XXI.Cress.
— Co wy tu robicie?
Selene zamrugała patrząc to na Billa, to na Dippera. Jej biała sukienka przyozdobiona czerwonymi różami, była postrzępiona i umazana krwią; ledwie trzymała się na ramionach. Nogi miała bose, pokryte ranami, które stopniowo goiły się na ich oczach i połyskiwały błękitem. Przez ramię miała przewieszoną niewielką, okrągłą torebkę.
— Zaatakowano mnie — wyjaśnił Dipper i obrócił się, a palcami wskazał na swoje plecy, które dało się dostrzec przez ogromną wypaloną dziurę w materiale bluzki. — I tak jakoś odrzuciło mnie aż tutaj.
— A ja po prostu tu przyszedłem za nim — uzupełnił Bill i podniósł się z podłogi. — Ale lepiej powiedz: co ty tu robisz? I gdzie jest Kill?
— Will kazał mu znaleźć Aarona. — Cofnęła się, dając im miejsce do przejścia. — Rady zdenerwowały się, kiedy zniknąłeś i kazały natychmiast zakończyć ten cyrk. Przy okazji zażądały też głowy Marka — mówiła, a gdzieś z oddali dotarł do nich wrzask, a potem trzask. — Jeśli zaś chodzi o samego Willa, to jest przed szpitalem. Pomaga tworzyć barierę.
Bill machnął ręką.
— Akurat to najmniej mnie obchodzi — przyznał, ruszając przed siebie w głąb korytarza, który teraz wyglądał, jakby ktoś wylał na niego kilkanaście puszek czerwonej farby. Umieszczone na ścianach korkowe tablice zwisały smętnie, niektóre płonęły. Jeszcze inne po prostu leżały na ziemi obok porozrzucanych krzeseł i notatek.
— To twój brat — zauważył Dipper, ruszając za Billem.
— I skoro nie zabiło go dzieciństwo spędzone ze mną, to i z tym miejscem sobie poradzi, więc... — Wzruszył ramionami, siląc się na najbardziej obojętny ton i tylko jego spojrzenie zdradzało Dipperowi, że tak naprawdę odetchnął z ulgą. — Jak wygląda nasza sytuacja? — zwrócił się do Selene.
— Z tego, co widziałam to kilku naszych nie żyje, ale po drugiej stronie jest więcej ofiar. Ludzie zaś w większości ukryli się na wyższych piętrach, staramy się ich leczyć i wyciągać przez dach. — Widząc pytające spojrzenie Dippera, dodała: — Aarona nie znaleźliśmy tam, ale, jak już mówiłam, Kill go szuka. Osobiście obstawiam, że zabrano go na najniższe piętra albo do samego środka.
W tym właśnie momencie — gdy znaleźli się niemalże przy samych schodach, prowadzących do piwnic — huk rozerwał panującą na korytarzu ciszę, a Selene zatrzymała się gwałtownie. Dłoń, którą uderzyła w barierę, wygięła się w dziwny, wręcz obrzydliwy sposób, a kość przebiła skórę. Dipper był pewien, że na jej miejscu krzyknąłby, choćby z przyzwyczajenia, ale ona nie powiedziała ani słowa. Jedynie westchnęła ciężko, obróciła się i po zrobieniu kilku kroków, znowu się zatrzymała.
— Jest z obu stron — poinformowała ich. — To jedna z tych, które pochłaniają moc — dodała, a jej kości chrupnęły, poruszając się i wstawiając na odpowiednie miejsce; wnikając z powrotem pod bladą skórę.
Dipper uniósł ręce, a płomienie natychmiast pochłonęły je od palców do nadgarstków. Po cichu łudził się, że ta bariera będzie z tych słabych, rozpadających się przy zbyt dużej ilości mocy, ale już po pierwszym kontakcie z nią, uświadomił sobie, że tak nie jest. Była taka sama, jak tamta, która uwięziła go i Billa; tak samo nie dawało się jej nawet odpowiednio wyczuć.
— Selene... — zaczął Bill, chociaż tak naprawdę nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć, jak się zachować. Doświadczenie podpowiadało mu, że gdyby połączyli siły, mogliby ją wydostać, ale wszystko inne krzyczało: nie ma czasu! Nie ma czasu!
