XXVIII.Uczta.
Tylko cud sprawił, że Dipper nie rozwalił całego budynku, a jedynie sporą część własnej sypialni i odrobinę łazienki. Nie miał jeszcze pojęcia, jak wytłumaczy właścicielowi rozwalone łóżko, ogromne dziury na ścianach i w podłodze oraz brak okna, ale wolał już to, niż tłumaczenie się, dlaczego cały budynek wyparował. Oczywiście — o ile miałby komu wyjaśniać, bo istniała spora szansa, że gdyby nie opanował mazi ta prędzej czy później zabiłaby też wszystkich mieszkańców i ruszyła dalej, pochłaniając miasto.
Kolejne dni spędził samotnie — Sam go nie odwiedzała, Mabel napisała tylko raz, a jej słowa sprawiły, że Dipper znowu poczuł się, jakby ktoś wbijał mu igłę; Will zjawił się dzień po małej katastrofie, wręcz Dipperowi to o co ten prosił i został wypchnięty za drzwi. Aaron dzwonił przynajmniej kilka razy dziennie, przestał dopiero gdy Dipper napisał, że potrzebuje odrobiny spokoju. Bill dołączył do osób, które nie odezwały się ani razu.
Wracając jednak do Willa — ten przyniósł mu igły, nici i bandaże ze swojego świata. Nie pytał o nic, nie drążył, choć wyraźnie chciał zacząć. Kiedy Dipper był już pewien, że jeden z Cipherów zniknął, rozebrał się i wszedł do wanny, którą uprzednio zabezpieczył swoimi mocami. Nie miał pojęcia, czy to zadziała, ale zaryzykował i rozwinął bandaże, odsłaniając pęknięcie, które od ostatniego razu zrobiło się jeszcze większe — z jednej linii rozciągniętej od nadgarstka po łokieć, przeistoczyło się w istną sieć, a skóra w tym miejscu przypominała w dotyku porcelanę. To był też ten moment, w którym Dipper mocno zwątpił w swój plan. A jednak, gdy wbił igłę w dłoń — ta bez problemu przeszła, zachowując się, jak przy normalnej skórze. Tak więc kolejną godzinę Dipper spędził jęcząc z bólu i zszywając to... coś. Potwierdziła się też jego teoria: maź nie potrafiła tak szybko niszczyć rzeczy ze świata demonów. Oczywiście, uszkadzała je, ale trwało to o wiele dłużej. Ta ze świata ludzi wytrzymywała ledwie pięć sekund, ta od Willa — pięć godzin. Bandaże za to w ogóle się nie rozpadały, ale za to przeciekały, więc nie mógł sobie pozwolić na noszenie tylko ich.
Jakaś jego część buntowała się — chciała wyjść na zewnątrz i coś rozwalić, może nawet skonfrontować się z Sam, Mabel, Aaronem i Billem. Inna zaś — zresztą: ta, która wygrywała przez najbliższych kilka dni — chciała leżeć na kanapie, oglądać głupią telenowele i wstawać tylko po to, by zszyć ranę albo zrobić kolejną porcję płatków i nalać herbaty. Rutynę zakończyło coś nieoczekiwanego — policjanci, którzy dobijali się do jego drzwi.
Dipper w pierwszej chwili pomyślał, że to Mabel albo Will i doszedł do wniosku, że wcale nie chce się z nimi teraz widzieć. A jeśli to był Bill to... tu dla odmiany on nie powinien widzieć Dippera. Nie w ubraniach niezmienianych od dłuższego czasu, poplamionym szlafroku i przetłuszczonych włosach; i nie po tym, jak się rozstali ostatnio. Tak więc zakopał się w zapasowej, trzymanej do tej pory w szafie, pościeli i przymknął powieki, słuchając, jak Vanessa kłóci się ze swoim mężem. Nie pamiętał o co dokładnie poszło, wyłączył się przy tym, ale teraz był niezwykle zainteresowany.
— Policja! — usłyszał, gdzieś między krzykami Vanessy i dopiero wówczas Mason podniósł się gwałtownie, niczym rażony prądem.
