał kolejne pokłady ciekawości.

Arthur, zajęty rozmawianiem z Emmą, nie usłyszał go. Westchnął ciężko.

— Czy to boli? — spytał trochę głośniej, dźgnął go w ramię i wskazał na mężczyznę zawieszonego pod samym sufitem. Osobiście bałby się upadku (nigdzie w pobliżu nie było miękkich materacy, a jedynie twarda, drewniana podłoga), ale wiszący człowiek miał całkiem odprężone spojrzenie.

— Zależy — stwierdziła Emma, opierając się o Arthura. — Na pewno może być trochę niewygodne. Może jest w tym dyskomfort. Ale ból-ból...

— Jeśli wszystko jest dobrze wyważone, to raczej nie — wtrącił Arthur.

Edwin miał jeszcze milion pytań, ale wówczas zobaczył kolejną rzecz — demona przyczepionego do ogromnej, srebrzystej obręczy — i znowu nie wiedział, co ze sobą zrobić. Z brzucha i ust istoty wyrastały kwiaty: tulipany i lilie, a zielone pnącza owijały się wokół nóg. Było w tym coś niepokojącego, a zarazem pięknego.

Kiedy przechodził obok nich mężczyzna z tacką wypełnioną kieliszkami z alkoholem, Edwin wziął od razu cztery. Trzy wypił, zawartość czwartego wypluł, gdy przypadkiem usłyszał rozmowę dwóch kobiet o praktyce, którą obie nazywały pissingiem. Ale i tak nie oddalił się ani nie spróbował rozpocząć rozmowy z Emmą czy Arthurem. Po prostu stał tam i słuchał o kolejnych rzeczach, na które sam w życiu by nie wpadł.

Po jakimś czasie zaczął mieć wrażenie, że gdyby to był konkurs na to, kto najwięcej wypije, zajęłoby pierwsze miejsce. Właściwie — zajęłoby je również w konkursie na całkowity brak samokontroli.

Nie miał pojęcia, kiedy do tego doszło, ale Emma i Arthur zniknęli mu z oczu (może to on ich opuścił? Nie pamiętał), a jakiś równie pijany demon... wyzwał go na taneczny pojedynek. Tak po prostu. Nawet nie czekał na odpowiedź ze strony Edwina — nim chłopak w ogóle otworzył usta, demon wszedł na stół i rozpoczął serie przedziwnych wygibasów. A pijany Edwin doszedł do wniosku, że on takiego traktowania nie zniesie i również wspiął się na stół przy okazji gubiąc buty.

Ta część działa się w innej z sal — tej, do której demony zaglądały, gdy chciały coś zjeść lub przez którą przechodziły, gdy kierowały się na balkon. Toteż teraz, w momencie gdy w głównej sali odbywał się jakiś pokaz (Edwin nie wiedział o co chodzi, ale słyszał z niej krzyki, jęki i oklaski), nie było ich tu zbyt wiele.

Plusami tego stanu rzeczy było to, że nikt nie próbował ich powstrzymać, minusami — to, że nikt nie próbował ich powstrzymać.

Wypijał piwo, szampana, wino i wszystko, co tylko znalazł na stole, i w najlepsze wirował po nim dalej w rytm muzyki, której nigdy do tej pory nie słyszał (wątpił, by w ogóle pochodziła z jego świata). Uśmiechał się, kiedy nieznajomemu demonowi plątały się nogi.

W tej chwili nie potrafił nawet przejąć się myślą, że cała jego suknia lepi się od alkoholu, a na nogach ma śmietanę oraz sos do mięsnych potraw.

— Jak ty masz właściwie na imię? — wykrzyczał demon z drugiego końca stołu.

— Alicja! — odkrzyknął, bo w sumie zawsze lubił to imię.

— Fajnie! Jestem Edgar!

— Też fajnie!

Być może nigdy się tak dobrze nie bawił.

Być może podobało mu się to, że nawet tak pijany i ubrudzony dalej jest uważany za po prostu kobietę.