A ona, jakby rozumiejąc to, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Poczekam na Killa.
— A jeśli ktoś cię zaatakuje?
— Obronię się — zapewniła.
Bill poruszył się niespokojnie, mając przed oczami ten moment, gdy po raz pierwszy ją zobaczył. Powoli próbował ruszyć do przodu i zapomnieć o Fii, Will skupił się na pracy byleby nie myśleć o Gleefulu, ale tamtego dnia obaj byli w domu, w salonie i grali w karty, próbując jakoś zabić czas. Will wygrywał, a Bill był gotów rzucić stołem ze złości. Może nawet w końcu zrobiłby to, gdyby nie drzwi, które otworzyły się i gdyby nie Kill, który wmaszerował do środka, ciągnąc za sobą wymizerniałą dziewczynę o pustym spojrzeniu.
— To wasza nowa kuzynka — poinformował ich z entuzjazmem, którego Bill nie słyszał u niego od pewnej tragedii. — Lepiej bądźcie mili — dodał trochę ciszej, a jego wzrok mówił ❝Jeśli spadnie jej włos z głowy, pozabijam was, a z waszych kości zrobię sobie nową kosę❞.
Will i Bill pomyśleli w pierwszej chwili, że to minie. Tamte lata były i dla nich, i dla Killa okrutne — chociaż ten nigdy by się do tego nie przyznał, cierpiał równie mocno, co pozostali Cipherowie. I w tym cierpieniu, co jakiś czas sprowadzał do domu coraz to nowsze osoby, jakby próbował zapełnić nimi pustkę. A potem mijał tydzień i znowu mieszkali w trójkę. Po jakimś czasie Will i Bill przestali choćby próbować przywiązywać się do gości, wdawać się z nimi w jakieś dyskusje, zapraszać do swoich gier. Ot, traktowali ich, jak powietrze. Ale Selene? Tu minęło siedem dni, dziesięć, dwadzieścia, cały miesiąc, pół roku, a ona wciąż tkwiła z nimi i Bill zaczynał się łapać na tym, że nie pamięta już życia bez niej; nie wie, jak wyglądał Kill zanim się zjawiła.
I wiedział, że wspominanie tego jest głupie — w końcu Selene nie umierała — ale i tak poczuł się, jakby zostawianie Selene samej, oznaczało zdradzenie Killa i całej ich rodziny. Aż Dipper musiał złapać go za nadgarstek i poprowadzić po schodach, bo sam z pewnością tkwiłby w miejscu przez jeszcze dobrych pięć minut.
A Selene stała w miejscu i obserwowała, jak znikają, schodząc coraz to niżej i niżej. W końcu, gdy została sama, odetchnęła i wyjęła z torebki pelerynę. Pośpiesznie zawiązała ją, narzuciła kaptur na głowę i podeszła do jednej z barier. Dotknęła ją bez większego problemu, a w następnej chwili korytarz wypełnił dźwięk podobny do tłuczonego szkła. Selene spojrzała jeszcze raz za siebie i zaczęła biec.
*
— Gdzie ty nas prowadzisz? — spytał Dipper, gdy schodzili coraz niżej i niżej, a ściany pokryte jasną farbą przeistaczały się w obskurne, popękane cegły wystające spod rozdartej tapety. Gdzieś z oddali dało się usłyszeć zgrzyty metalu i trzaski oraz wrzaski kolejnych demonów i, być może, ludzi.
— Selene powiedziała, że Aaron jest albo w samym środku szpitala, albo w piwnicach — zaczął Bill, bez zatrzymywania się. — Osobiście sądzę, że środek szpitala to beznadziejne miejsce: nasi przeciwnicy byliby otoczeni z każdej strony, nie mogliby się normalnie przemieszczać. Poza tym... czujesz to prawda?
Dipper pokiwał głową. Kiedy jeszcze byli z Selene, moc rozpraszała się po różnych zakątkach szpitala i tworzyła jeden wielki chaos, ale teraz, gdy tak schodzili, ona zaczęła się formować, nagromadzać zupełnie, jakby na samym dole znajdowały się najgorsze demony albo portal, którym ewentualnie można by uciec.
— Co prawda jest szansa, że Kill też już się zorientował i jest gdzieś tam — ciągnął Bill — ale nic nie tracimy schodząc, a coś robić musimy, prawda?
