XV.Ja ciebie też.
Siedem godzin wcześniej, przed masakrą, John Day z irytacją odkrył, że ten dzień nie należy do niego. Właściwie — że od długich miesięcy żaden dzień nie należał do niego, nie składał się ze spokoju i ciszy oraz braku kontaktu z namolnymi nastolatkami śpiewającymi i sprzedającymi ciastka czy starymi sąsiadkami proszącymi go wiecznie o kolejną przysługę pomimo wcześniejszych zapewnień, że owszem, rozumieją, że jest on człowiekiem zajętym, wiecznie zapracowanym, a na to wszystko — nie zna się na każdym możliwym sprzęcie domowym. Ani garażowym. Tak więc John Day przeżywał kolejne beznadziejne południe — wrzucał do koszyka kolejne produkty i uparcie ignorował dzwoniący telefon oraz kobietę o siwych włosach, która próbowała wyjaśnić mu w czym tkwi jej problem — gdy coś w nim pękło i rozwrzeszczał się na cały sklep, zwracając na siebie uwagę ochroniarza, pań stojących za kasami i kilku obecnych, przechodzących z zakupami ludzi. Kiedy w odpowiedzi został spoliczkowany przez staruszkę — wybiegł ze sklepu, potrącając stojącego przy drzwiach wysokiego mężczyznę i kilka wózków. Nikt za nim nie wybiegł, nikt nawet nie próbował go ścigać, chociaż w lewej dłoni wciąż trzymał zapakowaną szczotkę do zębów i białe wafle. Być może wciąż byli zbyt zszokowani całym zajściem, a być może uznali, że wróci po czasie i zapłaci, niczym ten złodziej, o którym ostatnio pisały wszystkie gazety. Ale ich myślenie tak naprawdę nie miało znaczenia — liczyło się tylko to, że John znalazł się w swoim domu, otoczony ze wszystkich stron książkami i idealnymi notatkami, telewizor chodził w najlepsze, nadając wiadomości, coś śmierdziało w kuchni, a do drzwi dobijała się kolejna osoba. Rzucił na dywan trzymane przedmioty, a sam — po wcześniejszym przegonieniu kota — padł na fotel i kopnął leżącą mu pod nogami puszkę, wkładając w ten jeden ruch całą swoją frustracje oraz ból promieniujący od uszu.
Kot o jakże dumnym imieniu — Salamandra — wskoczył na niski stolik i przyjrzał się uważanie Johnowi, jakby próbował ustalić, co tym razem jest nie tak z jego panem. Potem, prawdopodobnie rezygnując, oblizał swoją łapkę i przeskoczył na oparcie fotela, a jego ogon uderzył o twarz mężczyzny. Pojedyncze pukanie do drzwi przerodziło się we wściekłe walenie wymieszane z odgłosami dzwonka.
John jęknął. Najgorszym w takich chwilach był fakt, że do ich uciszenia potrzebował zatyczek, ale bez zatyczek nie potrafił ruszyć się z miejsca, a co za tym idzie — nie mógł nawet powędrować do sypialni, gdzie zostawił je na szafce nocnej. W takich też momentach — gdy potworny ból rozsadzał mu głowę — żałował, że nie urodził się głuchym, całkowicie niewrażliwym na dźwięki albo martwym. Wtedy nie musiałby się denerwować, nie miałby wrażenia, że po jego głowie biega wściekły tłum i uparcie uderza w wielkie dzwony oraz wwierca się w mózg.
Nie pamiętał, kiedy dokładnie to się zaczęło — rodzice mówili mu, że jako dziecko był normalny, chociaż sam pamiętał, że już w wieku pięciu-sześciu lat miał ochotę wyć ilekroć cisza przeradzała się w wersję odgłosów, szeptów, głośniejszych rozmów — ale wiedział, że od przeprowadzki do Gravity Falls było gorzej, jakby to małe miasteczko potrafiło potęgować każdy malutki szelest i przeistaczać go w broń przeciwko biednemu, zmęczonemu człowiekowi. Ale John nie mógł się wyprowadzić — nie po to dziesięć lat temu odkupił od jakichś starców niewielki dom za tak śmiesznie niską cenę i nie po to zrezygnował z poprzedniej pracy na rzecz tej lepiej opłacanej, by teraz uciekał z podkulonym ogonem.
