XVI.Zielone płomienie.



 — Wiesz, Sam, kiedy mówiłeś o wiązaniu... myślałam jednak o czymś innym.

Mabel przekrzywiła głowę, by móc spojrzeć na swoje rozłożone dłonie. Z kiełkującą ekscytacją i na razie dominującymi wątpliwościami, obserwowała, jak sznury owijają się wokół nadgarstków, a potem tworzą sieć połączeń rozciągniętą na pół pokoju i przypominającą coś na kształt wyniszczonych skrzydeł. Potem jej wzrok złowił Sama — jego skupioną twarz i palce sprawnie pracujące nad kolejnymi węzłami. Może nawet, gdyby nie stała już od godziny na jednej nodze i do tego pochylona, bardziej doceniłaby to, jak niesamowicie wyglądał stojąc blisko odsłoniętego okna i nieświadomie unosząc kąciki ust.

— W sensie, wiesz — paplała dalej — kinbaku, czy jak to tam zwą, jest spoko, ale... chyba mnie zaskoczyłeś?

To było ich trzecie spotkanie, a właściwie — dzień po ich trzecim spotkaniu, bo ono samo odbyło się w nocy, w jednej z tych restauracji, do których Mabel do tej pory chadzała tylko przez naciski Willa, który wówczas powtarzał, że ❝W życiu nie zje czegoś z knajp sugerowanych przez nią❞. Tak więc: to był dzień po ich trzecim spotkaniu; dzień, w którym zjedli razem śniadanie, Mabel poznała bliżej pana i panią Murphy oraz ich dzieci, a potem spędzili większość południa włócząc się po ogromnym ogrodzie, aż w końcu na nowo wylądowali w jego pokoju.

— Powtarzasz to już trzeci raz — zauważył Sam.

— Uparcie czekam aż zrozumiesz, że to ten moment, w którym powinieneś powiedzieć ❝Och, Mabel ty mnie też. To niesamowite, że tak bardzo mi ufasz.❞, żebym ja zaś mogła powiedzieć ❝Po prostu, jak coś, zawsze mogę spalić liny.❞, a wtedy ty powinieneś rzucić coś o tym, że to mi trochę zajmie, a ja ponarzekałabym na to, że moja zdolność nie pozwala mi na szybkie niszczenie wszystkich więzów i tak oto zaczęlibyśmy żartować, rozładowując całe to napięcie, które narosło w nas w trakcie dyskusji z twoimi rodzicami.

Sam zmarszczył brwi, a jego dłonie na moment opadły.

— Nie lubię tego słowa.

— Uparcie? Czekam? Rodzicami?

— Zdolność w kontekście demonicznych mocy.

Tym razem to Mabel je zmarszczyła i na nowo wygięła głowę.

— Dlaczego? — spytała i machnęła głową, próbując zrzucić z oczu, irytującą grzywkę.

— Bo cała definicja zdolność jest bezsensowna. — Czując na sobie pytające spojrzenie, mówił dalej: — Ona ma same sprzeczności i nie pokrywa się z rzeczywistością. Choćby: punkt drugi w zapisie mówi, że każdy demon ma jedną zdolność i tym samym dosłownie wyklucza naszą pierwszą królową oraz odrzuca demony, które potrafią pożerać zdolności innych oraz demony, które mogą wytwarzać nowe zdolności. Pierwszy punkt zaś mówi, że każdy demon ma unikalną zdolność, która opiera się na czymś więcej, niż podstawowy zakres naszych mocy. I znowu pudło. Tysiąc demonów potrafi mieć jedną zdolność oraz — każdy demon potrafi lewitować, leczyć, opętywać, zmieniać kształty i tak dalej, a jednak, gdybyś spojrzała w kartoteki czy inne dokumenty, to większość demonów ma, jako zdolność wpisaną choćby tą nieszczęsną zmianę kształtu. I to nawet nie dlatego, że są w niej jakoś szczególnie lepsi od innych. Nie, nie. Po prostu coś trzeba było im wpisać.

— Ale twoja zdolność nie jest podstawowa. I moja też nie.

— Taak, nam się udało, pierwszej generacji się udało. Ale większości — nie.

