I.Edwin Southeast potrzebuje pieniędzy.

Zawsze wyobrażał sobie, że pewnego dnia przyprowadzi Luizę Pines do rodzinnego domu. W swoich marzeniach przedstawiał ją rodzinie — ojcu, najwspanialszej babci i całemu rodzeństwu. A oni cieszyli się ich miłością i od razu pragnęli przyjąć dziewczynę do rodziny. Edwin uśmiechał się do nich tajemniczo, mrugał porozumiewawczo i po wspaniałej kolacji zabierał swoją ukochaną na spacer po rezydencji. Z pasją opowiadał jej o obrazach wymalowanych przez Edwarda II i o rzeźbach stworzonych przez Cecylię Pines, najdroższą przyjaciółkę nieżyjącej już Evelyn Southeast. Luiza zachwycałaby się tym wszystkim, zadawałaby kolejne pytania i śmiała się z jego żartów. Czasami milkłaby nie potrafiąc w słowach wyrazić swojego podziwu. Potem zabrałby ją do ogrodu i pod najwyższym drzewem oświadczyłby się jej tym samym kontynuując rodzinną tragedię. Oczywiście powiedziałaby: tak. Nawet nie brał pod uwagę innych opcji.

Razem wiedliby szczęśliwe życie, a po roku mieliby już wspaniałego, zdrowego syna. Po dziesięciu latach — gromadkę urodziwych, utalentowanych dzieci. Pewnego dnia, gdy ich ciała pokryłyby się zmarszczkami, a włosy posiwiały, umarliby w swoich ramionach. Odchodziliby wiedząc, że wiedli wspaniałe życie, a ich bliscy będą odnosić sukcesy i opowiadać o tym, jak cudownych rodziców i dziadków niegdyś mieli.

Niestety rzeczywistość pewnego dnia zakradła się do domu, wspięła po schodach i uderzyła go z całych sił, gdy najmniej się tego spodziewał. Choć od tego momentu minęły dwa tygodnie wciąż pamiętał dotyk listu na swojej twarzy i wrzask siostry, gdy ojciec odczytał go i nie mając siły ustać — padł na fotel.

Zawsze wiedział, że Pinesowie są odrobinę... inni. Zdawali się wyprzedzać swoje czasy i wedle plotek organizowali przyjęcia, na które zapraszali ludzi, których nikt nigdy wcześniej ani później nie widział w mieście ani jego okolicach. Rodzina Edwina za to miała kilka swoich tajemnic. A jednak roześmiał się histerycznie, gdy odkrył, że jego ukochana jest demonem.

Trząsł się, gdy ojciec oświadczał, że w zasadzie wszyscy Pinesowie nimi są. Co prawda zaraz potem dodał, że są nimi zaledwie w połowie; że to już któreś pokolenie i cała moc powoli w nich wygasa, ale kolejne słowa sprawiły, że Edwin nawet nie pomyślał o przejmowaniu się tymi kwestiami.

Byli zadłużeni.

Nikt nigdy nie brał pożyczek, nikt nawet nie prosił znajomych o kilka drobniaków. A jednak Pinesowie tak po prostu przysłali im kopie dokumentów z podpisami, datami. Po dłuższych ich analizach wyszło na to, że choćby stanęli na głowie — zwyczajnie fizycznie nie daliby rady zebrać takiej sumy. Nikt nie dałby rady.

Kiedy ten fakt dotarł do niego — nie wytrzymał. Narzucił na siebie płaszcz i w deszczu wybiegł na ulicę. Ignorując ciekawskie spojrzenia i zaniepokojoną służbę, wpadł do posiadłości Pinesów. No dobrze. Wpadł do ich ogród i wydzierał się tak długo aż wreszcie otworzono mu drzwi. Tylko, że... to i tak nic nie dało. Luiza, która ledwie tydzień temu śmiała się i siedziała z nim w parku, nawet nie próbowała mu pomóc. Jedynie wywróciła oczami i powiedziała do ojca:

— Jeśli dalej będzie się tak wydzierał, obudzi mamę. Wyproś go.