— Tymczasem w... — Szum. —...przygotowania do festynu! — Kobieta w telewizorze, stojąca na tle niebieskiej ściany, uśmiechnęła się promiennie, udając, że naprawdę zachwyca ją ta informacja.
Wywrócił oczami. Dźwięk z telewizora mu nie przeszkadzał. Dźwięk z telewizora był odległy, a on — pomijając możliwość wyłączenia go lub przełączenia na inny kanał — nie miał wypływu na to, że kobieta mówi. Nie mógł na nią nakrzyczeć, nie mógł kazać jej się zamknąć, nie mógł jej uderzyć, więc było w porządku. Więc mogła gadać ile zapragnęła.
Pukanie ucichło, ale dzwonek wciąż rozbrzmiewał echem po mieszkaniu, testując cierpliwość Johna. Kto przebywał za drzwiami — nie miało znaczenia. Ważnym było jedynie to, że John nie wstał otworzyć, a jedynie zatkał palcami uszy i przymykając powieki obserwował, jak usta innej kobiety — młodszej, ładniejszej i stojącej przy dekorowanej ulicy — poruszają się, gdy wypowiadała kolejne słowa.
Pięć godzin wcześniej, przed masakrą, John Day obudził się z drzemki, w którą zapadł podczas oglądania telenoweli. Poruszył się niespokojnie, zrzucił z siebie koc oraz kota i, prawie potykając się o szczoteczkę, pomaszerował do kuchni. Tam odkrył, że jedzenie przygotowane niewiadomokiedy pokryło się zielenią i było bliskie ożycia oraz założenia kolonii w okolicach patelni. Wyrzucił je do kosza i wydając z siebie ciężkie westchnienie, sięgnął po płatki. Miskę wypełnioną nimi oraz mlekiem, które nie pachniało najlepiej, postawił na starym dzienniku podarowanym mu przez ojca, i z myślą, że naprawdę nienawidzi harcerzy, zaczął jeść. A dzieciaki sąsiadów wypełzły z domów i w akompaniamencie radosnych okrzyków, zaczęły kopać piłkę.
Cztery godziny wcześniej, wciąż przed masakrą, John Day kulił się na kanapie i mając ochotę wyć z bezsilności przez fakt, że jego zatyczki zaginęły, a na zewnątrz ktoś postanowił urządzić imprezę, przeglądał kolejne strony dziennika o prostej okładce złożonej z niebieskiego tła i srebrnej gwiazdy umieszczonej na samym środku. Nie wierzył w magię ani demony, ale w swoich lekarzy i ich cudowne leki też nie, więc nie mając do nic do stracenia ani zyskania, a jedynie próbując zając czymś swój umysł — zaczytywał się w kolejnych zaklęciach.
Dwie godziny wcześniej, gdy ludzie z festynu byli jeszcze cali i zdrowi, John Day — z dziwną konstrukcją przyczepioną do głowy i złożoną z poduszek oraz taśmy i gumki recepturki — rozsypywał na swojej podłodze piasek, próbując utworzyć idealnie równy krąg. Nie było to łatwe — ziarna wciąż upadały w różne inne miejsca, tworząc tam niewielkie, złociste sterty, a kot, zaciekawiony całą sytuacją, wpełzał co jakiś czas do środka, depcząc po piasku i deformując perfekcyjny kształt.
Godzinę wcześniej — gdy na podłodze powstał krąg z wypisanymi na nim przedziwnymi symbolami — John Day siedział pod blatem stołu i z niedowierzaniem obserwował panoszącą się po jego domu istotę o czarnych, sięgających do ziemi i zachowujących się niczym węże włosach.
— Więc? Czego od nas potrzebujesz? — zapytali, zatrzymując się przy krzesłach. — Czy chcesz byśmy zawarli z tobą pakt? Umowę? Mamy dla ciebie kogoś zabić?
John przebił paznokciami skórę na lewej dłoni, nim odważył się powiedzieć:
— Cisza. Potrzebuję ciszy.
