XVII.Zapisane na ścianie.
— Przypomina mi się, jak byliśmy młodsi i próbowaliśmy się dostać do domu sąsiada, po tym, jak ten zabrał czapkę Billa — to były pierwsze słowa, jakie Will wypowiedział, po tym, jak on i Kill przedarli się przez gęste zarośla i oknem dostali do wnętrza domu Thomasa. Jego niebieskie włosy były całkowicie potargane, a bluzka rozcięta w okolicach pępka.
Kill nie wyglądał lepiej — jego buty były zabrudzone błotem, spodnie przyozdobione liśćmi, a kurtka wyglądała, jakby zaatakowało ją stado rozwścieczonych psów. A jednak, w porównaniu od Willa, on uśmiechał się, odsłaniając swoje rekinie zęby i w najlepsze nucił coś po hiszpańsku, kiedy oczyszczał swoje obuwie i jednocześnie rozglądał się po salonie. Wszystkie ściany miały jasną, beżową barwę i wiszące na nich obrazy przedstawiające kolejno — pola znajdujące się za domem, las Vedte, królewski pałac, kosz z owocami i w końcu kobietę w długiej, czerwonej sukni. Will stanął przy ostatnim i marszcząc brwi, dotknął złocistej ramki.
— Znasz ją? — spytał Kill, wpychając ręce do kieszeni i dalej błądząc wzrokiem po meblach z ciemnego drewna, książkach idealnie ułożonych wedle koloru i wielkości oraz po szklanym stoliku i dywanie w kwiatowe wzory, które nie pasowały do żadnej innej rzeczy w tym pomieszczeniu.
— A ty nie? Poznałeś ją niedawno — zauważył Will i ledwie powstrzymał się od wykrzywienia twarzy w grymasie, gdy Kill niemalże pchnął go na ścianę, żeby samemu móc stanąć przed obrazem.
— To ta laska, którą tamten fra--Dipper stłukł — zauważył, sunąc palcami po obrazie. — Ale wygląda młodziej.
— Jakby wciąż dorastała. Czyli ona i Thomas musieli się znać, zanim przestała się starzeć — mówił Will, wędrując na drugi koniec salonu i wysuwając z regału pierwszą lepszą książkę. Na zielonej, pozbawionej choćby jednego ciekawego wzroku, okładce, ujrzał napis „Krzewy Actttorey". Kiedy ją otworzył, zobaczył pożółkłe kartki wypełnione malutkimi, ledwie czytelnymi literkami i czarnym atramentem, którym Thomas kreślił w wolnych miejscach notatki. — „Autor nawiązuje do Do błękitu" — przeczytał cicho, a zmęczenie widniejące w jego oczach momentalnie przepadło i usta zacisnęły się mocniej, jakby próbował zdusić krzyk kogoś, kto niespodziewanie został ugodzony w najbardziej czułe miejsce. Sięgnął po kolejną. — Henry upadłszy zrozumiał wreszcie, że oto znalazł się w sytuacji najgorzej i stojąca przed nim córka, dama różami błękitnymi przyozdobiona, została stworzona na kata, nie drugą szansę.
— Nienawidzę tej książki — stwierdził Kill, przymykając powieki i przypominając sobie czasy, w których zaczął się szkolić na emisariusza, a „Zgniłe serce lalki" zostało mu wepchnięte razem ze stosem innych lektur przepełnionych długimi opisami natury i postaciami o irytującym usposobieniu.
— Myślałem, że „Upadków róż".
— Tego też. W sumie wszystkie lektury były chujowe, ale te Vincenta Greena były najchujowsze. — Kill wzruszył ramionami. — Zawsze jakiś bachor ginął, głównego bohatera gwałcili, a ktoś inny robił sobie sztucznego bachora, który potem zostawał antagonistą. I tak przez kurwa dziesięć grubych tomiszcz.
— Zapomniałeś o matkach rozpaczających, że ich dzieci idą szkolić się na emisariuszy.
Kill udał, że wzdryga się.