Mabel zamrugała, uświadamiając sobie, że słyszała o tym — gdy szkoliła się na emisariusza, miała mnóstwo zajęć, które wydawały jej się zbędne oraz historie zdolności, gdzie podstarzały profesor o brodzie sięgającej niemalże do ziemi, opowiadał o tym, jak za czasów pierwszej królowej rozdziały się demony o samych niesamowitych zdolnościach, a potem królowa odeszła i niemalże każdy nowy demon stał się nijaki, ale wciąż nie chciano zmienić definicji.

— Zasilała was — wymamrotała.

— Co?

— Kiedy się uczyłam o byciu emisariuszem i w ogóle, powiedziano mi, że królowa czerpała siłę z rdzenia waszego świata. Jako jedyna miała taką możliwość i dzięki niej była zawsze silniejsza, ale swoją moc przekazywała wam. Zasilała was, czyniąc każdego potężnym. Kiedy odeszła, demony straciły do niego dostęp. Jedni mówią, że to kłamstwo i rdzeń kompletnie nic nie robi pod tym względem, drudzy zaś uważają, że to nie jest wina ani zasługa królowej, lecz wojen, jakie stoczyliście po jej odejściu. Prawda?

Tym razem Sam, w pełni świadomie, uśmiechnął się, a Mabel była pewna, że jej poliki pokryły się czerwienią, a gdyby była człowiekiem — serce zabiłoby dużo szybciej, niczym w tych wszystkich romansidłach, które znała; niczym w czasach, gdy była dzieckiem i przeżywała pierwsze zauroczenia.

— Prawda — przyznał, wracając do kolejnych wiązań, ale jednocześnie nie przestając mówić: — Wiesz, to chyba ten moment, w którym stwierdzam, że podziwiam to, że wyniosłaś cokolwiek z tych zajęć. Większość nowych demonów uczy się o tym, a potem zapomina, uznając to za wiedzę zbędną.

— W sumie, zależy od stopnia i przydziału. Dla mnie faktycznie jest to wiedza zbędna, kompletnie nieprzydatna do misji i chyba pamiętam o tym tylko i wyłącznie dlatego, że facet, który mnie o tym uczył miał paskudną brodę i... — urwała, słysząc dobiegający z dołu huk. Odruchowo poruszyła rękami, a kiedy napotkała na opór, westchnęła ciężko. — Powinniśmy iść to sprawdzić?

— Po co? Znając życie oni znowu się kłócą — odpowiedział Sam, a Mabel skrzywiła się, słysząc gorycz w jego głosie.

— Mogliby po prostu się rozwieść — rzuciła Mabel, nim zdążyła ugryźć się w język. — Znaczy... w sensie...

— Spokojnie. Masz rację. Mogliby to zrobić, ale to ten beznadziejny przypadek, gdzie obie strony wolą się kłócić i podtruwać, jakby to były jakieś wyścigi, a na końcu drogi czekał wielki puchar za wytrzymałość i kasa w ramach wynagrodzenia. To chyba kwestia wychowania — ich rodzice też tacy są, a mój starszy brat powoli ich tą ścieżką. — Wzruszył ramionami.

— To dlatego powiedziałeś, że sam nie chcesz brać ślubów i w ogóle? — spytała, przypominając sobie, jak skończyła się komedia, którą oglądali, a oni, nie mając siły wyłączyć telewizora, podziwiali napisy końcowe.

— Ta. Śluby są beznadziejne. A co z tobą?

— Zdecydowanie nie jestem beznadziejna.

Sam wywrócił oczami.

— Wiesz, że nie o to mi chodziło.

— Cóż, w sumie to nie pamiętam, jak często moi rodzice się kłócili, ale myślę, że ich związek nie był udany, ale... chcę ślubu. Chcę ładną sukienkę, mnóstwo gości i kogoś, kto traktowałby mnie jak księżniczkę.

— Jak księżniczkę? — powtórzył, powstrzymując się od śmiechu.

— Tak, tak. Brzmi, jak marzenie głupiej nastolatki. Wiem. Pewnie powinnam zakończyć na tym, że tego chcę.

— Nie. Po prostu... zaskoczyłaś mnie. Chociaż, po namyśle, takie coś pasuje do ciebie — stwierdził, odsuwając się pod ścianę i podziwiając swoje dzieło.

Mabel nie pomyliła się: liny otaczające jej dłonie, pnące się w górę i rozrastające na pół pokoju, naprawdę przypominamy ogromne, wyniszczone skrzydła, podczas, gdy uniesiona wysoko i obwiązana noga przywodziła na myśl sterówki. Ale i tak jego najbardziej obchodziła twarz Mabel z jej zaróżowionymi policzkami, ciemnymi oczami, grzywką opadającą na czoło i ustami wciąż odrobinę pokrytymi szminką.