Dipper przytaknął i chociaż wiedział, że prawdopodobnie powinni być cicho; powinni skupić się na nasłuchiwaniu, nie tracić czujności i uważać na przeciwników, którzy mogli wyskoczyć z każdej możliwej strony, znowu się odezwał:
— Ten szpital... jest jednym z waszych, prawda? — spytał, przypominając sobie, jak Mabel opowiadała mu kiedyś o szpitalach, hotelach i restauracjach, które na powierzchni są w pełni przystosowane do ludzi, ale pod nią mają pomieszczenia dopasowane do demonów i ich mocy. Ludzie budowali je nieświadomie, zapominali o nich i nawet nie potrafili ich dojrzeć, gdy było po wszystkim.
— Był jednym z naszych — poprawił go — ale jakieś pięćdziesiąt lat temu demony doszły do wniosku, że szpitale w każdym miasteczku są im zbędne, więc teraz zajmujemy jedynie stolice i, ewentualnie, większe miasta. No... może małym wyjątkiem jest tu Polska. Tam mamy mnóstwo szpitali.
—...ona jeszcze istnieje? — Dipper zmarszczył brwi. Pamiętał Polskę: kiedyś był tam na dzień albo dwa, jakieś sześćdziesiąt lat temu i od tamtej pory nie słyszał o niej ani słowa. — Myślałem, że stało się z nią to samo, co z Koreą i Hiszpanią...
Bill wzruszył ramionami.
— Od góry ich zalało, od dołu są zjada ich epidemia, ale jakoś się trzymają — wyjaśnił, stając na kafelkach, którymi wyłożone było najniższe, przypominające labirynt o białych ścianach i mnóstwie drzwi, piętro. — Przy czym: sytuacja jest na tyle ciężka, że nawet demony wolą się trzymać, jak najdalej, bo i one mogą się zarazić... jak oni to tam nazwali? Feriolina? Ferelina? Feriolinizm? No w każdym razie chodzi o tę chorobę, przy której pojawiają się czerwone plamy, to wszystko gnije, a potem jest jeszcze krew z uszu, wypadanie zębów i tak dalej.
—...przykre — wymamrotał Dipper i powstrzymał się od wzdrygnięcia na samą myśl o tym, jak paskudnie musi wyglądać osoba zarażona i jak bardzo to wszystko musi się babrać.
Kolejne słowa, jakie miał wypowiedzieć — ciche wyrażenie radości, że gdy opuszczał Polskę, wszystko było odrobinę lepsze — utkwiły mu w gardle. Złapał się ściany, czując się, jak wtedy gdy... No w zasadzie, jak nigdy. Uczucie było całkowicie nowe i dziwne — jakby moc wszystkich demonów zebranych w szpitalu, szeptała do niego; jakby nakazywała mu coś zrobić. Na to wszystko — gdy spojrzał przed siebie, ujrzał przez ściany kolorowe sylwetki, poruszające się po kolejnych pomieszczeniach, rozmawiające ze sobą, walczące albo stojące w miejscu. Samego Billa też już nie widział, jak wcześniej — teraz miał przed twarzą, czystą i błękitną energię tworzącą zarys ciała. A kiedy Bill otwierał usta i coś do niego mówił — ona też mówiła, brzmiąc przy tym odrobinę lepiej, niż inne głosy. Łagodniej, spokojniej. Nie rozkazywała mu, nie próbowała wedrzeć się do jego czaszki i rozsadzić ją. Po prostu krążyła wokół, przejęta.
A potem to ustało — dźwięki zniknęły, a wszystko zostało zalane przez szarość. Dipper rozejrzał się, uświadamiając sobie, że i czas stanął w miejscu — Bill pochylał się nad nim, ale nie mrugał, a jego ręce zawisły w powietrzu. Sam Dipper też miał ograniczone ruchy — mógł patrzeć, obracać głową, ale kiedy próbował zrobić krok w tył albo poruszyć dłońmi, te ani drgnęły.
— Nie, nie, nie! — usłyszał. — To nie moja wina. To nie moja wina. To... to nie moja wina. — Bełkotanie nasilało się, przeradzało niemalże we wrzask, a potem cichło i znów wracało. — Nie moja wina. Nie moja wina. Nie moja wina.
