II.Bill Cipher ma plan.
Bill Cipher miał wrażenie, że z wiekiem tracił zainteresowanie ludźmi. A na pewno — całą sympatię do nich.
Kiedyś godzinami potrafił im się przyglądać, podziwiać jak pracują: budują kolejne coraz to wytrzymalsze domy, tworzą ulice, wymyślają ich nazwy, pichcą kolejne potrawy i rozwijają swój język. Lubił nawet te momenty, w których docierało do niego, jak wielka jest różnica między ich kulturami. Teraz zaś — ledwie zduszał chęć wzdrygnięcia się, gdy szedł ulicami i mijał kolejnych mężczyzn ubranych niby dostojnie, ale śmierdzących, jak po kąpieli w śmietniku. W pewnym momencie musiał utworzyć wokół siebie specjalną bańkę, byleby nie czuć odoru wymieszanego ze mdliście-słodkimi perfumami. Oczywiście, jemu samemu, po rozstaniu z Fią, zdarzyło się nie wychodzić z pokoju i tym samym unikać kąpieli przez jakiś czas, ale to... To była przesada. Przesada bezwstydnie błądząca po ulicach pełnych innych przesad.
— Czy wy nie bierzecie pryszniców?
Edwin zmarszczył brwi i w pamięci odszukał wypowiedzianego przez Billa słowa. Kiedy go nie znalazł, a czas nie zechciał się zatrzymać; dalej w najlepsze upływał, westchnął ciężko.
— Czego? — spytał.
Ale Bill nie udzielił mu wyjaśnień, jedynie mruknął:
— To wiele tłumaczy.
I z dłońmi upchniętymi do kieszeni powędrował dalej. Nucił cicho piosenkę, której słowa były mieszaniną angielskiego i francuskiego. Edwin swego czasu uczył się drugiego języka, toteż w miarę orientował się, o co chodzi. Problem zaczął się, gdy pierwsza piosenka dobiegła końca, a w jej miejsce Bill upchnął następną, wypełnioną przedziwnymi słowami. Brzmiały, jak angielski; nawet akcentował je w odpowiedni sposób i niesamowicie wyraźnie, ale dla Edwina stanowiły zagadkę równie dużą, co prysznic.
— Co to jest ten tele...fon? — spytał wreszcie. Nowe słowo dziwnie układało się na języku, wywoływało dyskomfort. Na swój sposób przypominało mu to pierwsze lekcje francuskiego, gdy obawiał się wypowiedzieć nawet najprostsze słowo. Cała różnica polegała jedynie na tym, że wtedy miał prawo odczuwać strach i niepewność. Jego nauczyciel był ostrą, nieprzyjemną osobą, która raniła mu dłonie ilekroć się pomylił. Tymczasem Bill... raczej nie wyglądał, jakby zaraz miał wyjąć linijkę z kieszeni i zdzielić go nią za źle wypowiedziane słowo.
Bill zwolnił i zamrugał, jakby zdążył zapomnieć o istnieniu chłopaka, a jego nagła aktywność wybudziła go z rozmyślań.
— Nie mogę ci tego powiedzieć — stwierdził, rozglądając się po nieprzyjemnej, brudnej uliczce. — Jeszcze spróbujesz to opatentować, a wtedy mój znajomy się wkurzy. W końcu Bell zaplanował wprowadzenie go dopiero w tysiąc osiemset siedemdziesiąty szósty. Co prawda powiedziałem mu, że jak będzie zwlekał to w końcu ktoś go uprzedzi, ale no, nawet jeśli... To niech to będzie przypadek, a nie zdrada ze strony starego znajomego. Czy coś. — Wzruszył ramionami.
Tak więc Edwin nie drążył, choć wypowiedź Billa jedynie podsyciła w nim ciekawość. Zastanawiał się czy wśród licznych książek babci znalazłby jakąś wzmiankę o telefonie. Może nawet zobaczyłby jego ilustrację? Zagryzł dolną wargę, rozważając tę opcję. Bill nie chciał mu nic powiedzieć, ale przecież — świat by się nie zawalił, gdyby Edwin jedynie rzucił okiem na stary rysunek w jeszcze starszej książce, prawda? Jedynie dowiedziałby się czy jego obawy względem tajemniczego słowa są słuszne, tak? I Bill nawet nie musiałby wiedzieć???
