X.Przytomność.
Pewnego dnia on i Aaron wybrali się na plażę. Była to jedna z tych miłych, spokojnych sytuacji, które kompletnie nic wielkiego nie wnoszą do życia, a jednak niesamowicie cieszą. Jechali pół godziny w zatłoczonym busie, którego kierowca puszczał na cały regulator hity ostatnich lat przeplatane rzeczami starymi, znanymi Dipperowi z czasów, które roboczo nazywał pierwszą dwudziestką po Fii. Początkowo ich nie rozpoznał — teksty i głosy z czymś mu się kojarzyły, a jednak nie potrafił ich dopasować do piosenkarzy uwielbianych przez Mabel albo piosenkarek, które Sam uparcie wciskała mu ilekroć je odwiedzał. Potem — jednocześnie łapiąc Aarona, na którego wpadł jakiś starszy, niesamowicie spocony i śmierdzący facet — doznał olśnienia i aż uśmiechnął się, nucąc kolejny kawałek. Gdy dotarli na miejsce była osiemnasta, piasek wciąż parzył ich w stopy, a zapach pieczonych ryb i cynamonu wciąż unosił się w powietrzu, mieszając z morską bryzą.
Większość ludzi unikała plaży — z roku na rok, im większe stawały się temperatury, było ich coraz mniej, ale o tej godzinie zjawiały się tłumy przez co jedynie cudem znaleźli spory skrawek wolnej przestrzeni, gdzie piasek powoli przeistaczał się w zieleń trawy i żwirowe ścieżki prowadzące na punk widokowy i gdzie bez problemu mogli rozłożyć koce, wetknąć w ziemię parasole oraz pozbyć się ubrań bez jednoczesnego uderzania wszystkich dokoła łokciami. Dipper bez problemu zrzucił z siebie bluzkę o krótkim rękawie, pozostając jedynie w szortach oraz klapkach, Aaron zaś zmarszczył brwi, jakby dopiero wtedy uświadomił sobie, że to wszystko nie jest dobrym pomysłem. Ponuro zerknął na innych ludzi — śmiejących się, taplających w wodzie, jedzących i tworzących zamki — a kiedy miał już dosyć, przeniósł wzrok na swoją klatkę piersiową i wgryzł się w swoją dolną wargę, nie potrafiąc złożyć odpowiednich słów.
— Chcesz wrócić do domu? — spytał Mason, a Aaron pokręcił szybko głową. — Cóż, zawsze możemy przejść się też do restauracji, pizzerii albo gdziekolwiek chcesz. Większość jest jeszcze otwarta — zasugerował spokojnie, chcąc całym sobą pokazać, że nie dzieje się nic złego i to wszystko wcale nie jest problemem. Ręką wskazał na białe budynki ułożone jeden obok drugiego.
Aaron znów pokręcił głową, ale tym razem — odrobinę zaczerwieniony na twarzy — złapał za rąbek bluzki i w końcu pozbył się jej, odsłaniając brzuch z wyraźnie zaznaczonymi mięśniami i, w kontrze, ledwie widoczne piersi. Zdaniem Dippera wyglądał dobrze. Idealnie. Własnym — wszystko było nie tak, jak powinno. Zbyt kobieco. Już po minucie miał ochotę sięgnąć po ukryty w torbie binder, jakby ten był tarczą za którą można się skryć, i wepchnąć na siebie dziesięć par swetrów.
Gdzieś za nimi przebiegła grupka dzieci w jaskrawych strojach. Niektóre kobiety chodziły bez staników, a gdzieś ktoś karmił dziecko piersią, dwaj mężczyźni całowali się i Dipper — po raz kolejny — przyłapał się na myśleniu, że ledwie siedemdziesiąt lat temu to wszystko byłoby niemożliwe, zbyt wstydliwe, dla niektórych — obrzydliwe. Teraz nikt — ewentualnie ludzie starej daty, zaszyci za parawanami i śmiejący się w najlepsze — nie miał problemu. Widok, jak każdy inny. Łapiąc Aarona za rękę i ciągnąc w stronę wody, nie potrafił się nie uśmiechnąć, a tym bardziej — nie dojść znowu do wniosku, że ta część zmian jest niesamowicie dobra i gdyby nie fakt, że wad było więcej, mógłby bez końca stąpać wśród ludzi.