Znowu przemknęło mu przez myśl, że wcale nie musi otwierać; że wręcz lepiej byłoby gdyby tego nie robił. No bo co jeśli bandaże się poluzują, co jeśli jakiś szew pęknie i dojdzie do tragedii? Zabicie człowieka nie wyglądałoby dobrze na jego i tak za długiej liście problemów. Do tego: tym razem nie mógłby powiedzieć, że jest niewinny. Z drugiej strony... a jeśli to pomyłka? Albo coś naprawdę pilnego? Co jeśli właśnie nie reagując wplącze się w kolejne problemy?
Westchnął ciężko, odstawił miskę z płatkami na szklany blat i, po upewnieniu się, że z bandażami wszystko w porządku i nie zmieni się zaraz w morderce atakującego tajemniczą breją, poszedł otworzyć drzwi.
— Tak? — Przechylił głowę, patrząc to na mężczyznę, to na kobietę. Rozważał stworzenie wokół siebie iluzji, dzięki której wyglądałby chociaż odrobinę lepiej, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że z tym byłoby za dużo zachodu. Poza tym jest u siebie, a oni nie są nikim ważnym, więc nie musi się dla nich stroić.
— Pan Shannon? — Policjantka, niezrażona jego stanem, uśmiechnęła się przyjaźnie. Miała haczykowaty nos i proste, czarne włosy; wyglądała na nastolatkę i w każdych innych okolicznościach Dipper w życiu nie pomyślałby, że ma przed sobą dorosłą kobietę.
Z mężczyzną zaś było odwrotnie: cały siwy i pomarszczony wyglądał, jak ktoś, kto powinien już siedzieć w domu i wypoczywać na stare lata.
— Eee... nie?
— Nie? — Była równie zdziwiona, co on. — Więc...
— Mason Pines — przedstawił się, domyślając się o co chce spytać. Dziwnie się czuł wypowiadając własne imię: jakoś niewłaściwie, jakby znowu kogoś okłamywał. Ale przecież nie powinien się w takiej sytuacji przedstawić, jako Dipper, a tym bardziej, jako Ten Dupek Który Wkurza Wszystkich Włącznie Ze Sobą.— Shannon mieszka dom dalej. Po lewej.
Wymienili jeszcze kilka zdań — ot formalności — i odeszli, a Dipper zamknął za nimi drzwi i oparł się o nie. Nogi mu się trzęsły, jakby, zamiast stania w miejscu przez kilka minut, przebiegł maraton. Był wręcz pewien, że gdyby wciąż był człowiekiem, teraz dyszałby ciężko.
Leżąca na komodzie koperta spadła na podłogę, więc podniósł się i natychmiast zamarł, uświadamiając sobie, że to list od Billa. Nie tamten, który dostał kilka dni temu — tamten przepadł bezpowrotnie w mazi. Ten był nowy, zapakowany w zieloną kopertę i szczelnie zamknięty. Nie miał pojęcia, kiedy Bill mu to wysłał.
Znowu nie wiedział, co ze sobą zrobić — dwie jego strony walczyły, bo oto jedna chciała uniknąć ewentualnych radości i rozczarowań, i tkwić w wiecznej niewiedzy, a druga pragnęła dowiedzieć się, co Bill napisał.
— To nie musi być nic złego — powiedział na głos i nim zdołał zmienić zdanie, otworzył kopertę, a jego oczom ukazało się pismo Billa. Nie było żadnych przywitań, pożegnań czy innych formalności, a jedynie jedno proste zdanie:
Wiem, że nasze ostatnie spotkanie skończyło się dość niezręcznie, ale zastanawiam się: czy przyjdziesz na Ucztę?
Dipper poruszył się niespokojnie i zerknął na kalendarz, który bezlitośnie przypominał o tym, że Uczta odbywa się dzisiaj. Dokładniej: za niecałe dwie godziny. Kompletnie o niej zapomniał, a cała ekscytacja związana z byciem zapraszanym gdziekolwiek przez Billa, uleciała nim w ogóle zdążyła się porządnie pojawić.
— Nie ma mowy.
