XIX.Jak pięciolatek.
Will dogonił Billa dopiero, gdy ten stanął przed strażnikami — rosłymi mężczyznami, podpierającymi się na włóczniach — i znudzony czekał aż odsuną się, a drzwi prowadzące do Tcerty Wast zostaną otwarte, odsłaniając pomieszczenie o szarych ścianach i migoczących, wiszących na ścianach lampach.
Mitchell Mensonge — pozbawiona swojej sukni oraz wszelakiej bielizny — leżała na metalowym stole, w towarzystwie najróżniejszych skalpeli, lateksowych rękawic, nożyc, szczypiec i kolorowych buteleczek wydzielających nieprzyjemny, ostry zapach kojarzący trochę ze środkami czyszczącymi, a trochę ze szpitalami. Tymczasem Selene krążyła przy blatach, grzebała po półkach i mamrotała coś do siebie. Przestała dopiero widząc Cipherów. Natychmiast wyprostowała się, wygładziła czarną suknie sięgającą trochę ponad kolana i przejechała palcami po odrobinę potarganych włosach, a Will uświadomił sobie, że w ciągu zaledwie kilku tygodniu to już kolejny raz, gdy widzi ją bez stojącego gdzieś obok, niczym cień Killa. I dalej ten fakt wydawał się dziwny, wręcz niewłaściwy.
— Powinieneś to przeczytać — powiedziała, odpuszczając sobie przywitania czy oficjalny ton, królewskie tytułu i od razu podając Billowi list. — Tylko lepiej... usiądź — dodała, a czując na sobie pytające spojrzenie, wyjaśniła: — Znalazłam go w jej sukni; teoretycznie jest skierowany do Masona, ale... cóż, ty tu jesteś królem.
Bill skinął ostrożnie głową i zaczął czytać, a każdym kolejnym słowem jego twarz robiła się coraz bladsza; kolory odpływały jeden po drugim pozostawiając jedynie paskudny, niemalże trupi odcień. Dotknął lewą ręką kolczyka, a jego usta zacisnęły się. W końcu faktycznie usiadł na jednym z blatów, prawie strącając przy tym buteleczkę wypełnioną żółtym płynem, a pogniecioną kartkę wyciągnął w stronę Willa.
— Czy to prawda? — spytał czując się, jakby jednocześnie ktoś zdjął mu jeden krzyż z pleców i rzucił na nie dziesięć kolejnych. Nie chciał tego powiedzieć na głos; nie chciał, by Will to powiedział, ale gdy jego brat opowiadał o kolejnych złych wieściach, do głowy Billa przyszła jedna absurdalna myśl: to Fia. Wszystkiemu winna jest Fia. Miała tyle zdolności; znalazła sposób by przeżyć i to ona pociągała ze wszystkie sznurki. Teraz, znając prawdę, zaczynał żałować, że nie chodziło o jego byłą narzeczoną.
— Jeszcze nie sprawdziłam tego, ale... — Uniosła skalpel i ostrożnie nacięła skórę Mitchell, a kolorowa i ciepła breja wypłynęła z rany. — Na tle wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu ostatnich kilku godzin, myślę, że to może być prawda. A ty? — pytanie skierowała do Willa i chociaż starała się brzmieć swobodnie, Bill wyczuł w jej głosie napięcie.
— To absurdalne, ale... wiele tłumaczy — powiedział po długich minutach ciszy w trakcie których Bill zaczął wierzyć, że jego brat nie wykrztusi z siebie ani słowa. Ale Will przemówił i brzmiał spokojnie, a zarazem odlegle, jakby duchem był w zupełnie innym miejscu: gdzieś w lesie, wśród świateł pochodni i u boku Gleefula. — Ivan Fiodorow cieszył się jeszcze gorszą reputacją, niż Kill w czasach, gdy był opłacanym zabójcą. Do tego przebywał głównie w świecie ludzi, a w pewnym momencie zaczęły krążyć plotki, że ma kochankę, która ❝Ma maniery i wygląd królowej❞. Rzecz w tym, że aktualnie bazujemy tylko na szeptach pojedynczych demonów i liście, który mógł napisać każdy, więc... — Nabrał powietrza, jakby był człowiekiem i faktycznie potrzebował go do życia. — Zajmij się tym — powiedział do Selene, kładąc na stołku list. — A Kill niech sprawdzi Helgę Creswell.