Potem — najpewniej — pływali przez dobre dwie godziny, chlapali się wodą i dużo rozmawiali przechodząc przez wszystko, co zdarzyło im się w ciągu ostatniego tygodnia. W ten sposób Dipper dowiedział się, że ojciec Aarona dostał awans, a Aaron odkrył, że Dipper myśli nad tatuażem. Oczywiście, nie powiedział mu, że cały pomysł zrodził się z frustracji spowodowanej brakiem zmian w ciele. Nawet nie pisnął o tym słowa, ograniczając się do dopiero wzbudzonej w sobie fascynacji tatuażami.
Pobyt zakończyli mnóstwem zdjęć, które potem wysłali do Mabel oraz posiłkiem złożonych z wegetariańskich dań uwielbianych przez Aarona i piwem (które tak naprawdę wypił jedynie Dipper, bo Aaron wolał jakiś sok). Wracali na piechotę ledwie powstrzymując ciągłe napady śmiechu, spowodowane czymś o czym rozmawiali jeszcze w lokalu, a kiedy znaleźli się przed drzwiami mieszkania Dippera — praktycznie rzucili się na siebie, zdzierając mniej lub bardziej mokre ubrania i rzucając nimi gdzie tylko się dało, byleby nie leżały pod nogami. Oczywiście do niczego między nimi nie doszło — zasnęli, gdy tylko ich głowy znalazły się wśród poduszek — czyniąc ten dzień jedynie kolejnym spędzonym razem, a jednak Dipper nie potrafił wyzbyć się tego wspomnienia albo pozwolić mu zniknąć w tłumie innych, zwyczajnych i beztroskich.
Otwierając oczy czuł się, jakby zaraz miał ujrzeć czuprynę Aarona i jego, pogrążoną w głębokim śnie, twarz. Niestety rzeczywistość okazała się nudniejsza i zamiast twarzy swojego chłopaka, na dzień dobry zobaczył niesamowicie ilości paskudnej bieli. Wszystko w niej tonęło — ściany, sufit, roleta zasłaniająca szybę umieszczoną niedaleko drzwi, podłogę, komodę, wejście do łazienki, szafkę nocną, łóżko oraz jedno krzesło z tych typowych, szpitalnych i niewygodnych, wyglądających, jakby miały się rozpaść, kiedy tylko ktoś faktycznie postanowi na nich usiąść.
Zamrugał, usilnie walcząc z chęcią ponownego zaśnięcia. Wspomnienia — sprzed dnia? dwóch? trzech? godziny? — powoli wracały zastępując to związane z Aaronem i wywołując u niego odruch wymiotny. Zmusiły go do poruszenia wciąż nieco wiotkim ciałem, ale kiedy tylko spróbował — pomyślał o uniesieniu dłoni i dotknięciu nimi twarzy — napotkał opór, a ten zadziałał, jak kubeł zimnej wody. W następnej chwili szarpał się i miotał, ale pasy wciąż trzymały, wrzynały się w skórę i ani myślały o puszczeniu go. Kolejne fakty docierały do niego w odstępach kilkusekundowych — ktoś coś mu wstrzyknął, aktualnie miał kroplówkę, wyczuwał demony. Mnóstwo demonów. Wszędzie śmierdziało środkami do dezynfekcji, lateksem i szpitalnym jedzeniem, dziwną, bezkształtną breją.