Następnego dnia rodzina Southeast dostała jeszcze więcej listów. Wszystkie były równie bolesne i niepokojące, co ten pierwszy. Wynikało z nich, że wraz z piętnastym grudnia mieli stracić wszystkie swoje domy, pieniądze, służących i skarby ukryte gdzieś na drugim końcu kraju. Edwin do tej pory nawet nie miał pojęcia o istnieniu tych ostatnich.

— Nie da się tego jakoś, nie wiem, odwołać? — spytał ojca, gdy ten nalewał sobie wina i przeklinał.

Mężczyzna westchnął ciężko.

— Moglibyśmy próbować, ale... Och, Edwin, bądźmy szczerzy, powiedzmy to na głos — oni używają tych swoich piekielnych mocy. Upokorzą nas jeszcze bardziej, jeśli spróbujemy walczyć.

Ale Edwin i tak nie potrafił usiedzieć w miejscu.

Skoro ich przeciwnicy byli demonami — postanowił sprowadzić sobie sojusznika-demona. W tym celu zakradł się do sypialni babci i ukradł jedną z jej książek. Jako dziecko uznawał zawarte w niej zaklęcia za bełkot; stek prześmiesznych bzdur, ale teraz był gotów uwierzyć w istnienie najbardziej absurdalnych istot i tajemnych mocy.

Poczekał do północy i upewniwszy się, że wszyscy już śpią, wymalował na podłodze okrąg. Zmarszczył brwi czytając dalsze instrukcje. Niestety księga nie zwierała wskazówek do przyzwania konkretnego demona. Miała jedynie szereg spisanych symboli, wyjaśnienie ich znaczenia i niewielkie wskazówki jak je ze sobą łączyć, żeby osiągnąć zadowalający efekt. To też nim cokolwiek się zdarzyło musiał dziesięć razy ścierać nabazgrane symbole i rysować na ich miejscu kolejne, równie niezgrabne co poprzednie.

W końcu jednak świece w jego pokoju zgasły, wiatr przestał poruszać dzwonkiem zawieszonym na jednym z drzew, a okrąg zapłonął błękitem. Edwin przygryzł dolną wargę, zduszając tym samym krzyk.

W powietrzu najpierw pojawił się żółty trójkąt o czarnych, patykowatych dłoniach i nogach. Z jednym okiem i cylindrem wyglądał, jak postać wyjęta z bajki dla dzieci. Mrugnął. Rozejrzał się po pokoju i... Jego ciało zamigotało. W jednej chwili wciąż był ledwie trójkątem, a w drugiej — o wiele wyższym od Edwina mężczyzną o obu oczach i potarganych blond włosach. Przeciągnął się leniwie.

Edwin nie czekał na to aż przybysz mu się przedstawi albo chociaż zrozumie gdzie właściwie się znalazł. Po prostu otworzył usta, a słowa same zaczęły z nich wychodzić, odtwarzając całą tę historię.

Demon zmarszczył brwi, ale w milczeniu wysłuchał historii. Potem usiadł w fotelu z nogą zarzuconą na nogę i odezwał się:

— Tak, to naprawdę smutne, ale czy musiałeś mnie wzywać o takiej godzinie? Właśnie miałem zjeść homara. H o m a r a, rozumiesz? — Nadął poliki.

— Eee...

— Tak poza tym, to jestem Bill. — Sięgnął po rzuconą na ziemię książkę i przerzucił kilka stron, podziwiając staranne, odręczne pismo i równie piękne ilustracje przedstawiające demony. Zatrzymał się na tej prezentującej szkielet demona i ogień krążący wokół kości.

Edwin przełknął ślinę, nie mając pojęcia, jak zachowywać się w towarzystwie demona. Oczywiście, wcześniej spędzał mnóstwo czasu z Luizą i czasami nawet tolerował jej adoptowanego brata oraz resztę rodziny, ale... myślał, że ona jest człowiekiem! Że rozmawia z równie ludzkim i zwyczajnym!

Bill westchnął. Przesunął palcami po jednym z kolczyków.

Co prawda dalej miał ochotę na tamtego homara, ale jakaś jego część cieszyła się z wizyty w świecie ludzi. Tu przynajmniej mógł odpocząć od zapracowanego Willa i Killa, który właśnie zaczął się interesować grą na perkusji.