— Zrobisz zdjęcie? — spytała chcąc zmienić temat i móc w końcu zobaczyć jego dzieło w całości, bez ciągłego wykręcania sobie głowy.

— Hm? A. Tak. Jasne.

— Tylko się pośpiesz, bo te liny wpijają mi się w miejsca, o których istnieniu wcześniej nie miałam pojęcia i zaraz naprawdę to wszystko spalę! — wymamrotała pół żartobliwie, pół poważnie i wlepiła wzrok w okno skąd, ze swojej pozycji, mogła jedynie dojrzeć zielone plamy będące drzewami i fragment nieba.

— Powinnaś pójść spać — powiedziała Sam, a Mabel zamrugała, uświadamiając sobie, że jest w ich domu, siedzi na kanapie i zaciska dłonie na telefonie, gdzie wciąż wyświetlał się numer Dippera. Sam zaś stała nad nią, trzymając Cyntię na rękach.

— Nie mogę. Mam złe przeczucia. — Objęła kolana ramionami i przymknęła powieki, podziwiając obrazy zawieszone na beżowej ścianie salonu. — Ja... — urwała słysząc dzwonek, a w następnej chwili poderwała się ze swojego miejsca i pobiegła do drzwi.

Ale po drugiej stronie nie zastała ani Bill, ani Dippera, lecz Selene.

— Och. To ty — wymamrotała, przystępując z nogi na nogę, niczym dziecko, które nie może wytrzymać w bezruchu.

— Bill kazał mi tu przyjść.

Mabel wychyliła głowę i rozejrzała się po idealnie białym korytarzu.

— A gdzie Kill?

— Jest z Willem — odpowiedziała Selene, a Mabel niepewnie kiwnęła głową i przesunęła się, wpuszczając ją do mieszkania.

Nie byłą pewna czy właściwie powinna po prostu zwracać się do niej i Killa imieniem, ale jednocześnie nie miała siły na bawienie się w zwroty grzecznościowe i wymienianie stanowisk, sama Selene także nie zdawała się być przejęta taką komunikacją, a Mabel doskonale wiedziała, że gdyby było inaczej od razu dostałaby ostre upomnienie, jak wtedy, gdy dopiero się uczyła i spotykała Selene na korytarzach pałacu.

— Kawa czy herbata?

— Kawa.

Odesłała ją do salonu, a sama pomaszerowała do kuchni. Nie chciała zostawiać Sam samej z Selene — zwłaszcza, gdy Cyntia na nowo zaczynała wyć — ale jednocześnie nie potrafiła zrezygnować z chwili bez ulubienicy Killa... Nawet jeśli dopiero, co przyszła.

To nie tak, że Mabel jej nie lubiła. Właściwie — na swój sposób podziwiała ją za sam fakt przetrwania u boku kogoś tak nieobliczalnego, jak Kill oraz za wszelakie osiągnięcia i awanse, o których Mabel mogła na razie jedynie marzyć. Po prostu jej obecność wywoływała u Mabel dyskomfort — ilekroć patrzyła na Selene, czuła się, jakby zerkała na własne odbicie w lustrze, ale odrobinę postarzone, jednocześnie piękniejsze i z rogami na głowie. A teraz Selene nie miała ich, a za to uczestniczyła w śledztwie, które miało oczyścić Dippera z zarzutów, więc było jeszcze gorzej.

Westchnęła ciężko, sięgnęła po napełniony kubek i znowu wmaszerowała do salonu, gdzie Sam siedziała w fotelu. Tym razem to Selene trzymała na rękach Cyntię, a ta wpatrywała się zafascynowana w jej twarz i już nie płakała.

— Lubię — powiedziała Selene, odpowiadając na jakieś pytanie zadane przez Sam. — Rozmawiamy o dzieciach — wyjaśniła, zerkając na Mabel, a ta ostrożnie pokiwała głową.

Selene została z nimi — zaszyła się w pokoju dla gości, wśród swoich dokumentów i listów do przejrzenia, a Mabel wylądowała w swojej sypialni z telefonem w ręce i miną kogoś, kto zdecydowanie nie jest zadowolony wydarzeniami z ostatnich kilku godzin. A potem zadzwonił Dippera, a ona niemalże zleciała z łóżka, zaskoczona nagłym, głośnym dźwiękiem.

