XXXI.Był wszystkim i niczym.

she's gone

Helga Creswell wcale nie wyglądała na złą albo przerażoną, gdy Bill i Will weszli do jej celi. Nie była też nieobecna, pogrążona całkowicie w swoich myślach — uśmiechnęła się z całą tego świadomością, na widok króla i jego brata, a następnie wygładziła fałdy sukni i usiadła prosto. Dni spędzone w tym miejscu ani trochę na nią nie wpłynęły: wciąż była piękna, a brud zdawał się całkowicie omijać jej ciało i ubrania. I chociaż, wedle raportów, nie sypiała za dobrze, nocami włóczyła się od ściany do ściany, nie miała też cieni pod oczami, a jej powieki nie opadły co pięć sekund. Nawet nie skrzywiła się, gdy po raz pierwszy od pojmania poczuła promienie słońca na swojej twarzy. Zamiast tego przechyliła ostrożnie głowę i spytała:

— Chcecie rozmawiać... o niej, prawda? Czy jest tym za kogo się podawała, czy też nie?

Patrzyła na nich, jak na głupiutkie dzieci wysłane do gabinetu dyrektorki, a kiedy mówiła — miała ton godny królowej karcącej swoich poddanych. Willowi to nie przeszkadzało — był zbyt zmęczony, żeby w ogóle zwracać uwagę na to czy Helga darzy ich odpowiednim szacunkiem, czy nie. Bill zaś, ciągle myśląc o Dipperze, gotował się cały ze złości i tylko cudem nie rzucił się jeszcze na kobietę.

— Zdemaskowaliście ją? — spytała, a nadzieja przebiła przez jej obojętność. Oni zaś, słysząc to pytanie, zdziwili się i kompletnie wypadli z rytmu.

Zdemaskowaliśmy ją? — Will uniósł brew.

— Nie mogę wymówić tego imienia, bracie króla. Jeśli to zrobię, skończę, jak inni, którzy próbowali — mówiła spokojnie, wciąż jak do rozkapryszonego dziecka. — Zresztą, doskonale rozumiecie o kogoś chodzi, czyż nie?

— Ona nie żyje. — Bill wtrącił się do rozmowy, a jego słowa odbijały się echem po celi. Zacisnął ręce w pięści. — Została zabita przez jednego z twoich.

Helga zamrugała. W jednej chwili całe jej piękno przepadło, przeistaczając ją w starą, zmęczoną kobietę. Will spodziewał się, że zaraz zacznie zadawać pytania, może nawet powie im coś więcej, ale ona... po prostu się roześmiała. Nie szczerze, radośnie, jakby cieszył ją ten fakt. To był histeryczny śmiech przerażonej, skulonej istoty. Złapała się za głowę, szarpnęła włosami, wierzgnęła nogami.

— Głupi. Głupi — bełkotała, między jednym, a drugim napadem. Łańcuchy brzęczały przy każdym jej ruchu. — Nie znacie jej. Nic nie wiecie.

Bill spojrzał na Willa. Wiedział, że nie dostanie zgody, ale i tak bezgłośnie poruszył ustami, prosząc o możliwość zrobienia czegokolwiek. Wiedział, że to złe, ale od pojmania Helgi, wręcz marzył o skrzywdzeniu jej. Rozszarpaniu. Spaleniu. A Will uparcie mu odmawiał, powtarzając, że wciąż jestem im potrzebna. Teraz zaś, gdy wreszcie zaczęła popadać w szaleństwo i bełkotać — zdaniem Billa stała się bezużyteczna. Niestety Will wciąż widział to inaczej.

— Nie możemy — powiedział równie bezgłośnie.

— Jestem królem — przypomniał Bill i odruchowo wskazał na swoją, pozbawioną korony, głowę. Ręce miał poczerwieniałe, pokryte wgłębieniami podobnymi do tego na policzku.

Will otworzył usta gotów po raz setny tłumaczyć, że Helga wciąż może im się przydać, ale nim choćby jedno zdanie opuściło jego usta — drzwi do celi znów otworzyły się, a Selene zajrzała do środka. Na jej widok Helga na moment przestała się śmiać, znieruchomiała, a potem... roześmiała się jeszcze głośniej i rozorała paznokciami skórę na twarzy. Selene spojrzała na Billa i Willa.