Serpentine — bo tak się zwali wedle dziennika — przechylili głowę, nie przejmując się włosami, które w tym czasie pięły się w górę, niemalże dosięgając sufitu i zawieszonej na nim lampy. Nim zdążyli odmówić, do ich uszu dotarł dźwięk z telewizora, a oczy ujrzały ulicę, nad którą unosiły się tęczowe flagi i tłum pędzący od jednej atrakcji do drugiej, a w nim — parę złożoną z chłopka o białych włosach i mężczyzny o czarnych. Serpentine patrzyli przez chwilę na ten obraz, analizując każdy szczegół aż w końcu ich usta rozciągnęły się w uśmiechu.
— Zgadzamy się — powiedzieli. —Ale ty musisz nam dać... odrobinę chaosu— oświadczyli wyciągając do niego rękę, która natychmiast pokryła się zielonymi płomieniami.
I tak, jak ponad sto lat temu Mason Pines, będąc dzieckiem, zaryzykował i zaufał Billowi Cipherowi, tak John Day zaufał Serpentine.
Dziesięć godzin po masakrze John Day nie pamiętał zbyt wiele, ale jednego był pewien — nie dostał obiecanej mu ciszy. Przywiązany linami do krzesła, z krwią ściekającą po nosie, obserwował, jak kolejne demony wchodzą do obskurnego budynku. Jedna po drugiej. W idealnym odstępach miedzy sobą.
— Długo wam to zajęło — zauważył Bill, którego oczy pokryły się czerwienią. Z rękami zaciśniętymi w pięści i Willem kroczącym za nim, znalazł się przed jednym z członków królewskiej rady.
— Wina emisariuszy, mój królu. Nie chcieli współpracować.
— Bzdura! — Mężczyzna w niebieskiej pelerynie natychmiast znalazł się między nimi. — To rada miała problem, królu! Ciągle tylko wszystkiego się czepiali, a kiedy znaleźliśmy trop, oni powiedzieli, że to nieistotne!
Bill dotknął swojego ucha i zerknął na Willa, błagając go wzrokiem o zabranie głosu. Wiedział, że gdyby sam miał się znowu odzywać, jedynie nawrzeszczałby na wszystkich zebranych.
— Problem polegał na tym, że szukaliśmy demona — wyjaśniał spokojnie Will. — Obie strony były przekonane, że to on, skoro na miejscu wykryliśmy demoniczną aktywność. A potem trop zaczął słabnąć i zniekształcać się, więc doszło do kłótni. I tak powinniśmy się cieszyć, że odnaleźliśmy tego człowieka.
— Albo płakać, bo jakiś demon rozkazał mu milczeć — wtrąciła Selene, wchodząc do pokoju i patrząc z niesmakiem na rdzewiejące, wystające ze ścian rury, odchodzącą od ścian tapetę i robaki pełznące po popękanych kafelkach. — Oczywiście, teoretycznie mamy Masona, który mógłby to złamać w sekundę, ale... — mówiła i, po tym jak Kill rozłożył na nim swój płaszcz, usiadła na jednym z wielu krzeseł.
— Nie. To wykluczone. On się teraz nie nadaje — powiedział Bill i zerknął na związanego mężczyznę. — Niech Kill to zrobi.
Kill otworzył usta, nawet pozwolił sobie na wypuszczenie z nich wiązanki przekleństw, ale przed rozpoczęciem kłótni, powstrzymała go kolejna osoba — kobieta o oczach przypominających dwie szklane kule.
— Mój panie. — Ukłoniła się przed Billem. — Przepraszam, że przerywam dyskusję, ale ja i najważniejsi członkowie rady, rozmawialiśmy o tym, co się stało i zgodnie doszliśmy do wniosku, że ta planeta nie jest bezpiecznym miejscem dla ciebie, mój panie. Apelujemy o to, byś powrócił do naszego wymiaru i bezpiecznie zasiadł na tronie, a sprawą niech zajmą się emisariusze.
