IV.Selene Abaddonia.

 Cress przede wszystkim czuła się obolała, jakby ktoś uderzył ją szklaną butelką w tył głowy.

Spróbowała się podnieść, ale jej dłonie i ręce szybko napotkały opór w postaci grubych, czarnych sznurów. Już kiedyś przeżywała coś podobnego, a jednak, zamiast spokojnie spróbować się wydostać, zaczęła miotać się po całym stole. Wówczas pętle jedynie mocniej zacisnęły się wokół skóry, pozostawiając na kilka sekund czerwone ślady. Zasyczała w taśmę i wreszcie spróbowała wezwać swój ogień. Spróbowała raz. Drugi. Trzeci. I... nic. Jej moce nie reagowały.

— Powiedzieli, że znaleźli coś po czym nawet ty nie będziesz mogła użyć mocy. — Chłopiec będący jej wytworem spojrzał znudzony na Cress. W porównaniu do niej był całkowicie wolny: maszerował po ciemnym, nieoświetlonym pomieszczeniu i sunął palcami po ścianach.

Ale ty dalej tu jesteś — zauważyła. Gdzieś z tyłu głowy zamajaczyło wspomnienie, w którym Żniwiarz opowiadał jej o substancji pozbawiającej demony mocy. Tylko... on mówił, że substancja była dopiero w fazie testowej i nic nie wskazywało na to, by już teraz natychmiast znalazła się w obiegu.

Z drugiej strony... Żniwiarz mógł kłamać. Mógł udawać, że spełni jej życzenie i jednocześnie szukać chętnych sekt, kanibali. Może wcale nie był tak bezinteresowny? Może pieniądze jednak odgrywały u niego dużą rolę?

Pokręciła gwałtownie głową. Nie chciała w to wierzyć.

— Cóż, w pierwszej kolejności jestem wytworem twojej wyobraźni, a dopiero w drugiej — dziełem mocy. Poza tym, nie straciłaś jej całkowicie, a jedynie zostałaś odcięta. I to kilka godzin temu. Jeszcze trochę i pewnie będziesz mogła przywołać mały płomyczek. Chociaż szczerzę wątpię, żeby pomógł ci się stąd wydostać.

Co się właściwie stało? — Zmarszczyła brwi, próbując wypatrzeć cokolwiek w ciemności. Ściany były zrobione z popękanych cegieł, podłogę wyłożono dywanem, a sufit przeciekał. Oprócz stołu, do którego ją przywiązano, nie było żadnych innych mebli. Ani okien czy krat. Nie mogła więc ustalić gdzie jest ani czy na zewnątrz panuje dzień czy noc, ale patrząc na krople skapujące z sufitu, domyślała się, że albo padał deszcz, albo tkwiła pod wodą.

— Porwano cię. Wdarli się przez balkon; idealnie, gdy akurat zasnęłaś. Było ich dwóch: dziewczyna i mężczyzna. Ona użyła swojej zdolności, a on przerzucił cię sobie przez ramię, otworzyli portal i uciekli.

Żniwiarz brał w tym udział? — Bała się odpowiedzi na to pytanie, ale musiała wiedzieć.

Chłopiec przyglądał jej się przez dłuższą chwilę. Oceniał jej stan.

— Nie. Nie wydaje mi się. Nigdzie go tu nie widziałem, ale te demony mówiły coś o jakimś Kolekcjonerze.

Gdyby mogła — przebiłaby zębami dolną wargę albo szarpnęła się za włosy. Słyszała to przezwisko. Nim poznała Żniwiarza, spacerując przez demoniczne targi usłyszała je, a w miejscu gdzie padło nastała absolutna cisza. Demony wymieniały się spanikowanymi spojrzeniami, a jeden z wampirów nagle oświadczył, że musi już iść. Później mówiono, że uwielbiał zbierać demony o niezwykłych zdolnościach; że umieszczał je w specjalnych klatkach i trzymał — głodząc, katując. Niektórzy twierdzili też, że był szefem Volermu, ale dogadał się z królem, więc zamiast gnić w więzieniu, wesoło biegał i skakał na wolności. Inne plotki były jeszcze gorsze. Na samą myśl o nich skóra jej cierpła, a oczy napełniały się łzami.

Tak.

Chciała umrzeć.