— Och, Josette jakże możesz matce swej to robić? — zapiszczał, idealnie naśladując głos zdruzgotanej wdowy. — Sabinko, matkę swą rozczarowujesz tymże postępowaniem. — Tym razem brzmiał surowiej, mocniej. — Janeczku, Janeczku cóżże z ciebie będzie? Trup na z krwi budowli, nie demon o przyszłości złotem zdobionej. — Wywrócił oczami. — Nigdy nie rozumiałem, czemu ten pojeb tak uwielbiał pierdolenie o tym, jak bycie emisariuszem niszczy wszystko... I to jeszcze w momencie, gdy Vincent żył w czasach, gdy emisariuszy noszono na rękach. Tym bardziej nie ogarniam, czemu rada pojebów zdecydowała się na promowanie tego.
Will westchnął.
— Bycie emisariuszem może niszczyć — przypomniał, nie odrywając wzroku od idealnie równego pisma Thomasa i pozakreślanych słów. — A jego książki miały o tym przypominać; miały pokazywać, że to życie nie jest tak baśniowe, jakby chciały inne demony. Poza tym akcja choćby takiej „Królowej w fałszywej klatce" toczyła się w czasach pierwszej królowej.
Kill znów wywrócił oczami tak mocno, że aż go zabolały.
— I że rasizm jest fajny, taki był spoko ten nasz Green, co?
— To już inna kwestia, swoją drogą: nie tak oczywista, jakbyś chciał, bo pierwsze książki faktycznie są nim mocno przesiąknięte, ale już choćby ta „Królowa w fałszywej klatce" ma jedną taką postać i dwie inne, które mocno to krytykują. A na kilka lat przed swoją śmiercią Green otwarcie nazywał poprzednie książki „błędem" i chciał je napisać od nowa... ale został zabity. Zresztą, akurat ty nie powinieneś oskarżać innych o rasizm, seksizm, homofobie czy cokolwiek innego i udawać, że jesteś nimi zdegustowany.
— Ależ ja nie udaję, a jedynie fascynuję i napawam się faktem, że ty nie jesteś oburzony.
— Był dupkiem. Ogarnął się. Umarł. Nad czym tu się oburzać? I jaki będzie tego sens? — Kolejna książka, po którą się sięgnął była różowa, a na jej okładce widniał złocisty cień dziewczynki w sukni sięgającej do kolan. Napis pod nią głosił „Kolejna siódemka Evelyn". — Zwłaszcza teraz, gdy mamy ważniejsze rzeczy do roboty, niż dyskusja o książkach?
Kill otworzył usta gotów rzucić kilka przekleństw, przytyk o tym, jak Will robi się zbyt miękki i płynnie przejść do przypomnienia, jak kiedyś wyrzucił go przez okno, ale nim wypowiedział chociaż część tego, Will zdążył porzucić swoje zajęcie i wyjść z pomieszczenia.
Korytarz był długi, zakończony schodami i wypełniony drzwiami, które w większości pozostały otwarte po poprzednim przeszukaniu. Tak więc idąc przez niego, mogli zerkać na pomieszczenia — kuchnie, z której unosił się nieprzyjemny zapach gnijącego jedzenia; pusty pokój; niewielką, pokrytą paskudnie zielonymi kafelkami, łazienkę; spiżarnie o woni jeszcze paskudniejszej, niż kuchnia i dwugłowym kocie spoczywającym jednej z półek. Żył — poruszał trzema ogonami, a jego oczy podążały za demonami.
— Ruf — przeczytał, imię wyryte na metalowej blaszce doczepionej do obroży, Kill. Unosząc brew, zerknął na Willa. — Nie wiedziałem, że Thomas miał kota.
— Ja też nie — odparł Will i nie zatrzymując się, ruszył po schodach. Schodki nie skrzypiały pod jego ciężarem, a jednak czuł się, niczym postać umieszczona w horrorze i spinająca się przy braku dźwięku bardziej, niż przy jego obecności. Co jakiś czas mijał zaschnięte plamy będące śladami butów poprzednich emisariuszy. Kill, trzymając Rufa na rękach, wbiegł za nim.
— Dużo okien — stwierdził, patrząc na szyby rozciągnięte na połowę dwóch ścian.
Will skinął głową i wszedł do pierwszego lepszego pomieszczenia, a jego oczom ukazał się pokoik dla dziecka o fioletowych, jasnych ścianach i białych meblach przyozdobionych wzorami z kwiatów, samochodów i serduszek. Nad kołyską wyłożoną zielonymi kocami, wisiały dzwoneczki, a pod nimi, na czerwonym sznurze zwisała niewielka tabliczka z wyrytymi słowami: Sol Eos Verlac.