W takich chwilach, gdy odrzucał na bok swoje problemy i emocje, Bill zastanawiał się, jakby wyglądało ich życie, gdyby Will nie został emisariuszem; gdyby nie zablokował sobie drogi do korony. Czy wówczas to jego demony chciałby na króla? I czy Will faktycznie obrałby taką ścieżkę? Czy może w tej innej rzeczywistości, bez swoich doświadczeń i wielkiej wyrwy po Gleefulu, byłby zbyt bezużyteczny na władce?
Oczyywiście — pomyślał. Władcą zawsze powinien być ten, kto nie może albo nie chce. A gdy już mu wolno; gdy już tego pragnie: okazuje się bezużyteczny. Nie dość dobry.
— A co ze mną? — spytał, przeciągając się leniwie, niczym przerośnięty kocur. Jak ktoś, kogo to wszystko wcale nie obchodzi.
Will posłał mu uśmiech mówiący: ty i ja odbędziemy wesołą pogawędkę. Najpierw w cztery oczy, potem z radą emisariuszy i królewską.
*
— Wiesz, że upijanie innych nie jest najlepszym sposobem na zdobycie ich zainteresowania?— rzucił Will, kiedy znaleźli się w pustym korytarzu, gdzie zamiast ciekawskich spojrzeń żywych, towarzyszył im jedynie wzrok, często poniszczonych, portretów poprzednich władców i Cipherów. Te drugie zostały tu umieszczone, gdy Bill zasiadł na tronie.
— Dlaczego brzmisz, jakbym co najmniej siłą wlewał w niego alkohol? Poza tym ośmielę się nie zgodzić, bo dostałem mnóstwo zainteresowania... tylko głównie było negatywne. Coś tam o zabijaniu, nienawiści i w ogóle. — Bill wywrócił oczami.
— A nie było tak?
Will zerknął na obraz przedstawiający Eve Cipher: kobietę o jasnych i długich, falowanych włosach oraz nieprzyjemnym spojrzeniu. Pamiętał, jak matka Killa opowiadała im i Billowi o Eve: o jej czerwonych sukniach z mnóstwem wszytych w nie klejnotów; o jej uwielbieniu do kąpielach w krwi i dziwnych romansów. Osobiście nigdy jej nie poznali, bo choć zginęła dopiero trzysta lat temu, nigdy nie chciała z nim rozmawiać — odcinała się od rodziny, zbyt zajęta zabawą i doprowadzaniem do kolejnych tragedii.
— Nie, nie było, ale mam wrażenie, że jak powiem ci prawdę, to dla odmiany zarzucisz mi brak zainteresowania Dipperem i przejdziemy do zachowywania się, jakby miał dziesięć lat i potrzebował kogoś, kto ciągle będzie przy nim stał i mówił mu mówił ❝Nie rób tego!❞.
Will przesunął palcami po złotej, idealnie czystej ramie i uniósł brwi.
— Czyli po prostu zostawiłeś go samego?
— I właśnie o tym mówiłem. Ty i Mabel traktujecie go, jak pięciolatka. — Bill wyprzedził Willa i nie bacząc na to, że ten ma jeszcze wiele do powiedzenia, przeszedł przez drzwi prowadzące do skrzydła szpitalnego.
Większość ścian była irytująco biała, sterylnie czysta, ale tu — na wejściu — wymalowano je we wszystkie kolory, tworząc łąkę na jasnym, błękitnym niebie i kobietę w fioletowej sukni, siedzącą pod drzewem, z którego opadały pomarańczowe liście. Tu nie pachniało środkami do dezynfekcji czy szpitalnym jedzeniem; pachniało kwiatami, perfumami i innymi słodkimi rzeczami, od których nadmiaru dostawało się mdłości. Bill zrobił jeszcze kilka kroków i stanął przy oknie, z którego mógł zobaczyć jedną z sal: prosty, szary pokój z zajętym łóżkiem i masą pikającej aparatury.