Zawzięcie powtarzała to Żniwiarzowi i samej sobie, ale... chciała to zrobić na własnych zasadach. Jeśli miałaby cierpieć; jeśli ktoś miał ją torturować, obdzierać ze skóry... chciała, żeby to był Żniwiarz, a nie przypadkowy, spragniony mocy demon.

Cienkie nitki śliny ściekały po jej skórze, gdy na nowo zaczęła się miotać i szarpać w więzach. Efekt był taki, jak poprzednio — zacisk jedynie wzmocnił się, sprawiając, że teraz już w ogóle nie czuła kończyn.

Jesteśmy w świecie demonów? — spytała, czując otępiający chłód, wkradający się do unieruchomionych kończyn. — Czy oni chcą mnie zabić? Czy wiedzą, że...

— Że nie umrzesz w ich świecie; będziesz się odradzać raz za razem, czerpiąc energię z samego rdzenia? — dokończył, a ona pokiwała w odpowiedzi głową. — Nie. Nie wydaje mi się. Ale i tak nie masz co liczyć na to rozwiązanie. Jesteśmy w świecie ludzi.

Czyli umrę?

Nie zdążył jej odpowiedzieć. Gdzieś na korytarzu rozbrzmiały kroki, a ona, nie chcąc konfrontacji, zacisnęła oczy i spróbowała się uspokoić na tyle, by móc udawać, że wciąż śpi. Drzwi zaskrzypiały i do środka wdarł się paskudny zapach przesadnej ilości perfum oraz cynamonu.

— Miała się już obudzić. — Głos z pewnością należał do mężczyzny. Cress wyobrażała go sobie, jako kogoś potężnego, barczystego i paskudnego na twarzy.

— C-czasami zdolność działa dłużej... — Ten był kobiecy, niepewny. Musiała się poruszyć, bo do uszu Cress dotarł cichy szelest.

— A ja myślę, że jest w porządku. — Kolejny kobiecy głos. Kroki.

Zimna dłoń opadła na jej kolano i tylko cudem Cress zdusiła w sobie chęć wzdrygnięcia się.

Poczuła coś dziwnego; coś, jakby robak właśnie wpęłznął pod jej skórę. Potem, w tym samym miejscu, pojawił się ból tak mocny, że aż nie wytrzymała i otworzyła oczy, a jej ciało uniosło się odrobinę.

— Widzicie? Już nie śpi.

Mężczyzna pochwalił ją. Cress przeniosła na nią zamglony wzrok, ale w ciemności dostrzegła jedynie złociste smugi wędrujące po jej ciele. Kobieta posłała jej przepraszający uśmiech, skłoniła się mężczyźnie i wyszła. Drzwi zwów zatrzasnęły się, a on stanął przed kres i klasnął w dłonie. Niewielkie świeczki pojawiły się wokół nich, rozświetlając pomieszczenie.

Był gruby, ale szyje miał wręcz karykaturalnie długą. Odziany jedynie w szlafrok, przyglądał się jej z mieszanką rozbawienia i podniecenia.

— Nazywają mnie Kolekcjonerem — wyjawił, jakby właśnie dzielił się z przyjaciółką głupiutkim sekretem. — Wiem, że to nie najlepszy początek, ale zapewniam, że nie zamierzam zrobić ci krzywdy, wasza wysokość — mówiąc to dotknął jej policzka. Dłoń miał nieprzyjemnie mokrą, śmierdzącą. W następnej chwili odkleił taśmę zasłaniającą jej usta. Zakaszlała.

— Czego więc chcesz? — spytała, choć wcale mu nie wierzyła. Oni wszyscy tak właśnie zaczynali rozmowy, a potem stawiali przed nią coraz to bardziej przerażające warunki.

— Spotkaliśmy się już — wyjawił, niezrażony jej zlęknionym spojrzeniem. — Być może nie pamiętasz, ale dokładnie pięć lat temu, gdy rozpaczałem w parku, oferowałaś mi swoją chusteczkę.

Rzeczywiście. Nie pamiętała.

— Rozpaczałem przez głupiego króla i jego rozkazy, a ty wówczas uśmiechnęłaś się i zapewniłaś, że wszystko jeszcze się ułoży. Potem rozdzielił nas tłum śpiewaków, a ja nawet nie zdążyłem się przedstawić!