Znieruchomiał, układając w logiczny ciąg zapamiętane zdarzenia — widział Carmen. Rozmawiał z Carmen. Pobił Carmen. I to na oczach Cipherów! A potem jego własne moce wymknęły się spod kontroli, wściekłość uderzyła ze zdwojoną siłą, więc został uśpiony.
— To nie będzie wyglądać dobrze w mojej kartotece — wybełkotał, wyobrażając sobie, jak obok domniemanego morderstwa i tego faktycznego, ktoś idealnie równym pismem dopisuje pobicie wampirzycy... a może i jej zabicie? W końcu włożył w każdy cios ogrom siły, ludzie po jednym byliby martwi. W najlepszym wypadku po dwóch. Ale co wampirami?
Zamrugał pozlepianymi i wciąż trochę ciężkimi powiekami, nie potrafiąc pozbyć się myśli, że ewentualna śmierć Carmen nie daje mu żadnej satysfakcji. Wręcz przeciwnie. Przecież... ona mogła mieć jakąś rodzinę! Może męża, żonę albo zwykłą dziewczynę lub chłopaka. Albo nawet dzieci! Przyjaciół! Tyle osób, które dałoby się zasmucić wieścią o jej odejściu z tego świata! Co jeśli właśnie uczynił kogoś wdową bądź wdowcem? Sierotą? I co z samą Carmen — niby nie walczyła, ale... Cierpiała? Czuła te uderzenia? Dlaczego była tak spokojna? Chciała umrzeć? Może wręcz wykorzystała go do tego, by nie musieć popełniać samobójstwa w obskurnej celi?A jeśli żyła? Czy leżała gdzieś w sali obok, czy na innym piętrze? A może minęło już tyle dni, że całkowicie doszła do siebie, a oni — inne demony, a nawet sam król — pozwolili jej odejść? Po prostu przesłuchali ją jeszcze raz, ocenili, że nie ma nic cennego do powiedzenia i otworzyli przed nią drzwi, jeszcze przepraszając za napaść?
Głowa Dippera opadła na prawe ramię, a paznokcie przebiły skórę raniąc ją do krwi. W tym geście jednak nie chodziło o Carmen, o paskudny rodzaj współczucia i sumienie, które nie chciało się zamknąć pomimo wiedzy o gwałcie. Musiał coś sprawdzić — odkryć czy w ogóle może używać swoich mocy. Kiedy rany zagoiły się w błyskawicznym tępię, nie pozostawiając po sobie nawet drobnych śladów w postaci białych, odróżniających się na ciele, kresek, Dipper spróbował przywołać swoje płomienie. Czuł je — niemalże widział, jak krążą wokół kości, jak nacierają na ścianki gotowe przedostać się na zewnątrz, a jednak... nic się nie zdarzyło. Całe zajście przypominało co najwyżej picie z butelki, na której umieszczony jest lekko poluzowany korek, a nie faktyczne użycie mocy. Jakieś krople — w postaci uzdrowienia — przedostawały się na zewnątrz, ale cała reszta za nic nie chciała wypłynąć.
Zasyczał z irytacji, a drzwi otworzyły się pozwalając zielonkawemu światłu z korytarza przedostać się do pokoju. Dipper jęknął i zaciskając powieki, zastanawiał się czy to tak czują się wampiry, kiedy ktoś wystawia je pełne słońce.
— Litości! Zamknij je! — mamrotał, a Will uśmiechnął się mimowolnie, ale wypełnił prośbę.
Kiedy pomieszczenie na nowo zostało odcięte od hałasów i światła, Dipper otworzył oczy i zerknął na przybyszy, uświadamiając sobie, że jest ich aż dwóch, bo oprócz Willa wszedł też Kill w poplamionej koszuli (Dipperowi od razu rzuciły się w oczy fioletowe plamy kontrastujące z, oczyywiście, białym materiałem) i zarzuconej na ramiona, czarnej marynarce.