— Wasza wysokość! — Kobieta w lekarskim fartuchu ukłoniła się przed nim. Bill coś powiedział: tak cicho, że nawet uszu Willa nie były w stanie tego wychwycić, a jej twarz wykrzywiła się w dezorientacji. Odchrząknęła. — Ona? Och... żaden demon nie mógł jej uleczyć, więc musieliśmy operować. Wycięliśmy...
I zaczęła się rozwodzić nad tym wszystkim: opowiadała, jak skóra w miejscu dotkniętym przez płomienie, pozieleniała i nie chciała się regenerować; jak wycinali to, zszywali, poprawiali; jak krew lała się strumieniami. Gadała i gadała, czasem zbędnie dramatyzując, a Bill kiwał głową i udawał, że nie widzi jej wyolbrzymień. Kiedy skończyła, ukłoniła się i odeszła, a Will stanął na jej miejscu ze skrzyżowanymi na piersi dłońmi.
— Chcę tylko powiedzieć, że...
— Jeśli to dotyczy Dippera, to niezbyt mnie obchodzi. Właściwie, aktualnie wolałbym nawet temat Fii.
Will westchnął ciężko.
— Czyli teraz mam spytać, jak się czujesz z myślą, że się pomyliłeś?
— Tak, a ja teraz odpowiadam: trochę dobrze, trochę źle. Z jednej strony cieszy mnie, że nie muszę się z nią konfrontować, a z drugiej... — Machnął ręką. — Jakaś część mnie nie obraziłaby się, gdybym mógł znowu ją spotkać.
Will ukrył za plecami, zaciśnięte w pięści ręce.
— Och, nie patrz tak, fratre. — Bill wywrócił oczami, czując na sobie surowe spojrzenie i jakby nigdy nic sięgnął po umieszczoną w kieszeni szklaną kulkę. Nakreślił na niej wzór przypominający bardzo uproszczone oko i w następnej chwili ukazał im się mężczyzna w czarnych szatach. Członek królewskiej rady.
Will westchnął mając wrażenie, że w takich chwilach łatwiej byłoby mieć małpę za króla — nawet ona przerywałaby mu rzadziej; nie zmieniałaby tak często tematu i nie ignorowałaby jego osoby w momencie, gdy temat stawał się niewygodny. Ale niestety nie zapowiadało się na to, by demony chciały mieć za króla, małpę czy inne zwierzę, więc musiał się użerać ze swoim bratem. I w całej tej swojej irytacji, dopiero po chwili dotarło do niego, jak Bill go nazwał. Zamrugał, kolejny raz tego dnia czując się, jakby przebywał w innym, odległym miejscu — tymczasem w czasach, kiedy jeszcze Bill nie nosił na swojej głowie korony, a na myśl o sięgnięciu po władze wybuchał histerycznym śmiechem.
Fratre nie miało już tamtego akcentu; Bill nie przeciągał sylab. Zabrakło też całej pewności z jaką je rzucał. A jednak wciąż budziło wspomnienia, zmuszało do otwierania drzwi, które powinny pozostać zamknięte.
Cały dzisiejszy dzień taki jest — pomyślał, mając znów przed oczami treść listu, ciało Mitchell i pierwsze spotkanie z radą.
Przez cały ten czas czuł, jak jego moce burzą się; kąsają boleśnie i domagają się wyjścia na zewnątrz, uderzenia w coś. Jego idealna, lodowata powłoka stworzona dla obcych pękała i kiedy jeden z emisariuszy prowadził go do pokoju Billa, Will miał wrażenie, że zaraz wybuchnie... że znowu zrobi coś o co jeszcze sto lat temu podejrzewałby Billa, a nie siebie.
Znowu, bo od kiedy zaprzyjaźnił się z Dipperem Pinesem ciągle robił coś wbrew sobie. Nigdy nie wierzył do końca w teorię o tym, że on i Bill są swoimi idealnymi przeciwieństwami — raczej skłaniał się ku temu, że istnieją, jako jeden kolor w dwóch różnych odcieniach. A w tym przypadku Dipper był niczym człowiek, który bawi się barwami; jedne czyni jaśniejszymi, drugie ciemniejszymi. I tam, gdzie Bill zaczynał rozkwitać, Will łapał się na tym, że upada. Że zapomina o wszystkich lekcjach, jakie tylko powinien był wynieść ze swojej przeszłości.