Kiedy tak zwodził żałośnie nad ich spotkaniem, przypominał jej postać z książki przyniesionej przez Żniwiarza. Cress na moment wręcz widziała przed sobą błękitną okładkę pozbawioną wzorów i złocisty napis: ❝Pola makowe❞. Główny bohater, zauroczony Lalelką — najzwyklejszą, ludzką dziewczyną — porwał ją i przetrzymywał w swoim domu, na polach makowych. Całość miała dwa tysiące stron i drobny druczek, od którego Cress bolały oczy. Ledwie też trzymała tę książkę na swoich kolanach, ale jak przebrnęła przez pierwszych pięćdziesiąt stron — świat dokoła zniknął dla niej; liczyli się tylko główni bohaterowie i ich dramat. Bo w tej książce wszyscy cierpieli — cierpiała porwana Lalelka, cierpiał jej porywacz, bity w dzieciństwie i poważnie chory, cierpiała jego matka równie chora i cierpiała też siostra — śpiewaczka, pozbawiona głosu przez jednego fana.

Teraz Cress myślała o zakończeniu. Myślała o tym, jak główna bohaterka wynurzała się ze zgliszczy domu, wierząc, że to już koniec; i o dłoni, co chwyciła za jej nogę i na nowo wciągnęła ją do ciemnej piwnicy.

Potem, odruchowo, pomyślała o tym, jak dotarła do tysięcznej strony i spojrzała na Żniwiarza.

— Więc to jest ta słynna scena — wymamrotała, patrząc z niesmakiem na strony, gdzie tkwił szczegółowy opis tego, jak główna bohaterka (która też wcale tak zdrowa nie była) nakłaniał swojego porywacza do picia własnych sików i odcinania palców oraz karmienia nimi siostry.

Żniwiarz oderwał wzrok od swojej gazetki, zerknął na ❝Pola makowe❞ i roześmiał się.

— Och, nie. To jeszcze nie to. Będzie gorzej.

Przez następne dni obserwował jej twarz, gdy pochłaniała kolejne strony, a sceny faktycznie robiły się jeszcze obrzydliwsze.

Chociaż sama książka wzbudzała w niej wiele negatywnych odczuć, pragnęła przeżyć to wszystko jeszcze raz — zobaczyć jego uśmiech, usłyszeć złośliwy śmiech i poczuć dłoń czochrającą jej włosy. Czy Żniwiarz w ogóle zauważył jej zniknięcie? A jeśli tak — co z nim zrobił? Zignorował? Uznał, że go zostawiła i po prostu poszedł przyjmować kolejne zlecenia?

Kolekcjoner dalej paplał; w kółko opowiadał o wydarzeniach sprzed pięciu lat i uparcie dotykał jej twarz, jakby wciąż nie mógł uwierzyć, że ona jest tu — prawdziwa.

— Chcę twojego szczęścia — powtórzył po raz setny.

— Porwałeś mnie — przypomniała, gdy myśli o Żniwiarzu stały się jeszcze boleśniejsze od rzeczywistości.

— Musisz mi to wybaczyć! Nie mogłem się oprzeć! Ty... jesteś tak piękna. Niesamowita. Ja... ja... nie mogłem patrzeć na to, jak włóczysz się z tym potworem albo żałosnymi ludźmi. Oni nie doceniali twego piękna w odpowiedni sposób! Nie potrafili! Więc musiałem interweniować! Rozumiesz, prawda?

Przeskakiwał z nogi na nogę, przypominając karykaturalne dziecko. I znowu odpłynął — wrócił się do samego początku, dodając mu jeszcze większej ilości szczegółów. Rozpływał się nad jej brązowymi włosami; nad tym, jak pięknie wyglądały uformowane w rogi i przyozdobione perłami oraz złocistą spinką w kształcie motyla.

Kiedy skończył, spojrzał z zachwytem w jej oczy, znów przesunął palcami po policzku i powiedział:

— Wyjdź za mnie.

— Co? — Wiedziała do czego to wszystko zmierza, a jednak słowo to samo opuściło jej usta, nim zdołała ugryźć się w język.

— Uczynię cie najszczęśliwszą! — zapewniał. — Razem pozbędziemy się króla i zasiądziemy na tronie! Dam ci miłość poddanych, całe złoto, diamenty, cokolwiek zechcesz! Nawet porzucę swoje upodobania!

Drgnęła, czując, jak ciepło powoli wraca do jej ciała. Ogień budził się ze swojego snu i na nowo rozpoczynał krążenie. Ale z taką ilością wciąż nie dałaby rady walczyć z kimś, dlatego przechyliła głowę i spytała:

— A jeśli odmówię?

Natychmiast spoważniał.