Teraz już miażdżył płatek ucha, żałując, że nie ma w nim kolczyka. Nie potrafił wyjaśnić, jak to działało, ale świadomość, że kolczyki tam były; sam ich dotyk sprawiał, że czuł się spokojniejszy, ale bez nich, zaciskając palce na skórze, był tylko coraz wścieklejszy. A to wszystko przez radę, która znowu wtrącała się w jego decyzje i próbowała go zamknąć w pałacu, z dala od wszystkiego, co ciekawe... nawet od obowiązków, które kiedyś spoczywałyby na królu. A to zaś na swój sposób było winą Fii, której chęć zdobycia władzy przerażała radę i która zrodziła się z nienawiści i strachu do rządzących, co zaś sprawiało, że z całej sytuacji wytwarzało się błędne koło.
Zgódź się — wyszeptał mu irytujący głosik. — Zgoda przynajmniej nie zaboli. Nie będziesz musiał dźwigać na swoich barkach tego całego cierpienia. Will też będzie zadowolony, widząc, że jesteś bezpieczny.
— Nie ma mowy — powiedział na głos, mając w głowie obraz własnego ciała i to, jak ono poruszało się w sposób kompletnie do niego niepodobny, jakby ktoś inny pociągał za sznurki. — Zostaję tu.
Kobieta zamrugała, kompletnie nie spodziewając się jakichkolwiek protestów... jakichkolwiek słów. Liczyła, że po prostu pójdzie za nią — że przejdzie przez stworzony wcześniej portal i na tym skończy się cały problem.
— Ale... ale... mój panie, ty...
— Nie. Nie obchodzi mnie czego chce rada. Za długo was słuchałem. Dlatego... Kill, zajmij się tym człowiekiem i wydobądź z niego wszystkie możliwe sytuacje, a kiedy skończysz odprowadź Selene pod ten adres — wręczył mu kartkę z zapisanym numerem mieszkania Mabel i ulicą, na której się znajdowało — a potem idź z Willem. Jeśli zaś chodzi o ciebie... — Stojąc przy drzwiach, znów spojrzał na kobietę. — Zwalniam cię — oświadczył i pstrykając palcami wytworzył pod jej stopami portal. — I od dziś będę to robił z każdym, kto tylko ośmieli się mówić mi co mam robić.
*
— Jak ty to robisz? — To były pierwsze słowa, jakie Dipper wypowiedział na widok Billa. Siedział na niewygodnym, zielonym krześle z rękami splecionymi na kolanach i wzrokiem kogoś, kto był bliski stracenia kontaktu z rzeczywistością. Kiedy Bill mu nie odpowiedział, dodał: — Ilekroć układam sobie życie, myślę, że wszystko jest już idealnie, po prostu pojawiasz się i... wszystko staje się gorsze. Jedna katastrofa pociąga za sobą dziesięć kolejnych.
— Tak w zasadzie — Bill usiadł obok — Tym razem najpierw wszystko się spieprzyło, a dopiero potem zjawiłem się ja. Właściwie, przy Fii... sto lat temu też tak było. Jedyną rzeczą o jaką możesz mnie obwiniać jest Weirdmageddon, chociaż i tu bym się kłócił czy to ja uczyniłem tamte wakacje gorszymi, czy to jednak ogólny rodzinny syf.
Dipper zamrugał, pozwalając łzom popłynąć po bladych polikach.
— Ty w ogóle pamiętasz coś z tamtego czasu?
— Oczywiście. Jak mógłbym zapomnieć własny upadek? I ciebie w czapce z daszkiem oraz twoją upierdliwą rodzinę? Pokrzyżowaliście mi wszystkie możliwe plany i zmieniliście w kamienną ozdobę ogrodową! Takich rzeczy się nie zapomina. Je się pielęgnuje, a potem wyciąga w najmniej spodziewanych momentach, grając tym samym na emocjach wroga. Na przykład — w bitwie o ostatnie ciastko.
Kąciki ust Dippera drgnęły, gdy powstrzymywał się od wygięcia ich w choćby malutkim uśmiechu.
— Nienawidzę cię — oświadczył, ale bez przekonania.
— Ja ciebie też — zapewnił Bill.