Wybuchnął głośnym śmiechem, gdy Edgar wpadł na wieżę z kieliszków, a ta runęła razem z nim na podłogę. Szkło przez chwilę latało po całym pomieszczeniu, a jego odłamki nieprzyjemnie brzęczały w zderzeniu z drewnem. Edwin skaleczył się zeskakując ze stołu, ale nawet to go bawiło.

A potem Arthur złapał go za nadgarstek.

Właściwie — Edwin nie miał pojęcia, jak z jednej sali znalazł się w drugiej; nie wiedział, kiedy porzucił swojego tanecznego kompana, ale dotknięty przez Arthura uświadomił sobie, że od jakiegoś czasu płakał i śmiał się naprzemiennie. Idealny makijaż rozmazywał się, tworzył czarno-czerwone szlaki na jego policzkach. I wciąż miał sos na nogach.

— Dlaczego tu jesteś? — spytał, próbując się skoncentrować i patrzeć na Arthura, a nie wszędzie pomiędzy.

— Wyobraź sobie, że ktoś zniszczył jeden ze stołów — odparł demon i usiadł obok. Wzrok miał skierowany na suknię Edwina: poplamioną, a w jednym miejscu lekko pękniętą.

— Och, to straszne. — Edwin wywrócił oczami. Zabolało. Świat wirował.

— Mhm, ale co z tobą? Ja i Emma szukaliśmy cię od dwóch godzin.

— Ja... nie wiem? — Edwin przechylił głowę. Jak przez mgłę widział, że nim znalazł się skulony przy ogromnej doniczce, zajrzał na wciąż trwający pokaz. Kojarzył tłum ludzi, demonów i scenę. Kojarzył też flirt z jakimś demonem... Moment. Stop. Edwin zmarszczył brwi. Czy on naprawdę flirtował? A może to było jedynie jego urojeniem? Może... Ugryzł się w dolną wargę i złapał za głowę.

Chyba zaczynał się stresować.

Chyba na dobre przestał się dobrze bawić.

Chyba znowu chciało mu się płakać. Albo histerycznie śmiać.

Arthur widząc to westchnął ciężko i podniósł się, otrzepał, a potem — podał mu rękę.

— Chodź — powiedział. — Zbierzemy cię do pokoju.

Edwin, z pomocą Arthura, podniósł się, ale nie pozwolił na ruszenie go z miejsca.

Świat znowu wirował, a jednak Arthur tkwił przed nim kompletnie niewzruszony, w jednym miejscu, w jednym kawałku. Pachniał trochę perfumami Emmy, trochę własnymi, a ten fakt zirytował Edwina.

— Wiesz, że cię nienawidzę? — powiedział zdecydowanie zbyt głośno (kilka osób odwróciło się w ich stronę).

— Powiedziałeś mi to chwilę temu.

— Powiedziałem?

— Dosłownie wołałem cię, ale zamiast mi odpowiedzieć mamrotałeś: nienawidzę cię. Dopiero, jak cię dotknąłem, faktycznie zwróciłeś na mnie uwagę.

Edwin odchrząknął.

— Nienawidzę cię — powtórzył, machając rękami. Przy okazji pochwycił kieliszek leżący na parapecie i nieprzejęty tym do kogo mógł należeć, wypił jego zawartość. — Serio, wkurwiasz mnie od dnia, w którym się poznaliśmy i kazałeś mnie wywalić! Myślałem, że cię wtedy uduszę na oczach tych wszystkich ludzi. W sumie teraz też mam ochotę to zrobić, ale w sumie nie wiem czy nie spodobałoby ci się to. No i w sumie, jak cię uduszę to nie będę mógł nosić tych sukienek. I to nie tak, że mi się podobają, ale myślę, że mi się podobają. Ale wracając to wkurzasz mnie. Tak bardzo, bardzo, bardzo. No bo: dlaczego musisz być idealny? Przy naszym drugim spotkaniu wylałem na ciebie zupę, a ty nawet tego nie skomentowałeś, a teraz po prostu mi pomagasz? I tak, zrobiłem tamto celowo! Wszyscy to wiedzieli! I w sumie to myślę, że serio mi pomagasz, a nie bawisz się moim kosztem, no i właśnie przez to wkurza mnie twoja dobroć, no i to że chcę cię pocałować i rozpisuje się w listach do kuzynki o twoich włosach i dłoniach nie zmienia tego, że o, tamten demon wygląda, jak rosiczka. W sumie, co to jest rosiczka? To jakiś owoc? Słyszałem to słowo, ale nie pamiętam no i dalej chciałbym cię pocałować, ale czy krewetki w ogóle mają nogi? Bo to w sumie przykre jeśli ich nie mają, podczas gdy ty masz włosy.