I chociaż to powiedział; chociaż pokręcił głową i wręcz wybuchnął śmiechem na myśl o sobie na jakiejś tam Uczcie — wyłączył też telewizor, szlafrok wrzucił do kosza na pranie i pomaszerował do łazienki. Odkręcił wodę w wannie i po zabezpieczeniu całej łazienki, zdjął bandaże, rozciął i powyciągał nici, sycząc przy tym i jęcząc. Co prawda jeszcze miały sporo czasu, wyglądały na jedynie odrobinę nadgryzione, a do tego wszystko miało odbyć się w demonicznym świecie, ale wolał nie ryzykować. Zaczął szyć na nowo, a popękana skóra poruszała się, jakby zaraz miała odpaść na podłogę. Potem wziął długą kąpiel, a nawet i dwie, próbując pozbyć się tych wszystkich zapachów, które przylgnęły do niego w ostatnim czasie.
— To głupie — mamrotał, szorując nogi aż skóra na nich poczerwieniała, a każdy kolejny ruch zaczął boleć.
— To głupie — powtarzał godzinę później, stojąc przed szafą, okryty jedynie ręcznikiem. Przerzucał ubrania, wyrzucał je na podłogę, wywracał na drugą stronę, jakby to miało w czymkolwiek pomóc i wzdychał. Trochę kręciło mu się w głowie.
W końcu zdecydował się na prostą białą koszulę, równe proste, ale czarne spodnie i niebieską marynarkę. Nie pamiętał, kiedy właściwie ją kupił, ale teraz był sobie za to bardzo wdzięczny, bo była najlepszą rzeczą, jaką miał w szafie, a jej długie rękawy bez problemu przylegały do rąk i osłaniały bandaże.
— To głupie — wciąż to mówił, kiedy zakładał buty. Ich historii też nie pamiętał, ale były długie, niemalże sięgające do kolan, czarne i sznurowane, na lekkim obcasie.
Nie przestawał tego powtarzać nawet, gdy tworzył portal, a po przejściu do niego jedynie ściszył głos, schodząc do szeptu.
Pałac... pachniał. Przede wszystkim pachniał piernikami i innymi potrawami, które kojarzyły się Dipperowi ze świętami. Jego korytarze przyozdobiono czerwonymi wstęgami, kolorowymi światełkami opleciono kolumny, a wszystkie obrazy zastąpiono portretami jednej kobiety o ponurym spojrzeniu i blond włosach. Przeważnie przedstawiano ją też z łukiem w ręce albo wilkiem stojącym obok.
Sala, w której miała odbyć się Uczta była ogromna, niczym całe jedno mieszkanie. Jej ściany były białe, przyozdobione linią róż o zielonym kolorze; pod sufitem wisiały kolejne wstęgi, a na podwyższeniu, tworząc literę U stały stoły i krzesła. Oczywiście na samym tego szczycie, umieszczono coś na kształt tronu, przy którym zresztą zasiadał teraz Bill. Po jego prawej stronie siedział Will, po lewej — Flawia. I Dipper spodziewał się, że tak będzie — w końcu nie odpisał Billowi oraz przez ostatnie dni zachowywał się, jakby ten nie istniał, a jednak poczuł ukłucie zazdrości. Muzyka grała w najlepsze, a demony tańczyły, śmiały się i żartowały.
Nie pasujesz tu — przemknęło mu przez myśl, gdy wciąż stał w jednym z przejść.
Jesteś potomkiem Mabel Gleeful. Oczywiście, że tu pasujesz — fuknęło coś innego i zmusiło Dippera do zrobienia pierwszego kroku. Przy kolejnym, Flawia odwróciła się w jego stronę, zamrugała kilka razy i z radosnym uśmiechem na twarzy szturchnęła Billa w ramię. Potem zaś wyciągnęła rękę do Willa, a ten wręczył jej kilka banknotów. Dipper wolał nie pytać. Właściwie — aktualnie nawet go to nie obchodziło, bo oto Bill patrzył tylko na niego. I szedł w jego stronę, a tłum rozstępował się przed nim. Korona lśniła na jego głowie, a ubranie było ciężkie do opisania — ozdobne, ale niepraktyczne; pełne skomplikowanych wiązań, złotych nici. Ale to nie to wybiło Dippera z rytmu i sprawiło, że aż na moment całkowicie zapomniał o ich pocałunku.
— Twoje włosy... — szepnął, kiedy stali już blisko siebie. Wyciągnął rękę, cofnął ją i dopiero, gdy Bill skinął głową, wplótł ją w jego włosy. Blond włosy. Nie czarne, nie rude czy niebieskie. Blond.