— No dobrze. Czego ode mnie potrzebujesz? Od razu mówię, że nie, nie wyczaruję ci tej kasy ani nie sprawię, że magicznie zaczniesz wygrywać w... o cokolwiek wy tam się zakładacie. Nie zamierzam też omamiać ludzi, żeby oddawali ci własne pieniądze.

To nie tak, że nie miał takiej mocy — wystarczyło jedno pstryknięcie palcem. Problem polegał na tym, że... aktualnie nie mógł robić takich rzeczy. Konkretniej: miał absolutny zakaz. A to wszystko przez to, że powiedział Willowi o obecności Fii, ten zaś poszedł z tym do rady i króla, i Bill nie miał pojęcia, co jeszcze im nagadał, ale gdy wezwano go do pałacu... Cóż, Bill nigdy wcześniej nie słyszał, by król krzyczał aż tak głośno. Tak czy inaczej — gdyby zrobił coś z wymienionych przez siebie rzeczy, rada dowiedziałaby się o tym i przynajmniej na tysiąc lat nie mógłby wędrować między wymiarami bez obecności emisariuszy. Właściwie: musiałby siedzieć w domu i udawać, że nie istnieje.

A Bill nie miał już dłużej na to ochoty.

Od kilku miesięcy pragnął wyjść, zabawić się, zniszczyć coś... Rozpętać armagedon pełen dziwactw.

Na szczęście Edwin machnął ręką na jego słowa.

— Chcę, żebyś zabrał mnie do Luxurii.

Ręce mu się trzęsły, kiedy to mówił, a Bill, gdyby coś pił, z pewnością wyplułby to albo upuściłby szklankę.

— Jesteś aż tak zdesperowany?

— A co innego mi zostało?

— Hm... malowanie?

— Przykro mi, talentu nie wykryto.

— Muzyka?

— Niszczę każdy instrument, który dadzą mi do ręki.

— Hm... nie wiem, jakie wy tu zawody macie... lekarz? Prawnik? Ogrodnik? Lokaj?

— Nie, nie, nie i nie. Po pierwsze: nie mam żadnego doświadczenia. Po drugie: to zbyt czasochłonne, a ja nie mam czasu! A nawet gdybym miał go odrobinę więcej... taka suma jest po prostu niemożliwa do zdobycia w ludzkich warunkach.

Bill uniósł bezradnie ręce.

*

Początkowo pomyślał, że Bill go oszukał; że dał się nabrać na jego niegroźny, całkiem ludzki wygląd. Już wyobrażał sobie, jak po kolejnym kroku zza rogu wyłoni się banda wygłodniałych demonów i tak oto zostanie zabity — poza domem, samotny, na zimnej i obłożonej śniegiem posadzce. Ale nie. Śmierć tamtej nocy nie była nim zainteresowana.

Zasłonił sobie oczy, gdy nagle w ciemności rozbłysły neony różowe, niebieskie i żółte. Właściwie — w pierwszej chwili nie potrafił nazwać tego, co widział. Uznał, że to jakieś czary. Nawet podzielił się tym spostrzeżeniem na głos, ale wówczas Bill roześmiał się, pokręcił głową i oznajmił:

— To nic do czego potrzebowałbyś mocy.

Kiedy stanęli przy oszklonych drzwiach, Edwin uświadomił sobie, że jest cały spocony. Ubranie nieprzyjemnie lepiło się do jego skóry, a dłonie i nogi drżały całe wilgotne.

Kobieta o niebieskiej skórze uśmiechnęła się do nich i jednym ruchem ręki przyzwała misę wypełnioną zielonkawą wodę.

— Proszę tu włożyć rękę — powiedziała, kierując te słowa do Edwina.

Z trudem przełknął ślinę. Woda cuchnęła. Z pewnością nie zmyje tego zapachu przez najbliższy rok.

— Czy to konieczne?

— Tak.

Westchnął ciężko i wykonał polecenie. Jakby sam zapach nie był dostatecznie obrzydliwy — miał wrażenie, że wokół skóry owijają mu się wodorosty albo obleśne macki. To był dopiero początek, a on już miał ochotę wyszarpać dłoń i uciec jak najdalej. To nawet nie musiał być rodzinny dom. Równie dobrze mógł zamieszkać na ulicy albo zatrudnić u jakiejś bogatej rodziny i żyć jako ich służący. Co prawda z pewnością wyrzuciliby go po godzinie, ale...