W końcu to zobaczył — brązowy zarys, gdzieś w oddali, krążący po jeden z sal i trzymający się za głowę. Nieco przygarbiony.
— Ja... ja tylko wypełniam rozkazy — powtarzał, padając na kolana i kuląc się. — Nic mi nie będzie. Ocali mnie.
Zrozumiał.
Minęło trochę czasu od kiedy ostatni raz słyszał ten głos, a i wtedy nie był tak przesiąknięty szaleństwem — był bardziej pewny siebie, może wręcz arogancki. Zepsuty. Ale dotarło do niego, kto czai się niemalże na samym końcu, a czas znów ruszył.
— Dipper? — Bill potrząsnął nim. — Co...
— Nie pytaj — powiedział i odpychając od siebie demona, ruszył przez otwarte drzwi.
Szedł bezbłędnie, jak ktoś, kto codziennie i to po kila razy, przemierza te pomieszczenia, i zna na pamięć cały plan budynku. Dalej słyszał nawoływanie, a własne płomienie buzowały w nim i domagały się uwolnienia, odpowiedzenia w jakikolwiek sposób i z chęcią im na to pozwolił — kiedy jakiś demon wypadł zza innych drzwi, podłoga pękła, a ogień przybrał coś na kształt macek i wystrzelił w stronę nieszczęśnika.
Nie miał pojęcia, kiedy udało mu się zgubić Billa, ale gdy stanął przed Markiem, króla przy nim nie było. Aarona zresztą też nie. Byli całkiem sami — w zatęchłym pomieszczeniu o paskudnie żółtych ścianach, powywracanych szpitalnych łóżkach i zaschniętych na popękanej podłodze, plamach. Mark d'Autriche — ten sam, który wepchnął Dippera do więzienia bez żadnych problemów — klęczał na ziemi i trząsł się, a z oczu ciekły mu łzy.
— To nie moja wina — zapewniał, rwąc włosy z głowy, a gdy uniósł ją i spojrzał na Masona, pobladł cały. — Ja... ja... To... ja... nie możesz być na mnie zły — wybełkotał. — Ja tego nie chciałem! Zmuszono mnie!
Dipper zdusił w sobie gniew i uniósł ręce.
— Spokojnie — powiedział, siląc się na delikatny ton, którym można by mówić do przerażonego dziecka. — Nie zamierzam ci nic zrobić — skłamał, powoli idąc w stronę Marka. — Po prostu... powiedz kto. Kto cię zmusił?
To nie ma znaczenia. I tak cię zabiję — odezwał się wkurzony głosik w jego głowie.
Mark zatrząsł się i wylał z siebie jeszcze więcej łez, nim w końcu powiedział:
— Ona. To wszystko jej wina!
— Jej? — Dipper aż zatrzymał się, słysząc z jaką nabożnością Mark wypowiada te słowa.
— Tak! To ona! Ona mnie zmusiła! Ona powiedziała... powiedziała, że wszystko będzie dobrze, że mnie ocali! Właśnie! Ocali mnie! Nie mam się czego bać! Tak! — Wybuchnął śmiechem.
— Ale... kto?
Otwarte szeroko oczy znów spojrzały na niego, a usta wyszeptały:
— Cress. Cress mnie ocali.
I wtedy też stało się coś, czego Dipper nie przewidział — ciało Marka zaczęło płonąć. Niemalże biały ogień pochłaniał go, zjadał, a skóra topniała niczym wosk, kości trzaskały, a on wrzeszczał. Miotał się po ziemi, wyraźnie nad tym nie panując, a jego krzyk wciąż i wciąż był jej imieniem.
— Cress obiecałaś! Cress! Cress! Cress!
Dipper instynktownie cofnął się, jego noga kopnęła strzykawkę, a Mark, słysząc hałas, otworzył oczy i pomimo bólu dźwignął się na nogi.
— To twoja wina — bełkotał, coraz bardziej przypominając figurę woskową, którą ktoś postawił zbyt blisko ognia. Kiedy wyciągnął rękę w stronę Dippera, fragmenty jego skóry opadły na ziemię. Oko wypadło i zatrzymało się dopiero na wypalonej w poliku dziurze. — Nie powinno cię tu być. Nie powinienem mówić tego imienia — mówił dalej, a Dipper poczuł na plecach chłód ściany i ciepło płomieni na twarzy oraz wdzierający się do nozdrzy odór płonącego ciała. — Ty... Ty...