— Znudziła mi się czerń.
— A to? — spytał Dipper, nim ugryzł się w język. Oczywiście, że wiedział skąd u Billa dziwne, wciąż czerwone wgłębienie w policzku. Dotknął go ostrożnie, chociaż wszystko w nim krzyczało, by tego nie robił.
— Nie mam pojęcia skąd to się wzięło — wyznał Bill i nakrył swoją dłonią, dłoń Dippera. Kiedy zahaczył palcami o bandaż, Dipper natychmiast wyszarpał rękę.
Tym też sposobem na nowo zrobiło się niezręcznie: żadne z nich nie chciało poruszać tematu pocałunku w tak licznym gronie, ale jednocześnie też nie wiedzieli, co mogłoby być zamiennikiem tego tematu. Na szczęście z pomocą przybyli im Flawia i Will.
— Nie chcę przeszkadzać. — Flawia uśmiechnęła się. Oczywiście, że chciała. — Ale czas na taniec króla.
Wskazała na wielki zegar zawieszony nad ich głowami, a Bill zamrugał zaskoczony.
— Faktycznie — wymamrotał i spojrzał na Dippera, a potem na Flawię. Nie przewidział tego, że Dipper faktycznie zjawi się na Uczcie, ale nie mógł też zjawić się sam (to zwyczajnie nie wypadało królowi), więc ostatecznie zabrał Flawię. Teraz zaś tradycja nakazywała, by to z nią tańczył. Tak więc przełknął wzbierającą w nim irytację i wyciągnął do niej rękę.
Ona zaś, rozumiejąc jego problem, poszerzyła swój uśmiech jeszcze bardziej i złapała Willa za rękę.
— Z całym szacunkiem. — Skłoniła się, bardziej na pokaz, niż z faktycznego szacunku. — Ale mam już partnera do tańca. — I nie czekając na jakiekolwiek komentarze, zaprowadziła Willa na parkiet.
— Łamiesz tradycję — oburzył się, ale i tak ułożył dłonie na jej talii, a kątem oka zerknął na swojego brata i Dippera. Oni też zmierzali na parkiet i Will bardzo nie chciał tego przyznać, ale tak. Wyglądali, jak para. Szczęśliwa, królewska para.
— Tradycje są po to, żeby je łamać — oświadczyła dumnie.
— Zasady. Zasady są po to, żeby je łamać — poprawił ją.
— Jesteś strasznie nudny, wiesz? — fuknęła, pozwalając się prowadzić po parkiecie.
— A ty bezczelna i gadatliwa.
— Gbur.
— Psuja.
Obrót. Flawia przymknęła powieki. Nienawidziła tańca: nigdy nie pamiętała kroków, a od tych wszystkich obrotów kręciło jej się w głowie, ale przynajmniej przy Willu nie czuła się, jakby ktoś nią szarpał po całej sali. Prowadził, ale był w tym zaskakująco delikatny w porównaniu do Billa, który potrafił ciągać innych za sobą.
— Ale czy w takim wypadku nie powinieneś się cieszyć?
— Z twoich wad?
— Z tego, że ostatecznie to nie ja zostaną królową. Jestem tak wadliwa, że to aż dobrze, że Bill woli Dippera, prawda? — spytała, a on po raz pierwszy pomyślał o tym, jak ona musi się czuć. Uśmiechała się i sama popychała Billa do Dippera, ale jednocześnie...
— Boisz się? — spytał, myśląc o tym, jak poprzedni król pozbywał się jednych kochanek na rzecz drugich.
— Że zostanę zepchnięta w kąt albo gorzej: wepchną mnie do lochu? — Oparła się o niego wygodniej.
— Mhm.
— Nieszczególnie. Wątpię, by Bill był do tego zdolny. Poza tym: żadne z nas nie kocha tego drugiego. Nie jestem też w ciąży, więc... żaden ze mnie problem.
— Więc... wrócisz do domu?
— Jeśli Bill i Dipper będą tego chcieli?
— A ty? Chciałabyś tego?
Flawia zamrugała. Inne pary wciąż tańczyły, Bill i Dipper byli gdzieś w pobliżu, a jednak ona i Will stanęli w miejscu i po prostu patrzyli na siebie.