— Dobrze, że w końcu się obudziłeś — powiedział Will i pozwolił Killowi zająć jedyne wolne miejsce. Sam zaś stanął przy łóżku. Jakby instynktownie, wyczuwając, jak bardzo go to wkurza, odgarnął Dipperowi włosy wpadające na oczy, przy okazji dotykając jego czoła. — I nawet nie wyglądasz, jakby wyjęto cię prosto z pieca — dodał z dobrze wyczuwalną w głosie ulgą.
— Ile byłem nieprzytomny? — spytał. — I dlaczego jestem przykuty do łóżka? A przede wszystkim: gdzie jesteśmy? W sensie domyślam się, że w szpitalu, ale...
— Wciąż w pałacu — przerwał mu Kill i tym razem nie brzmiał oschle, jadowicie; nie okazywał, że nie chce być w miejscu, do którego trafił; że niczym dziecko jest zmuszany przez rodziców (w tym wypadku: Willa, Billa i najpewniej Selene) do grania swojej roli. Wręcz przeciwnie: wpatrywał się w Dippera z nutą fascynacji, kąciki jego ust były uniesione, a brzmiał wyjątkowo swobodnie, przyjacielsko. Nawet nikogo nie zwyzywał!
— W jego skrzydle szpitalnym — doprecyzował Will. — Jeśli chodzi o twój sen to, cóż, z pewnymi przerwami, podczas których budziłeś się i miotałeś, spałeś tylko cztery godziny, a pasy to kwestia tego miotania. Przy pierwszej pobudce uderzyłeś pielęgniarza i prawie spaliłeś salę oraz rozorałeś sobie pół twarzy, więc dla bezpieczeństwa przeniesiono cię i przykuto.
— Naprawdę to zrobiłem? A co z mocami? Czemu teraz ich nie mam?
— Mam zdjęcia! — rzucił beztrosko Kill.
— Kolejna kwestia bezpieczeństwa — odparł Will i przez chwilę majstrował przy kroplówce, a kiedy ta przestała lecieć Dipper natychmiast poczuł się milion razy lepiej. — To sidraina. Została stworzona na potrzebę takich przypadków i, w wielkim skrócie, sprawia, że choć demon jest przytomny, jego moce zachowują się, jakby wciąż spał i dla bezpieczeństwa ograniczają się do uzdrawiania. Za półgodziny cały jej efekt powinien minąć.
— A to, co podaliście mi... — Skrzywił się. —...samwieszkiedy? W sensie, domyślam się, że to mnie uśpiło, ale... czemu w ten sposób?
— Bo nie wiedzieliśmy, jak twoje moce zareagują z naszymi. Bill i tak sporo ryzykował, kiedy przez chwilę unieruchomił cię swoimi płomieniami. Dlatego — znowu dla bezpieczeństwa — xoutou.
Dipper zmarszczył brwi, bo akurat ta nazwa obiła mu się o uszy. Mabel używała jej, kiedy uczyła się z tych opasłych tomiszczy zawierających wszelakie tajniki życia emisariusza oraz rzeczy, które ten musi znać na pamięć i recytować nawet w środku nocy, wyrwany ze snu i po ciężkiej misji.
— Czy tego nie używa się na królach bądź królowych? — spytał.
— Przeważnie tak — odpowiedział Will, a widząc ciekawskie spojrzenie, kontynuował: — Cała magia xoutou polega na tym, że oprócz usypiania jest niewykrywalny dla mocy, więc te nie mogą z nim walczyć i podtrzymywać przytomności demona, a jako że nie odkryliśmy jeszcze czegoś, co mogłoby usypiać i jednocześnie działać, podobnie do sidrainy, to jest niesamowicie cenny. W każdym razie — kiedy zakończył się chaos rozpętany przez ucieczkę pierwszej królowej, Mabel Gleeful, demony opracowały xoutou na wypadek gdyby jakiemukolwiek innemu królowi przyszło do głowy abdykować albo rozpętywać krwawą rzeź wśród naszych... lub czynić cokolwiek innego niezgodnego z przyjętymi przez nas normami. Jest jeszcze jego słabszy odpowiednik stworzony dla zwykłych demonów, ale ten mógłby nie zadziałać na ciebie — mówiąc to wszystko, odpinał kolejne pasy, stopniowo uwalniając Dippera i pozwalając mu rozprostować ciało.