Arthur mrugał, powoli przyswajając wszystkie słowa Edwina.

Może nawet uznałby to za coś uroczego; może już w tamtej chwili wyznałby mu prawdę o ich pierwszym spotkaniu.

Może ta chwila miałaby w sobie coś romantycznego.

Gdyby tylko Edwin, chwilę później, nie zwymiotował mu na buty.

*

Edwin umierał.

Niestety — niedosłownie. Leżał w łóżku, w Luxurii i najbardziej na świecie pragnął odejść z tego świata. Spłonąć. Zakopać pod ziemią. Cokolwiek byleby nie musieć konfrontować się z Arthurem i wszystkimi szkodami, jakie wyrządził na przyjęcie. One... okazały się większe, niż zapamiętał.

Przełknął nerwowo ślinę, gdy Emma czytała dalej:

—...zniszczenie tysiąca kieliszków, podpalenie firany, zepsucie stołu... — Zmarszczyła brwi. — Zepsułeś śrubę?! — Uderzyła dłonią w bardzo długą kartkę papieru. Edwin jęknął i przyłożył dłonie do uszu.

Chociaż pokój został wywietrzony, chłopak wciąż miał wrażenie, że czuje w nim odór własnych wymiocin. Niejasno pamiętał, że pokrył nimi dywan i sporą część ścieżki do łazienki. Oraz wannę. I Arthura. Tego ostatniego — przynajmniej trzy razy.

Na samą myśl o tym uderzył głową w poduszki i zaraz jęknął z bólu, bo cały pokój niebezpiecznie zakołysał się.

— Daj mi spokój — jęknął do dziewczyny.

A ona, niestety, nie była jego siostrą ani żadną inną kobietą, którą znał. Co za tym szło — nie posłuchała go. Dalej gadała. Paplała tak długo aż drzwi otworzyły się, a do środka wszedł Arthur. Był już czysty, przebrany w błękitny szlafrok. Edwin nie miał pojęcia, ile czasu minęło od ich ostatniego spotkania, ale niezręczność ani trochę nie minęła.

— Zostawisz nas samych? — poprosił demon.

Emma wywróciła oczami i odłożyła listę na stół.

— Tylko go nie zabij — powiedziała, nim wyszła.

Demon odczekał jeszcze chwilę i usiadł na łóżku.

— Żyjesz?

— Nie, zostaw kwiaty na stole, pomódl się za mnie i odejdź — wymamrotał Edwin.

Arthur wywrócił oczami.

— Zapłaciłem za szkody — oświadczył.

— Super, jak już zostanę miliarderem, to ci oddam.

— Nie musisz.

Bolał go żołądek, ale i tak zmusił się do wstania i spiorunowania Arthura wzrokiem.

— Dlaczego to robisz? — spytał i chwycił za szklankę z zimną wodą. Wypił trochę, a potem przystawił ją sobie do czoła.

— Bo wszystko jest trochę inne, niż myślisz — oświadczył i sam nie wierzył w to, że naprawdę zamierzał powiedzieć Edwinowi prawdę. — Pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?

— Kazałeś mnie wyrzucić.

Pamiętał tez, że sam wspominał o nim ledwie kilka godzin temu. Albo dni? Ile on właściwie spał?

Artur westchnął ciężko i opadł na poduszki.

— Bo byłem zły.

— Na co?