— Co? — rzuciła na dzień dobry, mając nadzieję, że nie brzmi, jak ktoś, kto przez cały dzień usychał nad telefonem i niemalże zaczynał się modlić, ale jednocześnie nie miał odwagi powędrować do szpitala i oglądać tych wszystkich obrażeń Aarona oraz wykrzywioną z bólu twarz Dippera.

— Stoję za drzwiami. Otworzysz mi?

Natychmiast zerwała się z łóżka i wymijając Sam, pognała do drzwi, ale to, co zobaczyła po drugiej stronie zaskoczyło ją — Dipper nie wyglądał na nieszczęśliwego, przygnębionego czy choć trochę smutnego. Wręcz przeciwnie — uśmiechał się, a w jego oczach wciąż tliło się rozbawienie.

— Gdzie Bill? — spytała, przypominając sobie ich wymianę zdań na chwilę przed tragedią.

— U mnie. Pracuje.

— A co z Aaronem?

— Jest dobrze. — Dipper przepchnął się obok Mabel, nie czekając aż sama się odsunie. — Gdzie Cyntia?

— U mnie w pokoju i...czekaj. Jak to? Jest dobrze? Przecież został postrzelony! A do tego ogień... Dipper czy ty mnie w ogóle słuchasz? — mówiła, podążając za nim i próbując ignorować myśl, że Selene ich słyszy; że ona wciąż jest w jej mieszkaniu i pewnie chłonie każdą informację. Może nawet porównuje ich do relacji między Willem i Billem, a może wywraca oczami przez sztywność z jaką komunikują się między sobą.

— Uleczyłem większość jego ran — wyjaśnił w końcu Mason i odetchnął z ulgą widząc Cyntię leżącą na łóżku. Sam nigdzie nie było, ale Mabel słyszała dźwięk lejącej się wody w łazience.

Zatrzymała się gwałtownie, niemalże wpadając na komodę.

— Uleczyłeś go? — spytała, w pierwszej chwili nawet nie rozumiejąc wypowiedzianych przez niego i siebie słów. — W sensie, że... tymi mocami?

— Tak. — Dipper wziął Cyntię na ręce i z ledwie widocznym rumieńcem, znów obrócił się do Mabel. — Bill...

— Ach. Oczywiście. Namówił cię.

Dipper zmarszczył brwi.

— Czemu mówisz to w taki sposób?

— W jaki?

— Jakby było coś złego w tym, że przekonał mnie do użycia mocy.

Mabel wywróciła oczami.

— Nieważne. Zostajesz na kawę czy coś?

— Niee. Muszę wracać i pomóc Billowi. Przez całe to zamieszanie straciliśmy dużo czasu.

— A więc odprowadzę cię kawałek — zdecydowała, wyjmując z szafy płaszcz.

*

Idąc po chodniku nie rozmawiali zbyt wiele — Dipper był zbyt skupiony na dziecku, a Mabel wolała ulice, które teraz były puste i w tej części miasta, podniszczone przez zdarzenie sprzed kilku godzin. W powietrzu wciąż unosił się smród po płonących ciałach i straganach, a Mabel niemalże widziała to wszystko jeszcze raz i czuła, jak jej ręce unoszą się, jakby chciały na nowo zacząć wchłaniać ogień.

Kiedy się rozstawali — przytuliła Dippera na pożegnanie i uśmiechnęła się, chcąc chociaż na moment poczuć się, jak zwykła siostra mająca zwykłego bliźniaka. Potem, gdy odchodził, stała jeszcze chwilę w miejscu i obserwowała go aż jego sylwetka całkowicie zniknęła za kolejnymi budynkami.

Westchnęła ciężko, obróciła się i... zamarła, czując na sobie czyjś wzrok. Odruchowo obróciła się wokół własnej osi, a kiedy nikogo nie ujrzała — uniosła głowę, a jej usta otworzyły się na widok postaci stojącej na latarni.

— Co ty tu...?

— Nie ten Pines — stwierdziła z irytacją postać, a w następnej chwili zielone płomienie uderzyły prosto w Mabel i pchnęły ją na szybę jednego ze sklepów. Ciszę panującą na ulicy przerwał trzask. 



Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top