— Nie chcę tego robić — wyznał — ale wówczas... zamknę cię w swojej klatce i będę tam trzymał aż wreszcie zmienisz swe zdanie! Będę przy tobie mordował, torturował, gwałcił! Aż zrozpaczona rzucisz się na mnie i sama poprosisz o ten ślub! — mówił, jak ktoś, kto jest całkowicie pewien swoich wizji. Ignorował nawet huk rozbrzmiewający gdzieś na wyższym piętrze.

— Więc... jednak mnie nie kochasz?

— Kocham! Oczywiście, że kocham! I będę walczyć o tę miłość, nawet jeśli to oznacza zranienie też ciebie!

Wzdrygnęła się. Najróżniejsze wspomnienia odżywały w niej i złośliwie kąsały jej ciało, przypominając o wszelakich upadkach i tragediach z przeszłości. Ogień krążył coraz szybciej, ale to też oznaczało, że i jej piękno stawało się jeszcze boleśniejsze. Tak więc mężczyzna bełkotał coraz bardziej, a kiedy Cress myślała, że przekroczył już wszelkie możliwe granice i trafił na samo dno — zaskakiwał ją, kopiąc głębiej.

— Kupiłem ci już nawet suknię — mówił.

A ona wreszcie nie wytrzymała.

Błękitny ogień buchnął z jej rąk i nóg, spalając trzymające ją w miejscu więzy. Mężczyzna zaś zamarł. Stał w miejscu, a jego usta otwierały się i zamykały. Zeskakiwała już ze stołu, gdy wreszcie do niego dotarło, co się dzieje.

— Nie! Nie! Nie! — krzyczał, rzucając się na Cress. Razem padli na ziemię.

Był ciężki. Miała wręcz wrażenie, że gdyby była człowiekiem — tym upadkiem połamałby jej wszystkie kości.

Szarpała się w jego objęciach, gryzła ręce próbujące zatkać jej usta i uparcie próbowała jeszcze raz wezwać swoje moce. Te zaś — choć były w pełni przebudzone — nie chciały odpowiedzieć, jakby doszły do wniosku, że ten jeden raz wystarczył; że już wyczerpała swój dzienny limit ich posłuszeństwa.

Wreszcie musiała znieruchomieć — ostrze przycisnęło się do jej szyi, a rybny oddech mężczyzny uderzał w szyję, wręcz paląc skórę.

— Proszę — jęknął, ściskając ja mocniej. — Proszę, proszę, proszę. Zostań ze mną.

Naciskał coraz mocniej, a tak długo, jak ostrze tkwiło w jej ranie, tak długo nie mogła się zregenerować. Do tego... jeśli naprawdę była w świecie ludzi... jeden mocniejszy nacisk mógł ją zabić.

Wspomnienia kolejny raz zalały jej umysł, na moment przysłaniając wszystko inne. Złośliwy głosik w głowie sugerował, że może to i lepiej; że powinna go bardziej sprowokować. Szeptał jej, że być może to jedyny sposób na śmierć dla niej; że Żniwiarz nigdy nie spełni jej prośby. Ale... no właśnie. Żniwiarz.

Jej ciało napięło się na samą myśl o demonie, który spędzał z nią ostatnie tygodnie. Demonie, dla którego była zwykłą, głupią dziewczynką. Czując nóż przy gardle, widziała jedynie ich czytających razem w salonie, jedzących posiłki i wreszcie — jego, pomagającego jej zapiąć naszyjnik.

Coś w niej eksplodowało. Ogień uderzył mężczyznę w brzuch, a noga kopnęła w jego twarz, gdy osuwał się z ciała Cress. Dziewczyna zerwała się na równe nogi, a gdy tylko jej dłonie dotknęły klamki — drzwi wyskoczyły z zawiasów i uderzyły w przeciwległą ścianę.

Czuła, jak czarna breja wypływa z pęknięć na jej nogach, ale nie przejmowała się tym. Przebiegła przez korytarz, podpalając wszystko, co tylko stanęło na jej drodze. Wdrapała się po drabinie i skrzywiła czując odór bijących od ścieków. Na drżących rękach wygrzebała się na betonową podłogę i bez chwili odpoczynku, zmusiła się do wstania.

Demony szły w jej stronę, ale wszystkie zatrzymywały się w połowie i padły na ziemię. Ruszyła więc dalej, a łzy ściekały po jej polikach, gdy musiała przedostawać się przez skupisko dziecięcych zwłok w najróżniejszym stanie rozkładu. Robaki kąsały jej ciało, w głowie dudniło, ale to nic. Uparcie powtarzała sobie, że to zaraz minie.