— Nie pytaj — powiedzieli w tym samym czasie.

Więc nie pytała. Zamiast tego odchrząknęła.

Tak, jak Bill, Will i w zasadzie większość osób, które pomagały przenosić to, co zostało z Dippera — była ponaznaczana wgłębieniami. Cała jej szyja była czerwona od mazi, która skapnęła na nią w trakcie i chociaż nosiła suknię o długich rękawach oraz rękawiczki, Bill aż za dobrze pamiętał, że i tam ma ślady; niemalże widział, jak na nowo breja skapuje na jej ubrania, wypala je i przeżera się przez skórę. To zaś sprawiało, że jeszcze bardziej pragnął śmierci Helgi.

— Powinniście to zobaczyć — powiedziała i mimowolnie uśmiechnęła się.

— To... coś strasznego? — spytał Bill, gdy przemierzali pałacowe korytarze. Nowi emisariusze i strażnicy stali przy każdych drzwiach, inni patrolowali ogrody. Po wszystkim, co się wydarzyło Bill zadbał o to, by był lepiej strzeżony i by nie pracowały w nim osoby choć trochę podejrzane. Zajęło to dużo czasu, kosztowało wszystkich mnóstwo energii, ale efekt końcowy był zadowalający.

— Raczej obrzydliwego — stwierdziła po namyśle. — Ale i też coś cudownego — dodała, otwierając drzwi do skrzydła szpitalnego. — To c o ś żyje.

*

Czuł... wszystko. Wszystko, co tylko nie należało do jego ciała: nie było jego smutkiem, jego radością, jego bólem. Był skulony, oblepiony jakąś mięsistą breją, ale nie potrafił się tym przejmować. Nie mógł powiedzieć, że jest obolały i ścierpnięty, bo w ogóle nie czuł, by był w tym miejscu. Nie słyszał własnego głosu ani momentów, w których ciało obcierało się o... to coś, co je obklejało od każdej strony, ale za to słyszał każdą rozmowę odbywającą się w tym wymiarze. Słyszał spokojne rozmowy pracowników jakiegoś biurowca; słyszał dzieci śmiejące się z czegoś i nauczycielkę karcącą ich za to; słyszał emisariuszy plotkujących o wydarzeniach z ostatnich dni; słyszał histeryczny śmiech Helgi Creswell i kolejne pytania zadawane przez jakiegoś demona. Widział też to wszystko: zamiast otaczającej go czerwieni, dostrzegał mnóstwo innych kolorów, korytarze, domy, drzewa, piękne i brzydkie pomieszczenia.

Był wszędzie i nigdzie.

Czuł wszystko i nic.

Słyszał wszystko i nic.

Wiedział wszystko i nic.

Był... w zasadzie całym tym wymiarem. Jego sercem i korzeniami.

Jedną myślą mógł burzyć całe miasta, rozpętywać wichury, podpalać lasy, rozciągać całą tę planetę, wytwarzać na jej powierzchni coraz to dziwniejsze rzeczy. Mógł usuwać moce istniejących demonów i wytwarzać nowe. Mógł...

— To... miałaś rację. To trochę obrzydliwe. — Usłyszał.

Nie miał pojęcia, ile trwał w tym stanie ani czy wcześniej istniało dla niego coś innego. Czy był czymś innym, czy sam posiadał ciało, a jeśli tak — czy miał jakieś imię, jakiś wygląd, czy może istniał jedynie jak bezkształtna masa. Nie pamiętał nawet, dlaczego jest sercem tego świata, ale teraz, słysząc go z tak bliska, rozpoznawał ten głos.

— Bill — wymamrotał. Być może było to jego pierwsze słowo, a być może miliardowe. Tak czy inaczej: brzmiało znajomo. Głos miał zachrypnięty, niepewny. Dziwny, ale i, wreszcie, słyszalny dla niego samego.

Po raz pierwszy albo i nie, poruszył się i nagle odkrył, że wcale nie podobała mu się pozycja,w której leżał. Coś wbijało mu się w brzuch, coś innego napierało na twarz i nie pozwalało w pełni otworzyć oczu.