Jęknął, a rodzinna dom wreszcie zamajaczył mu przed oczami. Na tle porannego nieba i wśród tych wszystkich drzew nie wyglądała zbyt zachwycająco. Raczej przypominała wielki beżowy blok z czerwonym trójkątem na górze, otoczony niepasującą do niczego zielenią, niżeli przepiękną posiadłość, o którą miałaby walczyć demoniczna rodzina. Oczywiście, z bliska prezentowała się lepiej — kiedy podchodzili, coraz wyraźniejsze stawały się niesamowite detale rozmieszczone na ścianach i pod dachem — ale Edwin wciąż nie rozumiał o co tyle szumu. Czy... demony nie potrafiłby odtworzyć takiego budynku jedynym pstryknięciem palca? Przecież sam widział, jak Bill kopiował jabłko w sposób absolutnie idealny — nawet momenty, w których kolory ciemniały zgadzały się ze sobą.
Bill też o tym myślał. Właściwie — myślał o tym od kiedy opuścili Luxurię. Wypełnianie kolejnych papierów zajęło Edwinowi trzy godziny. Mnożyły się przed nim i troiły, a po trzydziestu minutach słowa zmieniły się w czarne plamki nie mające żadnego konkretnego kształtu. Do tego — problem znów stanowiły różnice językowe, więc Bill musiał robić mu za tłumacza, a to... Było ciekawym przeżyciem, ale i ciężkim. Bo żeby wytłumaczyć jedno słowo, Bill musiał najpierw wyjaśnić definicję pięciu innych. A kiedy to nic nie dawało — poprosił o kartki i zaczął rysować. Czasami zaś przerywali, bo kolejne słowa wywoływały u Edwina rumieńce i kryzysy egzystencjonalne. Najgorszym był jednak koniec — okazało się, że po tych męczarniach, na zatwierdzenie i tak musieli poczekać do południa. Bill zasugerował, żeby przenocowali w pobliskim hotelu, ale Edwin odmówił.
— Moja rodzina będzie mnie szukać — stwierdził, a na jego twarzy malował się grymas niezadowolenia. Liczył, że do południa będzie miał już wszystko za sobą. W najlepszym marzeniu widział, jak upokorzenia znikają, a kieszenie wypełniają się potrzebnymi pieniędzmi. Nawet podzielił się tą myślą z Billem.
Cipher, w odpowiedzi, popatrzył na niego smutnym wzrokiem i pokręcił głową.
— Jesteś dziwny — mruknął, nim z jego ust wyszedł zupełnie inny, ściśle powiązany ze wspomnianym upokorzeniem, komentarz. Dalej nie podobał mu się cały ten plan.
Oczywiście, wiedział, że Jinx zaprowadzała ludzi do Luxurii (niespecjalnie się z tym kryła), ale wybrane przez nią osoby chciały tego. Chciały się zabawić, zrobić coś przekraczającego granice; coś, czego inni ludzie by nie wybaczyli, a przy tym — zarobić olbrzymie kwoty. Tymczasem prowadzenie tam Edwina przypominało ciągnięcie kogoś na rzeź.
Teraz jednak odrzucił go na bok, lustrując wzrokiem posiadłość. Ze ścian przy drzwiach wychodziły spore posągi przedstawiające dwie kobiety o długich włosach i wyciągniętych do przodu rękach. Jedna z nich trzymała gruszkę, druga — sztylet. Bill natychmiast zrozumiał nawiązanie do Veri i Irev, demonicznych sióstr. Jedna z nich swego czasu podpalała małe, nic nieznaczące wioski, druga — oferowała pozbawionym domów mieszkańcom jedzenie i ukojenie. A oni, nie wiedząc, że siostry działają razem, chętnie podawali jej ręce i tym samym pieczętowali kolejne pakty. Siostry zabierały ich na Latające Wyspy — jedno z miejsc, gdzie badało się demoniczne moce — i czyniły tanią siłą roboczą. W pewnym momencie o całych badaniach zapomniano, wpuszczono inne demony, ludzi zebrano tam tak wielu, że w późniejszych książkach historycznych Latające Wyspy nazywano po prostu ludzkim zoo. Aktualnie demony miały wobec tego zgodną narrację — to było złe, nie powinno się tak robić. A jednak w świecie ludzi znajdowali się tacy, co czcili obie siostry.