— Ja... nie wiem — wymamrotała, mając przed oczami swój ponury, mały domek. Lubiła go: mogła w nim spokojnie piec kolejne pyszności i nikt nie poświęcał jej choćby minuty. Z drugiej strony lubiła też pałac: cały ten przepych, całe złoto i swój nowy, ogromny pokój.
*
Jak zwykle wszystko, co piękne musiało się szybko skończyć. Tylko tym razem nie była to wina pocałunku, a ich rozmowy. I to jeszcze nieskończonej rozmowy. Zaczęło się jednak od tego, że Bill i Dipper tańczyli: Bill prowadził, a Dipper pozwalał mu na to i z nieskrywanym zadowoleniem patrzył na skupioną twarz Ciphera. Potem jednak, gdy muzyka ucichła, nadszedł czas na przemowę, więc wszyscy zebrali się przy stole. No dobrze, prawie wszyscy, bo Dipper nigdzie nie widział Flawii (zajął jej miejsce) i Willa, którego miejsce z kolei zajęła Selene. Kill też gdzieś zniknął.
— Zebraliśmy się tutaj dzisiaj ze względu na... — zaczął Bill i kontynuował przez kolejnych dziesięć minut. Potem, ku zaskoczeniu Dippera, inny demon wyrecytował ❝Do błękitu❞, a po pomieszczeniu rozniósł się niezwykle przyjemny, kwiatowy zapach i wszyscy zaczęli jeść.
W połowie, gdy część demonów wróciła na parkiet, a część oddała się rozmowie, Dipper zauważył, że Bill jest nieobecny. Bezmyślnie dźgał widelcem ziemniaki na swoim talerzu i wpatrywał się gdzieś w pstrzeń.
— Bill?
Szturchnął go. Demon zamrugał.
— Tak?
— Wszystko w porządku?
— Dlaczego cokolwiek miałoby nie być w porządku? — spytał i spróbował się uśmiechnąć.
— Bo wyglądasz, jak zbity pies?
W tym też momencie Bill westchnął ciężko, przeprosił i... wyszedł. Po prostu wyszedł z sali, a Dipper aż upuścił widelec.
W pierwszej chwili pomyślał, że to znowu jego wina. Oto kolejny raz zrobił coś głupiego i jak zwykle nie zauważył, że kogoś rani. W drugiej pokręcił gwałtownie głową i podniósł się ze swojego krzesła. Wyminął tańczących ludzi. A przynajmniej — próbował ich wymijać, bo w pewnym momencie nie dał rady i wpadł na kogoś. Jęknął boleśnie, dotykając polika, w który został uderzony czyjąś ręką.
— Dipper?
Zamarł. Bał się podnieść wzrok, ale wiedział, że w końcu musi to zrobić.
— Wszystko w porządku? — Mabel chciała dotknąć jego ręki, ale on (bardziej ze strachu, niż złości czy jakiegokolwiek innego powodu) cofnął się natychmiast.
Mabel nie wyglądała na złą. Zatroskaną? Smutną? Już prędzej. Sam zaś był... kompletnie wyprany z emocji. Przyglądał się bacznie Dipperowi, ale kompletnie nic nie mówił.
— Ja... Chciałbym z tobą porozmawiać — wyznał, choć słowa ledwie wychodziły z jego ust; choć wciąż się bał tego, gdzie ta rozmowa może ich zaprowadzić i czego znowu się o sobie dowie.
— Porozmawiać? Teraz?
Pokręcił głową.
— Nie tu i nie teraz, ale... niedługo — obiecał i zaczął iść w stronę wyjścia prowadzącego na jeden z miliona korytarzy. Nim jednak zostawił ich całkowicie, odwrócił się, zacisnął ręce i wymamrotał: — Kocham cię i cieszę się, że nic ci nie jest.
Kocham cię.
Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jej to mówił. Nie pamiętał czy w ogóle robił to po tym, jak Fia ją wskrzesiła, ale teraz, robiąc to i patrząc na jej twarz, nie czuł strachu. Nie czuł złości. Zamiast tego była jedynie... ulga.
Mabel zamrugała zbita z tropu, a gdy wreszcie dotarły do niej jego słowa, odpowiedziała:
— Ja ciebie też, braciszku.