— Chcę wyjść — pomyślał, unosząc ręce i skrobiąc nimi w breję odgradzającą go od reszty świata.

Nie był pewien czy osoby takie, jak on — kimkolwiek są — są w stanie odczuwać coś takiego, ale nagle miał wrażenie, że się dusi. Wszystko w środku parowało, przytłaczało. Ręce mu płonęły, gdy wreszcie zdołał wepchnąć je w breję. Potem przepchnął je jeszcze dalej i jeszcze, aż wreszcie poczuł na skórze chłód.

— Fuj — usłyszał, a innymi oczami, które były i nie były jego, zobaczył dziewczynę cofającą się od czegoś, co przypominało kokon albo ogromny organ wyszarpany z cudzego ciała. Wielki organy bądź kokon, z którego wystawały pokryte krwią dłonie, dodajmy. Jego dłonie. Zresztą: dziewczyna, która się cofnęła, też była jego. Jeszcze nie wiedział, jak to nazwać, ale wiedział, po prostu wiedział, że są jakoś połączeni. Że są podobni.

Zmusił ciało do podniesienia się. W następnej chwili — cały był już na zewnątrz i widział już tylko własnymi oczami. Rozejrzał się ostrożnie po pomieszczeniu — po ścianach pokrytych teraz plamami krwi, po podłodze oblepionej fragmentami kokonu i wreszcie: po demonach, które stały niedaleko i wpatrywały się w niego. Znał ich. Nie dlatego, że był nimi, nie dlatego, że widywał ich będąc sercem tego świata. Nie pamiętał ich imion, ale to oni byli jego przyjaciółmi i może nawet rodziną, jaką miał przed tym, jak utknął w kokonie. To o nim myśleli cały ten czas, to on był osobą za którą płakali i przez którą wściekali się. Był... jak właściwie sam miał na imię?

Zmarszczył brwi, a czerwone nici umieszczone na jego policzkach i wciąż łączące go z kokonem, poruszyły się.

— Ja... — zaczął, ale nie zdołał skończyć.

Bill — bo to z pewnością był Bill — przylgnął do niego. To bolało, król ściskał go zdecydowanie za mocno, ale wcale nie chciał żeby przestawało. Nie chciał być puszczany.

— Mason — usłyszał przy swoim uchu i już wiedział. To. To było jego imię. Nazywał się Mason Pines. Dipper.

— O kurwa, wylazł, jak jakiś robal.

— Och, zamknij się Kill — szepnął, a potem zamarł. — Kill? — Chociaż wcale tego nie chciał, odsunął się odrobinę od Billa i jeszcze raz spojrzał na stojące obok osoby. Na Mabel, na Willa, na Sam, na Killa i na Selene. — Ja...

Wszystko na niego runęło: śmierć rodziców powróciła, a razem z nią wróciła Fia, wróciła Carmen i wróciło wszystko inne. Był Dipperem Pinesem, potomkiem Mabel Gleeful, pierwszej królowej. Był bratem Mabel Pines. Kiedyś był też człowiekiem. Był...

— Bill, czy ja jestem twoim chłopakiem? — spytał, a demon zamrugał. Nie tego się spodziewał.

— Co...

— No bo niby powiedziałem, że chcę być z tobą, ale nigdy nie skończyliśmy tej rozmowy i nie wiem, jak mam się czuć.

Brew Billa pomknęła ku górze.

— Naprawdę t y m się teraz przejmujesz? — spytał, a kąciki jego ust drgnęły, gdy powstrzymywał się od uśmiechu.

— Odpowiedz — naciskał Dipper.

— Tak. Oczywiście, że nim jesteś. — Tym razem nie walczył: pozwolił sobie na ogromny uśmiech i na nowo przylgnął do Dippera, a Mabel, która wreszcie otrząsnęła się z szoku, dołączyła do nich.

Will wywrócił oczami, zacisnął ręce i korzystając z zamieszania, wyszedł po cichu z pomieszczenia.

— Tak bardzo tęskniłam — wybełkotała trzęsąc się. — Kiedy... kiedy cię znaleźliśmy twoje ciało było... w-wszędzie.

— Wszędzie?