Bill przesunął rękami po idealnie wyrzeźbionym owocu i wtedy poczuł to po raz pierwszy. Skrzywił się, uznając w pierwszym momencie nowe uczucie za coś bolesnego. Niejako przypominało liczne uszczypnięcia pozostawione na dłoni. Potem, gdy wciąż jej nie zabierał, przeistoczyło się w coś dużo przyjemniejszego — w cichutkie nawoływanie mocy.
Ignorując Edwina wygładzającego ubrania, przeszedł w swoją trójkątną formę. Wówczas kolory wyparowały z otoczenia, ale otworzyły się przed nim rzeczy, których nigdy nie ujrzałby w poprzednim ciele. Czerwony płomień otaczał szary płomień, a idąca od niego ognista linia ześlizgiwała się po sukni Irev i znikała w drzwiach domu.
— Bill?
Zdusił w sobie chęć warknięcia. Zmniejszył się na tyle, by móc wejść Edwinowi do kieszeni na piersi i gdy już się tam znalazł, powiedział:
— Przecież nie chcesz, żeby ktoś mnie zobaczył i zaczął zadawać niewygodne pytania, prawda?
Edwin przytaknął i wyraźnie rozluźnił, od razu wierząc, że chodzi jedynie o to.
Wszedł do posiadłości, a Bill od razu zauważył kontynuację czerwonej linii — szła przy dywanie, wspinała się po wysokiej kolumnie i tworzyła sieć na suficie. Z niego zaś spełzała już po ścianie, a stamtąd — prowadziła do piwnicy. Gdyby mógł, uśmiechnąłby się.
Do normalnej formy powrócił dopiero w pokoju Edwina. Oczywiście, uprzednio rozejrzał się po całym pomieszczeniu, a gdy nie znalazł w nim nawet kawałka czerwieni — pstryknął palcami. Pomimo tego, że dosłownie urodził się z dwiema formami — dalej nie potrafił przyzwyczaić się do poruszania się między nimi. Jego ciało nieprzyjemnie rozciągała się w trakcie zmian, a kości trzeszczały i wydłużały. W drugą stronę — pękały, a niepotrzebne odłamy trawił ogień. Czasami, po wszystkim, łapały go zawroty głowy. Innym razem miał ochotę zwymiotować.
Poza tym... ta druga forma była niebezpieczna. Czuł się w niej o wiele pewniej, a to sprawiało, że całkowicie wyzbywał się zahamowań; robił rzeczy, na które w życiu by sobie nie pozwolił w pierwszej. Jego opiekun stwierdził kiedyś, że ona go zgubi. Król za to twierdził jedynie, że trójkątna forma doprowadzi go do paskudnej sytuacji. Wybrnie z niej, ale konsekwencje będą ogromne — tak mówił, zaglądając w szklaną kulę. Bill niezbyt wierzył w te przewidywania, ale dla własnego zdrowia trzymał się z dala od niej.
Edwin zniknął gdzieś, a Bill przysiadł na jego łóżku i przez chwilę przyglądał się swoim bosym stopom zetkniętymi z dywanem. Kolejna irytująca rzecz w przejściach między formami — ubrania. Jeśli nie chciał paradować nago musiał je ciągle odtwarzać. Czasami zapominał o jakimś elemencie.
Westchnął ciężko, przesuwając lewą stopę na ciemne deski. Przez chwilę sunął po nich palcem, tworząc bliżej nieokreślone wzory, a potem — przymknął powieki i spróbował uchwycić linie mocy rozprowadzone po domu. Patrząc na ich stan — musiały być stare, ale wciąż wystarczająco silne, by nie poblednąć całkowicie.
I faktycznie — pozostały na tyle silne, że wreszcie je wykrył. Z zadowoleniem sięgnął po moc, próbując odkryć jej źródło. Niestety linie okazały się zbyt rozległe, a drzwi do pokoju znowu się otworzyły.