— Sol Eos? — Kill przekrzywił głowę, a trzymany przez niego kot zrobił to samo. — I pokoik dla bachora, którego i tak chcieli oddać na pożarcie?
— Pozory? Zmiana planów? — zasugerował Will, podchodząc do malutkiego stolika i sięgając po leżącą na nim książkę o tytule „Tulipanowy sen". Na pierwszej stronie, niemalże na samym dole widniał napis „Dla ukochanej córki".
— To też pamiętam — stwierdził niechętnie Kill. Potem jednak iskierki rozbawienia rozbłysły w jego oczach, a usta na nowo wygięły się w szerokim uśmiechu. — Zawsze beczałeś na zakończeniu!
— Nie zawsze — wycedził Will przez zaciśnięte zęby.
— Racja. Tylko przez pierwszych sto razów — rzucił Kill i tanecznym krokiem wyszedł znów na korytarz. Will policzył do dziesięciu, nim odłożył „Tulipanowy sen" i poszedł za swoim kuzynem.
— Bill też płakał — zauważył, kiedy weszli do sypialni; jakby to miało stanowić jakiekolwiek wytłumaczenia. Jakby fakt, że w dzieciństwie często płakał potrzebował, jakichkolwiek tłumaczeń.
— Bo ty beczałeś. Jestem absolutnie pewien, że bez ciebie zasnąłby w połowie, bo ta książka była cholernie nudna. Główna bohaterka ciągle tylko cierpiała, cierpiała i cierpiała albo żarła te cholerne tulipany i śniła o tych pojebanych niebieskich żyrafach.
— Na końcu ginął pies!
— Który i tak przez większość czasu nie miał znaczenia! Poza tym, podobno, nie jesteśmy tu po to, by rozmawiać o jakichś tam książkach.
Will wywrócił oczami, ale nie powiedział nawet jednego, malutkiego słowa, skupiając się całkowicie na ich zadaniu. Przez następnych dwadzieścia minut błądzili po pomieszczeniu i przylegającej do niego łazienki, przekopując się przez grube warstwy czarnej pościeli, ubrania ułożone w szafie i kolejne książki wyłożone na regałach.
— Powinniśmy wrócić na dół — stwierdził w końcu Kill, ale Will pokręcił głową.
— Coś jest nie tak — powiedział, wychodząc na balkon i wychylając się za barierkę. — Spójrz. — Kiedy Kill stanął przy nim, wskazał palcem na okno, przez które dało się ujrzeć fragment dziecięcego pokoiku.
— No. Widzę. Okno. Fascynujące.
— Spójrz na odległość między nim, a balkonem, idioto.
Właśnie przez takie momenty słabości; chwilę, w których pozwalał sobie na wyzwiska, nienawidził spędzać czasu z Killem — ich misji, przeszukiwań czy najzwyklejszych wyjść do baru albo rodzinnych zebrań. Czasami miał wrażenie, że podczas gdy Bill znajduje się idealnie pośrodku, on tkwi po jednej stronie skrajności, a Kill po drugiej, a przez to — odpychają się i nie potrafią dłużej dyskutować bez irytacji i złości. Potem uświadamiał sobie, że jeśli faktycznie tak jest, to Selene tkwi w tym samym miejscu, a jednak — ona potrafiła rozmawiać z Killem i nigdy nie wyglądała, jakby pragnęła rozszarpać Ciphera za każde wypowiedziane przez niego słowo.
— Sypialnia i dziecięcy pokój są małe, ale przerwa między nimi ogromna — kontynuował, już trochę spokojniej. — A kiedy przechodziliśmy przez korytarz, tapeta w jednym miejscu wyglądała, jakby coś na nią napierało.
— Drzwi?
— Najpewniej. Musimy ją zerwać.
I jak powiedział, tak zrobili, a to, co wyłoniło się spod beżu i kwiatów, faktycznie było drzwiami — prostymi, pozbawionymi wypukłości czy szyb.
— To byłoby na tyle, jeśli chodzi o niepozostawianie po sobie śladów — stwierdził Kill, patrząc jak kot poluje na strzępy tapety.