— Wybuchłeś — stwierdził Kill. — Dwie godziny cię zbieraliśmy.

Dipper wzdrygnął się na samą myśl i odruchowo dotkną swoich rąk, a potem nóg.

— Co było potem? — spytał, bo wcale nie czuł, by faktycznie doszło do czegoś takiego.

— N-najpierw myśleliśmy, że s-się zregenerujesz p-po prostu — zaczęła Mabel, a do Dippera dotarło, że Kill wcale nie żartował z tym zbieraniem. Naprawdę został rozczłonkowany. I to przez samego siebie. — A-ale m-mijały godziny, a t-ty nie wracałeś. P-potem cię zbadano i powiedzieli, ż-że... — Zaczęła płakać.

— Że nie żyjesz — dokończył Bill. — Powiedzieli, że nawet ty nie dasz rady wrócić po czymś takim. — Starał się być spokojny, ale po samych jego oczach Dipper wiedział, że Bill panikował w tamtej chwili nawet bardziej, niż Mabel. — Więc jako tako kazaliśmy złożyć twoje ciało i... tu się zaczęło dziać coś dziwnego.

— Obrosłeś tym czymś — wtrącił Kill i kopnął kokon, a Dipper wzdrygnął się, czując się, jakby ktoś wbił mu kilkanaście igieł. — Swoją drogą, powinieneś przejrzeć się w lustrze — mówiąc to wskazał na własne oko.

Dipper zmarszczył brwi i sięgnął do swojego lewego oka. Widział na nie normalnie, ale miny wszystkich zebranych dość jasno mówiły mu, że coś jest nie tak.

*

I faktycznie coś było bardzo mocno nie tak.

— To... — Dipper otwierał i zamykał usta, nie wiedząc, co powiedzieć.

Czuł się słabo, jak każdy, kto spędził kilkanaście dni w całkowitym bezruchu. Kiedy stał albo zbyt gwałtownie się poruszał, zaczynało mu się kręcić w głowie, więc, teraz, siedział nagi przed lustrem, a Bill wycierał go. Prawdopodobnie, jako król, nie powinien tego robić, ale Dipper nie chciał pomocy nikogo innego, a już na pewno nie przypadkowych służących. Zresztą — sam Bill nie narzekał, a wręcz wyglądał na szczęśliwego mogąc spędzić jeszcze więcej czasu z Masonem.

— Wygląda paskudnie — dokończył wreszcie i przekrzywił głowę.

— Przesadzasz — stwierdził Bill, przejeżdżając ręcznikiem po plecach Dippera.

Włosy Masona wciąż były irytująco białe, jakby cały świat mógł się zmienić, ale one nie. Prawe oko odrobinę pociemniało, ale wciąż utrzymywało niebieski kolor. Lewe zaś... od jednego końca do drugiego stało się czarne. I nie, nie chodziło tylko o tęczówkę. Chodziło o w s z y s t k o. Cała gałka była czarna. Jakby tego było mało: żyły na jego rękach i nogach również poczerniały, a jedynym plusem był fakt, że pęknięcie na jednej z nich zniknęło.

— Nie, Bill. Nie przesadzam. To n a p r a w d ę wygląda paskudnie. To aż niesamowite, że widzę normalnie.

W zasadzie, to zdane prawdą było tylko częściowo — kiedy miał otwarte i jedno, i drugie oko, faktycznie widział normalnie, ale gdy zamykał to niebieskie, wszystko robiło się szare, a napotkane demony istniały jedynie jako kolorowe płomienie.

— Mnie się podoba — powiedział Cipher i to akurat było całkowitą prawdą.

— Cieszy mnie, że tobie się to podoba, kochanie, ale obawiam się, że ludzie, a nawet i inne demony, nie przyjmą tego równie entuzjastycznie.

Dłonie Billa zawisły w powietrzu, nad głową Dippera.

— Kochanie?

— Słońce ty moje? — poprawił się, ledwie zduszając w sobie śmiech.

— O bogowie. — Bill jęknął. — Tobie naprawdę odbiło od siedzenia w tym kokonie.

Dipper nadął poliki.

A kiedy kichnął, kwiaty, które stały na parapecie i usychały, nagle rozkwitły i rozrosły się, zajmując pół łazienki.