Uspokój się — warknął do siebie i policzył do dziesięciu.

Wreszcie wyjął dłoń i ze zdziwieniem odkrył, że ani nie jest brudna, ani nie cuchnie, niczym po kąpieli w śmietniku. Nawet nie była mokra.

— Możemy już wejść? — spytał, przystępując z nogi na nogę.

— Jeszcze jedna kwestia — odparła kobieta i uśmiechnęła się przepraszająco, kładąc mu dłoń na głowie. — Muszę zadać ci jedno pytanie.

— Em... w porządku?

— Czy jesteś tu dobrowolnie?

Zamrugał.

Zerknął na Billa, a ten jedynie wzruszył ramionami. Bardziej interesowała go ściana pokryta kolorowymi malowidłami, niż aktualna sytuacja.

— Tak?

Kobieta milczała przez chwilę, a jej oczy mieniły się czerwienią i zielenią. Wreszcie uśmiechnęła się — tym razem szczerze i wesoło — i odsunęła, a drzwi rozsunęły się. Edwin drgnął, czując na twarzy ciepło i milion różnych zapachów: od potu po najróżniejsze perfumy.

Wchodząc do środka, zastanawiał się, co powiedziałby jego ojciec. Czy byłby zły? Czy natychmiast wykreśliłby go z testamentu i wyrzucił na ulicę, czy może wcześniej jeszcze kazałby go wychłostać?

Zabiłby mnie — pomyślał, wlepiając wzrok w czerwony dywan rozciągnięty po całej podłodze. Mężczyzna o trzech oczach odebrał od niego płaszcz, a kobieta za ladą wręczyła mu czerwoną teczkę, długopis i wskazała na kanapę przylegającą do ściany. Kiedy on i Bill siadali na niej, Edwin spytał: — Czy to zawsze tyle trwa?

Bill wzruszył ramionami.

— Po prostu chcą mieć pewność, że nie stanie ci się krzywda.

Edwin prychnął.

Miał ochotę stwierdzić, że samo istnienie tego miejsca to już jedna wielka krzywda, ale jego wzrok zatrzymał się na jednej z kartek z teczki, a poliki pokryły się czerwienią. Nie rozumiał połowy wytłuszczonych słów, ale podane obok definicje natychmiast wszystko mu wyjaśniały i... O bogowie, czy ktoś naprawdę chciał robić te wszystkie rzeczy?

— Zawsze jeszcze możesz się wycofać — rzucił Bill, widząc jego minę.

— Jasne, a Pinesowie zabiorą mojej rodzinie wszystko, co mamy.

Edwin wywrócił oczami tak mocno, że aż go zabolały.

Jedne z licznych drzwi otworzyły się, a świat jeszcze raz z niego zadrwił.

— Kryj mnie — pisnął, unosząc żółty płaszcz Billa i nie odrywając wzroku od mężczyzny o brązowych włosach oraz ciemnych, niemal czarnych oczach. Chociaż nie był Pinesem, idealnie do nich pasował.

— Co-

— To Arthur Pines — mamrotał najciszej, jak tylko się dało. — Jest takim dupkiem. Boże, jak ja go nienawidzę. Wiesz, że kiedyś, przy naszym pierwszym spotkaniu, po prostu kazał służącym wyrzucić mnie z domu jego rodziców?

Bill zakrył usta dłonią. Wyobrażał sobie młodszego Edwina w eleganckim garniturze i ze zmarszczonymi gniewnie brwiami.

— I... dlatego go nienawidzisz?

— Pomijając to, że należy do rodziny, która chce mi wszystko odebrać? Tak. Ale... nawet gdyby było inaczej... wolałbym, żeby mnie tu nie zobaczył.

— Bo?

— Naprawdę o to pytasz?

— Naprawdę.

Edwin westchnął.

— Po prostu... jeśli mnie tu zobaczy, to pewnie wszystkim o tym powie. Oczywiście pominie fakt, że budynek należy do demonów, ale i tak ludzie będą wiedzieć, i... jak myślisz? Jako kogo mnie zapamiętają? Jako tego, co chciał uratować rodzinę i dom, czy jako dewianta, zboczeńca? 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top