Uchylił jedno oko, zerkając na Edwina niosącego w dłoniach tackę z ciastkami i parującymi filiżankami herbaty. Chociaż miał już wszystko uszykowane i tak zmarszczył brwi, i spytał:
— Czy demony w ogóle coś jedzą?
— Ludzi? — podsunął Bill, pozwalając na to, by nuta rozbawienia wkradła się do jego tonu. Zgarnął kilka ciastek i nie przejmując niczym, opadł na łóżko.
Nie były zbyt dobre — suche, pozbawione dodatków w postaci kawałków czekolady czy orzechów, kojarzyły mu się z ciastkami robionymi przez matkę Killa. Ilekroć ktoś pytał o jej zdolności kulinarne, Bill przytaczał mu anegdotę o tym, jak próbując pokroić marchew wybiła okno, a potem garnek z wodą zaczął płonąć.
Edwin skulił się w fotelu. Ubrany jedynie w białą koszulę i luźne spodnie (musiał się przebrać gdzieś po drodze) wyglądał na zadziwiająco drobne, wręcz dziewczęcego, a coś w jego rysach twarzy przypominało Billowi o Selene. Nie było to możliwe (w końcu pochodziła z zupełnie innej części kraju, a jej cała rodzina była martwa), ale zdaniem Billa Edwin miał jej usta i nos.
Pomalowany wyglądałby całkiem dziewczęco — pomyślał, przeżuwając niedobre ciastko. Na głos, widząc jego napięte mięśni, powiedział: — Nie zabiję cię przez sen, idź spać.
Edwin mruczał coś pod nosem, próbował znaleźć złośliwą odpowiedź, ale ostatecznie zamilkł, przyciągnął do siebie koc i faktycznie usnął. Nawet nie spróbował przemieścić się do łóżka albo zasugerować Billowi, by to on spał w tak niewygodnym miejscu. Demon westchnął.
— Głupi dzieciak — mruknął i zerknął na ciastka. Miał ochotę przemienić je w coś smaczniejszego, ale to oznaczałoby użycie mocy, a on... — Moment. — Podniósł się i zgarnął talerzyk z ciastkami.
Ostrożnie wyślizgnął się z pokoju i stanął pod oknem. Idąc do pokoju widział biegnącą pod nim linię, szła dokładnie przy plamie, a potem po uszkodzonej desce.
Emisariusze zabiliby mnie śmiechem — pomyślał, kładąc na niej talerz z ciastkami. Przymknął powieki, skupiając się na przyciąganiu częściowo uśpionej mocy. Z dłoni posyłał ją na talerz, uprzednio tworząc w głowie wizję, smak i zapach idealnych ciastek.
Sam zaraz zabiję się śmiechem — pomyślał mimowolnie, a moc zadrżała, wycofując się. Na szczęście i tak już jej nie potrzebował: ciastka pociemniały, a wystające z nich fragmenty czekolady aż prosiły by ktoś je zjadł.
Zadowolony z siebie wrócił do pokoju.
Po zjedzeniu o wiele lepszych ciastek, zaczął zwiedzać. Krążył po pokoju i nie przejmując się niczym, otwierał każdą możliwą szafkę, szufladę. Przerzucał ubrania, zaglądał do książek, czytał listy.
Ledwie zdusił śmiech, gdy w liście do dalekiej kuzynki, Edwin nazwał Arthura Pinesa tym ❝irytującym kobieciarzem o jeszcze bardziej irytujących, idealnie ułożonych włosach i delikatnych dłoniach❞. Wszystkie późniejsze wzmianki były w podobnym stylu.
❝Ma głos, jak anioł zesłany z niebios, ale cóż z tego, jeśli zachowaniem dorównałby jedynie najgorszemu demonowi?❞ — czytał i kręcił głową.
Nawet nie chodziło o treść samą w sobie, ale o kontrast jaki tworzyła z opisami Luizy, ukochanej Edwina. O niej wypowiadał się tak: ❝Jest ładna.❞. Tyle.
Bill odruchowo pomyślał o Fii. Gdyby miał opisywać jej piękno z pewnością nie ograniczyłby się do dwóch słów. Rozpisywałby się tak długo aż zabrakłoby mu kartek, a cały list musiałby włożyć w ogromną paczkę, zamiast do małej koperty.