*

Cztery miesiące później Dipper wreszcie mógł powiedzieć, że nauczył się funkcjonować z przepaską na jednym oku. Oczywiście, przy osobach, które były świadome tego, co się za nią kryło, pozbywał się jej. Potem — po wielu namowach Billa — zaczął się jej pozbywać ilekroć tylko zjawiał się w świecie demonów. Ale tak czy inaczej, nosił ją wciąż przy ludziach, a to początkowo go irytowało. Ciągle musiał ją poprawiać, wiercił się i kręcił nie mogąc znieść materiału zasłaniającego mu oko. Teraz praktycznie go nie czuł.

Tego dnia, na samym początku kwietnia, korzystając z dobrej pogody i swojego humoru, wybrał się z Mabel na zakupy. Nie mógł powiedzieć, że ich relacja stała się idealna albo chociaż wróciła do stanu przed śmiercią rodziców, ale teraz przynajmniej rozmawiali. Szczerze i dużo. Początkowo rozmowom tym towarzyszył ból: Dipper naprzemiennie czuł się, jakby ktoś uderzał go i wylewał mu na głowę kubeł lodowatej wody. Potem, gdy Mabel wreszcie zaczęła mu wierzyć, że nie nienawidzi jej, czuł już tylko ulgę, jakby ktoś zdjął mu krzyż z pleców.

Po zakupach rozstali się i Dipper zawędrował na chwilę do swojego domu. Tam przebrał się w coś wygodniejszego: prostą czarną bluzkę na krótki rękaw i krótkie spodenki, a potem stanął w salonie i stworzył portal.

Oprócz przyzwyczajenia się do przepaski, zdołał też jako tako opanować moce — przestał już regenerować rośliny poprzez samo kichanie, ożywiać włożonego do ust kurczaka (tak, to naprawdę się zdarzyło i sprawiło, że Dipper od tamtej pory więcej mięsa nie tknął) oraz wypalać dziury własną krwią. Problem zaczynał się dopiero przy takich prostych rzeczach, jak stworzenie portalu. A to wszystko przez to, że portale czy lewitacja wymagały małej ilości mocy, a on jeszcze nie umiał określić ile, w jego przypadku, to mało, ale ile to wciąż za dużo i w ten oto sposób raz wciągnął w portal cały budynek, a innym razem, chcąc odrobinę przenieść pudła za pomocą mocy, wyrzucił je przez okno.

*

— Wiesz, że Will spalił wszystkie listy od Gleefula? — Tak brzmiały pierwsze słowa, jakie Bill wypowiedział do niego. Siedział w jednym z wielu ogrodów, na rozłożonym na trawie kocu i podparty o ogromne drzewo, wpatrywał się w Dippera.

— Will zrobił co?

Dipper zamrugał. Nie o tym chciał porozmawiać z Billem, ale słysząc takie nowiny, nie potrafił przejść obojętnie do innego tematu.

— Spalił listy. — Bill wgryzł się w wyjęte z koszyka jabłko. — Szedłem porozmawiać z Selene, kiedy zauważyłem, że z jego pokoju wydostaje się dym, więc zajrzałem do środka i spytałem ❝Próbujesz spalić pałac?❞, a on wywrócił oczami i powiedział ❝Palę listy od Gleefula❞.

— Ale... dlaczego?

— Cytując: ❝Patrzenie na ciebie i Dippera uświadomiło mi, że zbyt długo tkwię w jednym miejscu. Wy jesteście szczęśliwi, radzicie sobie. Ja... w zasadzie nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem równie szczęśliwy, ale wiem, że ten stan się nie zmieni, jeśli dalej będę ganiał za kimś, kto od wieków nie żyje.❞. Potem stwierdził, że niedługo, gdy wreszcie wszystkie akta związane z Helgą Creswell będą kompletne, zrezygnuje z bycia emisariuszem.

Dipper cieszył się, że nie zdążył napić się soku, a jedynie przystawił szklankę do ust, bo po tych wieściach z pewnością wszystko by wypluł.

— Pozwolisz mu na to? — spytał, bo nie potrafił sobie wyobrazić Willa, który nie jest emisariuszem. — I co on właściwie planuje po tym?