Coś w nim ruszyło — pierwszy szok minął, a głowie odezwał się głos: trzymaj się jak najdalej białych płomieni! Prawa dłoń zapłonęła złotem, lecz nim zdążył uderzyć Marka, błękit przedarł się przez pokój i odepchnął mężczyznę na przewrócone łóżko. Kolejny cios przełamał jego ciało na pół i na zawsze go uciszył.
Dipper opadł na podłogę i nie wiedząc gdzie podziać wzrok, wędrował nim po całym pomieszczeniu — od sufitu, przez bałagan, po trupa Marka i Billa, którego dłonie wciąż płonęły niebieskim ogniem.
— Żyjesz? — spytał i gdy płomienie zgasły, podał Dipperowi rękę.
— Chyba tak — odpowiedział i korzystając z pomocy, podniósł się. Było to absurdalne, bo przecież widział już kiedyś zwłoki, sam kogoś zabił, pobił i znów chciał zabić, a jednak nie potrafił przestać się trząść. Był zły na Marka, sam chciał go zaatakować, a jednak... nawet on nie życzył mu czegoś takiego. — Bill? — przymknął powieki i pozwolił głowie opaść na ramię demona. To na moment zadziałało: sama, tak bliska obecność, obudziła stare wspomnienia i pozwoliła obecnej scenerii odejść na dalszy plan. Widział siebie w czapce z daszkiem i Gravity Falls; widział dni, w których wszystko jeszcze było w porządku.
Ale to nie mogło trwać wiecznie — do ich uszu zaczęły docierać kolejne krzyki oraz kroki — więc, nim dobrnął do drugiego do ich drugiego spotkania, Dipper odsunął się i spojrzał na twarz demona — złote oczy wypełnione mnóstwem pytań i lekko rozchylone usta. Już kilka razy miał okazję patrzeć na niego z tak bliska, a jednak dopiero teraz uświadomił sobie, że poliki Billa wyglądają, jakby kiedyś pokrywały je piegi; jakby poprawiono ich wygląd przy użyciu mocy. I pomyślawszy to, w jego głowie pojawiła się chęć zobaczenia Billa z piegami. Czy one by mu pasowały? Czy wyglądałby w nich słodko, czy raczej głupio? Czy...
Dipper zamarł, szokując samego siebie kolejną myślą, która pojawiła się w jego głowie.
— Co?
— Nic, tylko...
...podobasz mi się.
—...masz strasznie dziwne rzęsy — stwierdził, całkowicie puszczając demona i otrzepując ubrania z niewidzialnego kurzu. — Ale dzięki za pomoc — dodał, widząc malującą się na twarzy Billa konsternacje.
Ignorując własne, pokryte czerwienią poliki, zmusił się do spojrzenia na ciało Marka... a raczej to, co z niego zostało — nędzne fragmenty szkieletu, trochę czerwonych plam i fragmenty skóry, która teraz niczym nie przypominała ludzkie. Naprawdę była jak wosk, Dipper nawet był pewien, że i w dotyku by go przypominała.
— Nie jestem pewien, co się stało — wyznał, krzyżując ręce na piersi. — W sensie... słyszałeś to, prawda?
— Masz na myśli to, jak wrzeszczał imię? Taa.
— To samo stało się z Carmen i Johnem — przypomniał sobie Dipper. — W sensie... oni też spłonęli, prawda?
Bill wzdrygnął się.
Wiedział, dlaczego tak się stało, a jednak — Dipper wciąż nie znał treści listu, a Bill obiecał o nim nie mówić. Obiecał milczeć dopóki nie będą mieli całkowitej pewności, że osoba, która go napisała, była tym za kogo się podawała.
Otworzył usta, chcąc jakoś zaprotestować albo chociaż zmienić temat, ale — na szczęście albo i nieszczęście — inne drzwi, prowadzące do tego pomieszczenia, uchyliły się i oczy Dippera rozszerzyły się, a ręce opadły.
— A-Aaron...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top