Dipper — nie potrafiąc się powstrzymać, potrzebując czyjegoś dotyku — wyciągnął rękę, odszukał tą należącą do Billa i zacisnął na niej palce, a potem zaczął mówić:
— Powiedzieli, że zrobią co w ich mocy, ale on nie przeżyje. Szkło, kule, oparzenia... tego wszystkiego było tak dużo... — Zagryzł dolną wargę, na nowo przypominając sobie ciało Aarona upadające na niego i krew spływającą na ziemię oraz ogień pochłaniający kolejne stragany.
— Więc? Dlaczego wciąż tu siedzisz?
— Myślisz, że...
— Nie. Nie próbuję powiedzieć, że powinieneś to wszystko olać i iść do domu, skoro i tak ludzie nie mogą nic zrobić. Próbuję powiedzieć, że powinieneś tam iść i go uleczyć.
Dipper spiął się na te słowa, jakby Bill co najmniej zasugerował mu wybaczenie Carmen albo wskrzeszenie i współpracowanie z Fią.
— Nie mogę — wymamrotał, czując, jak te słowa pozostawiają na jego ustach paskudny, gorzki posmak.
Bill wywrócił oczami.
— Oczywiście, że możesz — powiedział, podnosząc się, splatając ich palce i ciągnąc Dippera za sobą, przez długi, paskudnie pomarańczowy korytarz.
*
— Ja... nie. To nie ma sensu. Nie dam rady — bełkotał Dipper, kiedy Bill otwierał drzwi do sali numer szesnaście, a ich oczom ukazywał się niewielki pokoi o żółtych ścianach, meblach i jednym szpitalnym łóżku stojącym przy oknie. — Zabiję go — dodał, zapierając się nogami i uparcie starając nie zerkać na wszelakie sprzęty podłączone do zabandażowanego ciała.
Bill westchnął, rozejrzał się po korytarzu, a kiedy był pewien, że nikt ich nie widzi — przerzucił sobie Dippera przez ramię i ignorując pięści uderzające go w plecy, wmaszerował do pomieszczenia, a jednym pstryknięciem palcami zamknął drzwi.
— Bill... to naprawdę nie jest dob... — zaczął Mason, gdy Bill w końcu postawił go na ziemi i natychmiast urwał, widząc Aarona. Zatkał usta ręką, chociaż już wcześniej miał okazję patrzeć na niego i to w gorszym stanie, bo bez bandaży.
— On naprawdę niedługo umrze — poinformował Cipher.
— Nie możemy sprowadzić innego demona? — zasugerował Dipper, przenosząc ręce na ramiona i przypominając dziecko, które zgubiło się w ciemnym lesie i nie ma pojęcia, jak wrócić do domu... albo jak ktoś, kto zaraz naprawdę oszaleje.
— Nie zdążymy.
— No to... może ty mógłbyś...
— A czemu nie ty? — spytał Bill, próbując odepchnąć od siebie myśl, że sam też zwyczajnie nie dałby rady zrobić tego bez późniejszego zdenerwowania; że choć polubił Aarona to dla jakiejś jego części ta śmierć byłaby mu na rękę; pozwoliłaby mu przeskoczyć jedną przeszkodzę stojącą między nim, a Dipperem.
Dipper zamrugał i pozwolił Billowi złapać swój nadgarstek i przenieść dłoń na brzuch Aarona. W ten sposób sam stał się pewny, że lekarze i Bill się nie mylą — czuł, jak z jego chłopaka powoli ulatuje życie, ale... sama myśli, że miałby użyć mocy na jakimś człowieku, była zbyt przerażająca. Właściwie — gdyby Aaron był demonem manipulowanie jego ciałem też byłoby problematyczne, ale wtedy chociaż zdawałby sobie sprawę z tego, że ktoś w nim gmerał.
— Czego ty się tak boisz?
Dipper przygryzł dolną wargę, tym razem raniąc ją do krwi.
— Fia... — zaczął, szukając w głowie odpowiednich słów.
Na szczęście — albo i nieszczęście — tyle wystarczyło Billowi do zrozumienia całej sytuacji i wywrócenia oczami.