— Na ciebie.

— Chyba nie rozumiem.

— Byłem zły, bo postanowiłeś zainteresować się moją siostrą, a nie mną.

Edwin mrugał. Powoli, ociężale.

Miał wrażenie, że albo śni albo dalej jest pijany. Wszyscy są pijani. I dlatego cała sytuacja nie ma najmniejszego sensu.

— Podobałem ci się? — spytał wreszcie, czując, jak schnie mu w gardle. Właściwie: miał wrażenie, że na na nowo ma w nim piasek.

— Bardzo. Uważałem, że to niesprawiedliwe, że Luiza mogła cię mieć, choć wcale nie chciała, a ja nie mogłem, chociaż tak bardzo tego pragnąłem.

— Ona... nie chciała...?

Chyba powinien być smutny.

— Ona nie lubi ludzi.

Nie pytał dlaczego.

Odstawił szklankę i opadł na poduszki, obok Arthura.

— Więc... — zaczął Edwin, nie mając pojęcia, co dalej.

Co się robiło, gdy chłopak okazywał zainteresowanie innym chłopakiem? Jak miał się w tym odnaleźć skoro tego nikt go nie nauczył?

— Wiem, że może cię to brzydzić — zaczął Arthur, ale Edwin przerwał mu machnięciem dłonią.

— Nie wiem czy mnie to brzydzi — wyznał. — Wszystko podpowiada mi, że powinno, ale... Naprawdę muszę to mówić? Przecież słyszałeś mój pijacki bełkot, prawda?

Arthur roześmiał się na samo wspomnienie. Potem jednak spoważniał, pytając:

— Dalej tego chcesz?

— W sensie... dowiedzieć się czy krewetki mają nogi? Tak, byłoby miło.

— Edwin.

Chłopak roześmiał się, nim objął Arthura za szyję jedną ręką i przyciągnął bliżej siebie.

— Ja... Nie wiem, jak to jest być z chłopakiem. Właściwie, nie wiem nawet, jak to jest żyć bez tych wszystkich poplątanych reguł, zakazów i nakazów, ale myślę, że tak. Myślę, że chcę cię pocałować. Myślę, że zawsze tego chciałem.

*

Bill Cipher odstawił ostatnią beczkę obok dziesięciu poprzednich. Obręcze poruszały się coraz szybciej, w powietrzu unosił się nieprzyjemny odór wymieszany z czymś mdliście-słodkim. Chusteczką wytarł czarne smary osadzone na jego twarzy i spojrzał na linie, widoczne w każdej postaci i lśniące w półmroku.

Wziął głęboki oddech. Zdjął kolczyki, pozbył się wszelkich błyszczących dodatków, pozostając jedynie w czarnych spodniach i białej koszuli.

Gdzieś na zewnątrz zaczynał się nowy dzień. W jego wymiarze Will, Kill, Jinx, Selne i król wypełniali swoje obowiązki, może próbowali się z nim skontaktować. W innym miejscu, takim, którego Bill nie znał, była Fia. Nie miał pojęcia, co robiła, ale chciał wierzyć, że nie bawiła się w nim nawet odrobinę tak dobrze, jak kiedyś z Billem.

Jego nadgarstek naznaczony trójkątnym tatuażem odrobinę piekł, informując o beznadziejnym stanie Edwina, ale Bill ignorował to wystukując na klawiaturze kolejne polecenia.

Linie mocy powoli przechodziły od głębokiej czerwieni do spokojnego błękitu, a wreszcie — do wściekłej bieli. Ziemia trzęsła się, ściany pękały.

Bill uśmiechnął się.

Być może zawiedzie, a przyszłe pokolenia zapomną o tym dniu. Być może się nawet o nim nie dowiedzą, ale ten obecny świat zapamięta. Zapamiętają żyjący na nim ludzie, zapamiętają demony pozbawione możliwości teleportacji, zapamiętają emisariusze.

I Bill też będzie pamiętać o tym dniu, w którym wreszcie poczuł chociaż namiastkę spokoju. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top