— Jeśli to go uszczęśliwi... — Bill wzruszył ramionami. — Powiedział, że chciałby spróbować nowych rzeczy, podróżować po wymiarach. Ewentualnie mógłby zostać ambasadorem w jednym z nich. Flawia sądzi, że to świetny pomysł.

Jeszcze w styczniu Dipper czuł się nieswojo z faktem, że Flawia wciąż tkwiła w pałacu, blisko Billa. Potem — gdy czternastego lutego zupełnym przypadkiem (przynajmniej twierdził, że przypadkiem) naszło go na pieczenie ciasteczek — jakoś tak wyszło, że się zaprzyjaźnili. Nie był to ten rodzaj znajomości, w których ciągle chcesz dzwonić do tej drugiej strony i widywać się z nią przynajmniej sześć razy w tygodniu, ale przynajmniej przestał czuć zazdrość ilekroć pojawiała się gdzieś przy Billu.

— Aha. — Dipper przebił zębami dolną wargę i odstawił szklankę na koc. — Bill?

— Tak?

— Chciałbym ci coś powiedzieć. Znaczy... nie jest to nic wielkiego. To nie tak, że z tobą zrywam albo zamierzam się oświadczać czy coś takiego. Właściwie, to praktycznie nie ma związku z naszym związkiem. No dobra. Trochę ma, bo rzutuje na pewną jego część, ale w sumie też nie, ale...

Bill złapał go za rękę.

— Spokojnie. Powoli — powiedział, słysząc, jak Dipper plącze się we własnych słowach. — Co się stało?

— Ja... — Nie miał pojęcia, czemu reagował aż tak mocno, ale jego poliki pokryły się czerwienią, a ręce zaczęły trząść. — Chcę iść na terapię. — Bill kiwnął głową na znak, że rozumie, więc Dipper kontynuował: — Myślałem o tym od dłuższego czasu i... wiem, że nie mogę wybrać normalnego psychologa, psychiatry czy kogokolwiek ludzie tam mają; wiem, że taka osoba nie zrozumie nawet połowy rzeczy, które się wydarzyły, ale, jeśli już tak o nim mówimy, Will mi kogoś znalazł. Demona. Byłego emisariusza. I być może uznasz to teraz za niepotrzebne. Być może powiesz, że skoro radzę sobie z Mabel, to i z tym wreszcie sam sobie poradzę, ale...

— Nie powiem tak — wtrącił Bill. — Jeśli tego chcesz i myślisz, że to cię uszczęśliwi, to ja też tego chcę.

Dipper odetchnął i pozwolił Billowi zdjąć swoją przepaskę. Z tego wszystkiego zapomniał o jej istnieniu. Zamrugał, powoli przywykając do światła i otworzył usta chcąc coś powiedzieć, podziękować Billowi za samo to, że jest przy nim, ale w tym samym czasie do ogrodu weszła Selene.

— Przepraszam, że przeszkadzam — zaczęła i sięgnęła do torby — ale przyszły wyniki. — Wypowiadając te słowa wyjęła kopertę.

— I? — spytali w tym samym czasie, nagle kompletnie zapominając o ich rozmowie i całkowicie skupiając się na Selene.

O ile Bill był jedynie odrobinę ciekawy, o tyle Dipper miał ochotę wyszarpać kopertę z dłoni Selene i jak najszybciej poznać odpowiedź. Wiedział, że jest w tym coś okrutnego, ale od zawartości listu i tego czy ten jest prawdą, zależało czy ostatecznie przygarnie do siebie dziecko, czy może zostawi je rodzinie Sam (która z jednej strony narzekała, że wcale dziecka nie chcą, a z drugiej krzywiła się i wydzwaniała co pięć sekund, ilekroć Bill i Dipper zabierali gdziekolwiek dziewczynkę).

Selene spojrzała najpierw na Billa, a potem — o wiele dłużej i uważniej — na Dippera. Coś w jej spojrzeniu zmieniło się, jakby i ona obawiała się tego, co się stanie, gdy list wreszcie trafi do rąk Dippera. W końcu jednak wyciągnęła do niego rękę i powiedziała:

— To naprawdę była ona.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top