— Królewska rada może się zebrać za godzinę. Myślisz, że emisariusze się wyrobią? — spytał Bill, tym samym wyrywając Willa z rozmyślań.
*
Problem z obiema radami był taki, że najpierw często nie chciały się zgodzić na własne towarzystwo, a potem, gdy już łaskawie podały sobie dłonie i zasiadły do jednego stołu — nie chciały od niego odejść. Gadały i gadały, choć wyraźnie żadna ze stron nie cieszyła się szczerze obecnością tej drugiej. A potem nadchodził czas na główny temat — w tym wypadku: zrobienie czegoś z demonami, które zaatakowały szpital — i zbędne grzeczności, słodkie słówka, które ciągnęły się w nieskończoność, przeistaczały się w dziką wojnę; kłótnie, przy której każdy postronny świadek pragnął jedynie schować się pod stołem i nie wychodzić... albo uciec najbliższym oknem.
Bill zazwyczaj nie lubił tych momentów pojednań i wojen — przypominały mu moment, w którym idzie się do zoo i zostaje uwięzionym w klatce z małpami. Najpierw jest nawet zabawnie, ale z czasem zbyt wiele hałasu doprowadza jedynie do bólu głowy. Ale teraz miał przy sobie Willa, z którym mógł się nie zgadzać na wiele tematów, ale idealnie uzupełniać się w chwilach takich jak ta.
Tak naprawdę nie potrafił nigdy określić w jak wielkiej Will jest rozsypce, ale lata doświadczeń podpowiadały mu, że gruncie rzeczy to nie ma znaczenia: dla dobra ich świata może zaciskać zęby i pięści jeszcze mocniej, a potem posyłać obu radom promienny uśmiech i rozpoczynać zdania.
A Bill siedział na tronie i kończył je, jedno po drugim, chociaż w myślach wywracał oczami, bo tak naprawdę sam już mówił swojej radzie dokładnie to samo i Will też wypowiadał te słowa kolejny raz tego dnia. I wiedział czego to jest wynikiem: wiedział, że rady na swój sposób potrzebują czegoś, co pchnie je do podjęcia decyzji; kogoś, kto pokarze im, że ❝Tak, emisariusze i król mogą się ze sobą zgodzić, więc wy też❞, ale wciąż. Wciąż najbardziej na świecie pragnął stanąć na tronie, rozłożyć ręce i wrzasnąć ❝Hej! To są dosłownie te same argumenty, co wcześniej! Tracicie czas!❞.
Wychodząc z ogromnej sali przyozdobionej złotem i tworzącej koło, obiecywał sobie, że kiedy to wszystko się skończy, wprowadzi kilka zmian w prawie; że choćby miał rozpętać wojnę domową uczyni armię emisariuszy jedynie swoją własnością, a potem niektórych członków rad; poprzestawia to wszystko tak, by nikt więcej nie mógł zakwestionować jego decyzji. I gdy następnym razem powie ❝Ruszamy na szpital i go odbijamy❞, zamiast ❝Musimy to przedyskutować❞, usłyszy potulne ❝Tak, mój królu!❞.
— Powinieneś się chociaż cieszyć, że zgodzili się to przyśpieszyć — zauważył Will. — Jakkolwiek nie bylibyśmy na nich źli, ich obawy są nawet uzasadnione. Gdyby wysłali do walki zdrajców, o których jeszcze nie wiemy...
— Mogłoby dojść do tragedii, wiem. Rzecz w tym, że bawienie się w negocjacje jest... upierdliwe. Już wolałbym sam tam wpaść i to wszystko rozwalić. I wieem, oni nie mają jeszcze o tym pojęcia, ale patrząc na list od Mitchell, oni oddadzą szpital w zamian za dzieciaka. A to... no nie możemy tego zrobić. Bo może faktycznie chcą je po prostu zeżreć, a może... — Machnął rękami, a potem otworzył drzwi do swojego pokoju i... zatrzymał się gwałtownie. — Will? — wycedził, tkwiąc gdzieś między złością, a rozbawieniem.
— Tak?
— Zmieniłem zdanie. On naprawdę jest jak pięciolatek, który potrzebuje stałej opieki — oświadczył Bill, stając na środku pustego pokoju.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top