Kolejne pomieszczenie było szare — nudnie szare o jednej małej lampce stojącej na prostym, nudnym stole. Ale nie liczyły się jego kolory, nie liczył wystrój. Najważniejszy był dodatek zajmujący sporą część dywanu — ciało. Pozbawione głowy, przyodziane w kosztowna, czerwoną suknie, spoczywało na brzuchu z rękami wyciągniętymi w stronę ściany, a kałuże niemalże czarnej krwi zapełniały kafelki. Odór rozkładu unosił się w powietrzu.
Kill odezwał się jako pierwszy:
— Ten, kto przeszukiwał ten dom musiał być idiotą.
— Albo zdrajcą — stwierdził ponuro Will, a jego dłoń wskazała na ścianę, gdzie szkarłatem zapisano jedno imię: Mark.
— Ale wciąż były tu dwie osoby — zauważył Kill i chociaż zacisnął ręce w pięści, jego twarz pozostawała obojętna, jakby od początku spodziewał się takiego obrotu spraw. Ukucnął przy ciele, a potem, nie bacząc na brak rękawic czy regulaminy oraz zakazy i nakazy, przewrócił je na plecy, tym samym odsłaniając wielkie rozdarcie na brzuchu i biust wypełniony drobnymi nacięciami. — I kolejna zagadka rozwiązana. — Rzucił Willowi poplamiony dokument.
— Mitchell. — Will zmarszczył brwi, analizując zaistniałą sytuację. Grzebał w swoich wspomnieniach, wyłaniał z nich wszelkie możliwe schematy, działania, inne śledztwa, aż w końcu pokręcił głową. — Dalej coś mi nie pasuje — oświadczył, kucając przy zwłokach. — Zbyt świeże — powiedział, przesuwając palcami po lodowej skórze. — I dlaczego Mark miałby je tu zostawiać? Z tym napisem?
Kill wzruszył ramionami, gotów zasugerować, że przecież Mitchell mogła stworzyć to wszystko przy użyciu mocy, na swój sposób — po śmierci, ale nim otworzył usta i wypowiedział swój pomysł, telefon Will rozerwał panującą między nimi ciszę, a Cipher podniósł się i odebrał. Przez następnych kilka minut Kill miał okazję patrzeć, jak twarz jego kuzyna przeistacza się od całkowitej obojętności w złość; miał okazję słuchać, jak głos wyprany z emocji wyrzuca kolejne komendy, nie bacząc na sprzeciwy.
W takich chwilach Will na nowo wyglądał, jak w czasach, które Kill uwielbiał nazywać „tymi przed zjawieniem się Dippera Pinesa, ale istniejącymi już po Gleefulu". Tymi z jedynym Willem, jakiego potrafił zaakceptować — tym, który odrzucał na bok własne uczucia; całkowicie zapominał o tym, że kipi ze złości i skupiał się jedynie na wydawaniu poleceń. Nie płakał, jak wtedy, gdy byli dziećmi. Nie wyglądał na zmęczone życiem, jak wtedy, gdy Gleeful go zostawił. Nie wyglądał na przyjaznego, jak po poznaniu Pinesa. Był idealny. Ale oczywiście Kill nigdy nie powiedziałby tego na głos.
— Musimy wracać — oświadczył, chowając telefon do kieszeni i poprawiając ubrania.
— Do świata ludzi?
— Do pałacu.
Kill zmarszczył brwi. Choć wyraźnie słyszał, jak Will rozkazał zwołanie rady emisariuszy i królewską, to ten obrót spraw i tak zbił go z tropu.
— Po co?
— Po pierwsze: Mabel Pines została zaatakowana i właśnie ją tam przewieziono. Po drugie: szpital, do którego przewieziono rannych po festynie, właśnie został zaatakowany przez setkę demonów, ale przez to, że Bill i Dipper nie skończyli przeglądania dokumentów, rada boi się kogokolwiek tam wysłać. Spodziewają się pułapki. Poza tym, i tak musimy poinformować ich o — wskazał na ciało i napis — tym wszystkim.
— Teraz? Wkurwią się, że wpadliśmy tu, chociaż połowa z nich wciąż była na nie i nie pomogą.
— Nie. Normalnie wkurzyliby się o to. Teraz wkurzą się, bo zawsze uwielbiali Marka, a to zszarga jego opinię i sprawi, że będą musieli wyładować na czymś gniew.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top