To nie naprawiło wszystkie; nie było końcem ich problemów, ale stanowiło dobry początek.
Dipper ruszył przed siebie i tym razem nie zatrzymywał się, nawet gdy niechcący potrącił jakiegoś demona.
*
Kolejne minuty spędził błąkając się po korytarzach i klnąc na własne moce. Oczywiście, że teraz, gdy przydałaby mu się zdolność widzenia płomieni innych demonów, moce go ignorowały i uparcie spały. Klną też na samego siebie za to, że w ogóle przyszedł na tę nieszczęsną Ucztę i zgodził się na taniec z Billem. W następnej zaś kolejności klną na siebie klnącego na siebie — bo może teraz, w tej chwili było dziwnie, źle, ale i tak dobrze, że wyszedł z domu; że zrobił cokolwiek zamiast tkwić w zawieszeniu.
Przystanął, słysząc szelest. Rozejrzał się, a gdy wreszcie zlokalizował drzwi zza których dochodziły odgłosy — złapał za klamkę. Wątpił w to, by to był Bill, ale... jeśli jednak? Głupio by mu było, gdyby później okazało się, że ominął demona. Otworzył drzwi.
Tak.
To zdecydowanie nie był Bill.
Trzy nagie postacie, które do tej pory musiały opierać się o drzwi, runęły na ziemi, prosto pod jego nogi, a stos przekleństw wydostał się z gardła jednej z nich.
— Pojebało cię? — warknął Kill i podniósł się z ziemi. Nie pomógł wstać chłopakowi, którego Dipper pierwszy raz widział na oczy ani równie obcej dziewczynie. Zamiast tego dotknął łokcia, którym uderzył w kafelki. Potem zaś przeniósł swój wzrok na Dippera i zamarł. — Przylazłeś za Billem? — Przechylił głowę, nagle zapominając o swojej nagości i o tym, że Dipper wszystko mu zepsuł.
— A jest tam?
Dipper poruszył się niespokojnie, nie mając pojęcia, gdzie patrzeć. Gdyby był człowiekiem serce zaczęłoby bić mu szybciej, a ciało pokryłoby się potem. Z trudem powstrzymywał się od cofnięcia i ucieczki, jak najdalej. I nawet nie chodziło o wstyd i o to, że miał przed sobą nagiego Killa Ciphera. Chodziło o strach i sam fakt, że stali przed nim nadzy ludzie. W telewizji, w głupich telenowelach puszczanych trochę później, niż w godzinach obiadowych, mógł ich tolerować, ale na żywo... To bolało. W jakiś dziwny, chory sposób bolało.
— Niee, polazł do swojego pokoju. — Kill przeciągnął się leniwie, niczym przerośnięty kocur, a widząc pytającą minę Dippera, westchnął. Machnął ręką i w powietrzu pojawiła się czerwona kulka. — Zaprowadzi cię — powiedział, a kiedy, w towarzystwie obcych Dipperowi demonów, wracał do pokoju, nawet nie skomentował całej sytuacji, jakby uznał, że Mason jest już tak poobijany, że kopanie go nie ma sensu.
*
W pokoju Billa wylądował po kolejnych dziesięciu minutach drogi, a czerwona kulka zniknęła. Zamknął oczy, policzył do dziesięciu i uniósł rękę, chcąc w pierwszej chwili zapukać. W drugiej — po prostu otworzył drzwi. Wiedział, że to niegrzeczne, ale naprawdę nie miał siły na bawienie się w uprzejmości i głupie:
— Mogę wejść?
— Nie, nie możesz, chcę być sam.
Bo znając życie mniej więcej tak odpowiedziałby Bill, a Dipper i tak ostatecznie wylądowałby w jego pokoju, więc lepiej było to obejść i przez od razu do wchodzenia.
Bill siedział na ogromnym łóżku i wpatrywał się w balkon, nawet nie zareagował, kiedy Dipper usiadł obok niego.
— Więc? — spytał i dopiero tym sprowadził Billa na ziemię.
Demon zamrugał.
— Co: więc?
— Co się stało?
— Dlaczego cokolwiek miałoby się stać?
— Bill, dosłownie wyszedłeś z Uczty.
Demon westchnął i opadł na łóżko z szeroko rozłożonymi rękami. Wyraźnie walczył z samym sobą, ale w końcu odważył się i wyznał:
— Myślałem o Fii.