— Tak, zabrałeś jej moc. Tak, używała jej do kontrolowania innymi; do manipulowania ciałami, ale... właściwie co z tego? Minęło sto lat, Mason. Naprawdę chcesz dalej traktować te moce, niczym jakieś obce istnienie, zamiast uczynić je własnymi? Naprawdę myślisz, że pomaganie komuś uczyni cię choć trochę podobnym do niej? Ona by mu nie pomogła, Mason — mówił Bill, chociaż wcale nie był pewien ostatnich słów; chociaż wiedział, że kiedyś był moment, w którym Fia mogłaby się rzucić do pomocy. Ale Dipper nie musiał o tym wiedzieć. — I... Co z mocami Mabel Gleeful? Przecież je też masz. Noi nie musisz od razu wszystkiego naprawiać. Nie wymagam od ciebie przeprowadzenia na nim szybkiej korekty płci i wmówienia wszystkim jego znajomym oraz mu, że zawsze tak było; nie wymagam byś od razu zajął się każdą raną i wmówił personelowi, że Aaron trafił tu przypadkiem, a tak w ogóle to nigdy nic mu nie było. Po prostu... nie pozwól mu umrzeć, a ja sprawię by inni uznali, że jego rany od początku nie były aż tak straszne.
Nie puszczając jego dłoni, spojrzał na twarz Dippera, obserwując, jak panika powoli znika z oczu przysłonięta przez nowe pokłady determinacji, jak usta wyginają się w uśmiechu i tym razem on tego w ogóle nie powstrzymuje.
— Zostaniesz ze mną?
— Cóż, nigdzie się nie wybieram — zapewnił Bill i przymknął powieki, czując, jak kolorowe płomienie powoli otaczają ich dłonie, a potem wnikają w nieprzytomne ciało, rozchodząc się po nim i naprawiając najpoważniejsze uszkodzenia.
*
— Bill? — Dipper zerknął na demona, siadając z powrotem na niewygodnym krześle nijak pasującym do reszty korytarza. Jego oczy zamykały się raz za razem, a ciało domagało się miękkiego łóżka, na które mogłoby paść i na którym mogłoby spędzić następnych dziesięć godzin.
— Tak? — Usiadł obok.
— Dziękuję... że byłeś ze mną i, że w ogóle zmusiłeś mnie do zrobienia tego. Ja... — Spojrzał na swoje dłonie pozbawione choćby najmniejszych skaleczeń, ale za to mogące wytworzyć pożar i to w zaledwie sekundę.
— Jesteś zmęczony. Porozmawiamy później — przerwał mu, zdejmując w końcu z siebie żółty płaszcz i rzucając go na oparcie krzesła. — Teraz odpocznij. Chyba, że wolisz wracać do domu.
— Nieee. — Ziewnął. — Chcę zostać.
Bill skinął na znak, że rozumie i spojrzał przed siebie — na ścianę wypełnioną tablicami korkowymi i rysunkami, które miałby byś urocze, ale zamiast tego tworzyły scenerię godną horroru. Wzdrygnął się, gdy głowa Dippera opadła na jego ramię, a wciąż odrobinę mokra skóra zderzyła z jego odsłoniętą, ale nic z tym nie zrobił. Wiedział, że sam nie zaśnie — nie był aż tak zmęczony, a poza tym miał w głowie zbyt wielki chaos, by pozwalać sobie na odpoczynek.
— To ja znalazłem ciebie i Fię — powiedział, nie licząc na żadną odpowiedź, a wręcz marząc o jej braku.
— Co? — Dipper uchylił powiekę, a Bill znowu się wzdrygnął.
— Nie śpisz?
— Śpię, ale zaciekawiłeś mnie, więc... mówisz o tamtym dniu?
Bill uśmiechnął się w wyjątkowo ponury sposób i pokiwał głową.