A potem wpadła na kogoś i gdyby nie jego silne ręce — znowu wylądowałaby na zwłokach.

Przez chwilę miotała się w panice, a potem... poczuła znajomy zapach i wreszcie spojrzała na twarz mężczyzny, w którego ramionach tkwiła.

— Przyszedłeś... — wymamrotała.

Żniwiarz spojrzał na nią, jakby właśnie powiedziała coś niesamowicie głupiego i uniósł dłoń.

— Zatkaj uszy — powiedział.

Spełniła jego polecenie, a potem zobaczyła barierę formującą się wokół ich ciał. W następnej chwili wszystko inne eksplodowało. Woda trysnęła w górę, cegły wystrzeliły, uderzając w nadbiegające demony, podłoga pękła, a pył odciął im całe pole widzenia.

Cress zadrżała mimowolnie, gdy o barierę uderzyła kończyna. Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale gdy wreszcie Żniwiarz ją puścił — miała całe odrętwiałe nogi, a dokoła panował istny chaos. Z pomieszczeń zostały jedynie cegły i fragmenty. Sufit całkowicie zniknął, odsłaniając nocne niebo pokryte licznymi, świecącymi kropkami i jednym, wielkim, srebrzystym księżycem.

Chociaż cały ten czas miała zatkane uszy, i tak piszczało jej w nich, gdy stawiała pierwsze, chwiejne kroki. Otwierała i zamykała usta, patrząc na Żniwiarza.

— Przyszedłeś po mnie — powiedziała wreszcie, a on wywrócił oczami.

Miał ochotę powiedzieć coś złośliwego, ale wówczas Cress opadła na kolana i rozpłakała się na nowo.

— Litości — jęknął, przyklękując obok. — Sądziłaś, że cię zostawię?

— Ni... nie o to chodzi — wybełkotała, grzebiąc palcami w ziemi.

— Więc?

— Ja nie chcę umierać! — wykrzyczała na jednym wdechu, gdy na moment znów poczuła się, jakby ktoś przykładał jej nóż do gardła.

Kolejny raz wywrócił oczami.

— Oczywiście, że nie chcesz — przyznał, a kąciki jego ust drgnęły.

— Ale nie chcę też, żebyś odchodził! Ja... ledwie cię znam, ale ostatnie tygodnie były takie... inne. Miłe. Nie musiałam się niczym przejmować, śmiałam się, żartowałam i... ja... uwielbiam czytać książki z twojego świata. Uwielbiam, jak o nim opowiadasz.

— A więc chodź ze mną do niego — powiedział, a ona natychmiast zamilkła.

W pierwszej chwili pomyślała, że się przesłyszała. W drugiej — że to żart. Wręcz napięła się cała, czekając aż Żniwiarz wybuchnie głośnym śmiechem i zadrwi z jej naiwności. Ale... to się nie stało. On naprawdę to powiedział. Chciał tego.

— Nie mogę. Nigdy nie zdołam ukryć się w świecie demonów. Poza tym... przysporzę ci mnóstwa problemów.

Żniwiarz roześmiał się i odgarnął włosy z jej twarzy.

— Wiesz na czym polega moja zdolność?

— Nie mam pojęcia.

— Cóż... — Zdjął pokryte czerwienią rękawiczki. — Najprościej można ją podsumować w dwóch słowach: zbrodnia doskonała. Mogę wcisnąć innym najgłupszą bajeczkę, a oni w nią uwierzą, nawet jeśli wszystkie wskazówki będą pokazywać na coś zupełnie innego.

— Ale... ja nie panuję nad swoją mocą. Zepsuję coś!

— Więc najpierw nauczymy cię panować nad nią. — Podniósł się z ziemi i podał jej rękę.

— Co powiesz swojej rodzinie?

— Że podczas wykonywania swojego zlecenia, zostałem napadnięty przez demony Kolekcjonera. Ci idioci zaatakowali mnie przewożąc ofiary do Volermów. Większość z nich uciekła, gdy zaczęła się walka, ale... — Spojrzał w jej oczy. — Jeden strasznie głupi demon został. A ja przedstawiłem się jej, jako Kill Cipher.

— A wtedy ja... powiedziałam, że nazywam się...

— Selene Abaddonia.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top