— O Fii? I to cię tak zabolało? — Dipper zmarszczył brwi. Prawdopodobnie powinien czuć się źle z tym, że oto ich rozmowa zmierza w kierunku byłej narzeczonej Billa, ale nie potrafił. Był jedynie ciekawy.
— Normalnie nie boli prawie wcale — stwierdził Bill. — Po prostu... patrzyłem na te wszystkie demony i nie potrafiłem przestać myśleć o niej. Lubiła Uczty. Mieliśmy nawet taką głupią zabawę: zgadnij kim jest dana osoba i co złego zrobiła. Albo: robiliśmy konkursy, kto zje więcej pierników.
Dipper uśmiechnął się mimowolnie, jakby słuchał wspomnień w miarę normalnego chłopaka i dziewczyny, która nikogo nie zabiła.
— To nic złego, że za nią tęsknisz — powiedział, wsuwając dłoń we włosy Billa. Nie wiedział na ile prawdziwe są jego słowa, ale czuł, że powinien je powiedzieć.
— To absurdalne, że za nią tęsknie — poprawił go Bill. — Po tym, ile złego zrobiła...
— Ty też w przeszłości zrobiłeś wiele złych rzeczy, a jednak w ciągu ostatnich dni bardzo za tobą tęskniłem — zauważył Dipper, nim ugryzł się w język.
Brwi Billa pomknęły ku górze, prawie dotykając linii włosów.
— Tęskniłeś?
Tym razem, gdy złapał Dipper za rękę, ten go nie odepchnął.
— I było mi głupio — przyznał, nachylając się nad Billem. — Tamta ucieczka...
Cokolwiek chciał powiedzieć — nie dał rady, bo tym razem to Bill pocałował go. I tym razem nikt nie uciekł; nikt nikogo nie odepchnął. Nikt nawet nie myślał o tym, by odepchnąć drugą stronę. Ale i sytuacja była inna — tamtego dnia pocałunek był spontaniczny, całkowicie pod wpływem emocji, teraz — był czymś oczekiwanym, chcianym. Czymś o czym mniej lub bardziej świadomie marzyli od kilku dni.
— Ja... chyba cię kocham — wyznał Bill, między jednym pocałunkiem, a drugim.
— Od kiedy...
— Od festynu — przyznał, patrząc, jak Dipper rozplątuje jedno z wielu wiązań i kiedy supeł wreszcie puścił, materiał opadł odsłaniając jedno z ramion Billa i część jego klatki.
— Ja...
— Nie musisz odpowiadać teraz. W ogóle nie musisz.
Kolejne ubrania opadły na podłogę, tworząc tam niezgrabną stertę kolorowego materiału. Dipper czuł chłód bijący od balkonu, słyszał muzykę graną w sali i śmiechy niesione echem, ale nie potrafił się tym wszystkim przejmować. Był... szczęśliwy. Szczęśliwy, jakby nigdy nie wydarzyło się nic złego; jakby był zwykłym nastolatkiem spędzającym czas ze swoim chłopakiem. Nawet zapomniał o bandażu, a Bill — nie pytał. Po prostu zignorował go, jakby ten nie istniał i zaczął rozpinać Dipperowi spodnie.
Urocze — głos Carmen rozbrzmiał w jego głowie, a rzeczywistość uderzyła go w twarz. Niczym rażony prądem odsunął się, jak najdalej od dłoni Billa, prawie przy tym zlatując z łóżka.
Nie nie nie nie nie nie nie nie nie nie nie — mamrotał w myślach i kręcił gwałtownie głową. — To się nie może dziać z nim — powtarzał, ale oczywiście, że t o się działo: zamiast pokoju Billa, miał przed oczami zniekształcony, wypłowiały pokój. Czuł dłonie Carmen, jej zapach; słyszał jej śmiech.
Nie z nim — myślał, bo to przecież było absurdalne! Dotyk Billa nie był denerwujący, nie sprawiał mu bólu. Sam Bill był... tym dobrym elementem. Tym idealnym łącznikiem z przeszłością, a teraz i kimś, kto podobał się Dipperowi. Kimś, komu Dipper ufał, więc...
— Dlaczego? — wymamrotał już na głos.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top