— Gdy Fia umarła, jej kontrola nade mną zniknęła, a piramida zaczęła się walić. Najpierw znalazłem Willa, a potem dołączyła do nas Mabel z informacją, że ty i Fia wypadliście z piramidy i jesteście gdzieś na dole. Ja... przyznam, że nie tego się spodziewałem. Myślałem, że emisariusze się wszystkim zajęli, ale wracając — szukaliśmy was długimi godzinami, ale to ja was odnalazłem. Fia była martwa, a ty... cóż, początkowo założyłem, że ty też, ale wtedy poruszyłeś się, więc wyciągnąłem cię z gruzów i pomyślałem, że... Pomyślałem, że nie chcę więcej tego oglądać; że nie chcę by ktokolwiek musiał to oglądać.
— Więc zostałeś królem?
Uśmiech Billa poszerzył się, a jego palce dotknęły fragmentu skóry, na którym kiedyś widniało wyryte imię Dippera.
— Tak. Dlatego zerwałem nasz pakt i poszedłem po koronę. To absurdalne i nie pasujące do mnie, prawda?
— Nie. Nie wiem czy do ciebie to nie pasuje, ale nie sądzę, by było absurdalne. Tylko wciąż nie rozumiem, dlaczego stałeś się... taki.
Rozumiejąc o co chodzi i wiedząc, że tym razem nie może się wycofać albo rzucić żart i zniszczyć cały moment, powiedział:
— Rada się bała. Po tym, jak dowiedzieli się kim była Fia dosłownie zaczęli panikować na myśl o tym, że ktoś, kto wypełzł z Volermu mógłby nimi rządzić, dlatego pozwolili mi ulepszyć przepisy dotyczące likwidacji Volermów; dać Selene do dyspozycji więcej emisariuszy. Pozwalali tez na zabawę, zakazy wskrzeszeń i wiele innych rzeczy, a w zamian — oni podejmowali decyzje na temat rzeczy, które mnie nie obchodziły. Tylko... ta granica powoli zaczęła się rozmywać; oni tak stopniowo wtrącali się w moje sprawy, a ja przez długi czas tego nie widziałem, a gdy się otrząsnąłem — nie miałem już kolczyków, nie miałem siły na kłótnie, mój pokój był całkowicie bezosobowy, a o wyjściach z pałacu mogłem tylko marzyć.
— Dlatego przefarbowałeś włosy — podsunął Dipper miedzy jednym ziewnięciem, a drugim.
— Twoja zdolność łączenia wątków, chwilę przed zaśnięciem jest imponująca, wiesz?
— Czyli nie pomyliłem się, hm?
— Nie. Oni żyją w przekonaniu, że demony nie muszą nic ulepszać; że ich wygląd, a zwłaszcza wygląd króla, jest idealny. Z drugiej strony — kolczyki czy tatuaże ich nie ruszają, więc żeby ich wkurzyć zmieniłem kolor włosów.
— Zadziałało?
— Aż za dobrze.
Dipper uśmiechnął się i po raz kolejny ziewnął.
— Nie chcę zasypiać — oświadczył, dochodząc do wniosku, że skoro Bill się przed nim otworzył, to i on może pozwolić sobie na odrobinę prawdy. — I nie chodzi o Aarona. Ja... nigdy nie zapisywałem w kalendarzu, że tego i tamtego dnia zabiłem Fię, ale raz w roku mam wrażenie, że moje moce są jeszcze mniej moje, niż zwykle. Śnię same koszmary, ale teraz... od zjawienia się Cyntii i od zamknięcia mnie w celi coś się rozregulowało. Ostatnio mój sen był całkiem przyjemny, ale wciąż... boję się tego, co mogę tam zobaczyć.
Bill westchnął i jedną ręką chwycił swój płaszcz.
— Zamknij oczy — polecił, nakrywając Dippera.
— Właśnie ci powiedziałem, że...
— Zamknij je i śpij. Ja zajmę się resztą — powiedział szybko Bill, nie dając sobie nawet chwili na zastanowienie.
Dipper uniósł odrobinę głowę, by móc spojrzeć na demona; szukając w jego oczach choćby cienia paskudnego żartu czy innego kłamstwa. Ale nic nie znalazł — ani fałszu, ani przesadnej troski.
— Chciałbym śnić o dzieciństwie — wyznał w końcu, pozwalając głowie ponownie opaść na ramię demona.
— Cóż, to da się załatwić.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top