Edwin obudził się po trzech godzinach snu, gdy Bill przerzucał strony jednej z książek. Ręczne ilustracje nie zachwycały go jakoś szczególnie, ale szybko odkrył, że kiedy przesuwa po nich palcami wyczuwa lekkie pulsowanie mocy.
Edwin otworzył usta, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć — ktoś zapukał do drzwi.
— Edwin! Masz gościa!
Bill zamrugał. W pierwszej chwili pomyślał, że słyszy głos Selene, ale nie. To była siostra Edwina.
— Kogo? — spytał, zrywając się na równe nogi.
— Ten, ugh... Pines. Młody.
Faktycznie, gdy to powiedziała — Bill wyczuł delikatną obecność drugiego demona, zagłuszaną przez ludzi.
— Ja... e... powiedz, że zaraz przyjdę — wybełkotał. Spanikowany spojrzał na Billa.
Demon odczekał aż kroki oddalą się od nich i odłożył książkę na bok. Nie chciał opuszczać Edwina, gdy ten spał, ale teraz...
— Idź.
— A co jeśli... co jeśli to on? I on wie o... no-wiesz-czym? Jeśli jednak nas widział?
Bill uśmiechnął się łagodnie i skrótowo opowiedział Edwinowi kilka przygotowanych na szybko scenariuszy. Co prawda żaden z nich nie gwarantował stuprocentowego bezpieczeństwa, ale po trzecim chłopak przestał wyglądać, jakby postanowił stopić się z kartką papieru.
— W porządku, tak zrobię — mamrotał jeszcze, wychodząc.
Kiedy Bill upewnił się, że został sam — znowu zmienił formę i zmniejszył swoje ciało tak, by móc wędrować między szczelinami w drzwiach. Tak oto, po zaledwie dziesięciu minutach, minął salon. Jakaś jego cząstka chciała przystanąć i podsłuchać o czym Edwin rozmawia z Pinesem, ale ciekawość związana z tajemnicą i niebezpieczeństwo w postaci drugiego demona, nie pozwoliły mu na chwilę przerwy. Leciał więc dalej aż do stęchłej piwnicy i wyniszczonych drzwi. W tym miejscu czerwone linie zalewały całe ściany, a drzwi ledwie utrzymywały ich ciężar. One wpełzały nawet przez drobne szpary, pęknięcia. Tym samym sprawiały, że nikt i nic więcej nie mogło się przez nie przecisnąć.
Bill skrzywił się, gdy przyszło mu pośpieszenie latać przy ścianie i szukać dziur. Nie miał pojęcia, ile czasu minęło, kiedy wreszcie znalazł dziurę przy podłodze ani ile wędrował na drugą stronę, ale z ulgą postawił po niej stopy. A potem wzdrygnął się.
Ogień buzował w nim, domagał się wydostania, linie iskrzyły. Wszystkie prowadziły do czegoś, co... cóż, żaden człowiek nie mógł tego stworzyć.
Dwie złociste obręcze, oderwane od ziemi, nachodziły na siebie po skosie, a umieszczona nad nimi podstawka o tym samym kolorze była miejscem, w którym gromadziły się linie. Bill powiększył się i przybrał poprzednią formę. Wówczas pomieszczenie zamigotało, a drzwi zniknęły. Linie pozostały. Tu były na tyle silne, że forma Billa nie miała znaczenia.
Bill obszedł obręcze, przejechał kciukiem po zakurzonej dźwigni. Wszystkie puzzle wreszcie znalazły się na swoim miejscu.
I tamtego dnia, gdy stał przed portalem i barierą stworzonymi przez ludzi, z jego zmęczenia i frustracji, zrodził się plan. Był ryzykowny, szaleńczy, oznaczał gniew króla oraz emisariuszy oraz przekroczenie wszelakich granic; lepiej pasował do trójkątnej formy, ale Billa to nie obchodziło.
Podszedł do urządzenia przypominającego z kształtu dwa złączone ze sobą automaty do gier i z uśmiechem na ustach przejechał palcami po klawiaturze. Nie czekając na chwilę zwątpienia, niepewności wpisał pierwsze komendy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top