Mason pokiwał ostrożnie głową, przeciągnął się i niemalże uśmiechnął czując strzyknięcia towarzyszące obu czynnościom. Potem jednak jego głowę na nowo wypełniła jedna osoba — Carmen. Siedząc, objął się ostrożnie ramionami i podciągnął zgięte nogi na brzuch.
— Mogę jeszcze o coś spytać?
— Możesz pytać o co tylko zechcesz — odpowiedział Will wyraźnie zaskoczony samym faktem, że Dipper w ogóle zastanawia się nad czymś tak oczywistym.
— Co z Carmen? Czy ja... zabiłem ją? — Niczym zwykli ludzie w takich chwilach, nabrał powietrza i wstrzymał oddech, oczekując wyjaśnień na temat własnych poczynań i jej stanu. Niemalże czuł, jak robi mu się chłodno, jakby, dla odmiany, ktoś umieścił go w pełnej śniegu chłodni i jeszcze regularnie oblewał zimna wodą.
Kill zakrył usta dłonią, ale nie zdołał w pełni stłumić śmiechu. Will westchnął, wywrócił oczami i ostrożnie siadając obok Dippera, ułożył mu dłoń na ramieniu.
— Jest nieprzytomna. Jej twarz ma rozległe poparzenia, ręce zostały połamane. Najpewniej użyłeś też zdolności związanej z trucizną, bo i ją wykryliśmy u niej — zrelacjonował i pozwolił Dipperowi przylgnąć do siebie. Wsunął dłoń w białej włosy, a drugą powoli przejechał po plecach chłopaka, doskonale wyczuwając jego drżenie.
— A rady wkurwione — dodał Kill między jednym napadem śmiechu, a drugim.
— Ja... nie chciałem — wybełkotał Dipper w koszulę Willa, choć wcale nie był pewny tych słów. Właściwie... oczywiście, że chciał. Wtedy wydawało mu się to najlepszą opcją. Najsprawiedliwszą.
— Cśśś, nie obwiniaj się o to. Ty... miałeś dobry powód, a ja powinienem był skojarzyć, że to ta Carmen i nie pozwolić Killowi pisać listów nakazujących tobie i Billowi przyjść na przesłuchanie.
— Ale... ja... zachowałem się tak impulsywnie, a do tego... — urwał, uświadamiając sobie, że kolejny raz tego dnia z jego oczu ciekną łzy, a drzwi znowu otwierają się.
Do środka nie weszła żadna pielęgniarka ani lekarka, za to częściowo wynurzyła się niemalże pozbawiona emocji twarz Billa. Przesunął wzrokiem po skrawku pomieszczenia, zatrzymał na moment przy Dipperze i tak szybko, jak to zrobił, tak szybko uciekł, zatrzymując się dopiero na Willu. Killa nie zaszczycił nawet jednym, krótkim zerknięciem.
— Selene wróciła — oświadczył, by potem spytać: — Możemy pomówić? Chodzi o Mitchell Mensonge.
Will wyplątał się z objęć Masona i podniósł, a kiedy Kill chciał iść w jego ślady, Bill znów się odezwał:
— Ty nie.
W ten sposób Dipper został sam na sam z Killem i przecierając twarz chusteczkami, które do tej pory spoczywały na szafce nocnej, uświadomił sobie, że jest bardzo intensywnie obserwowany.
— Czego? — spytał, ale w tej chwili nie brzmiało to ani trochę zgryźliwie lub wrogo.
— Dalej jesteś frajerem i sądzę, że zajebałeś innego frajera — stwierdził Kill tonem profesora przedstawiającego wyniki testów.— I nie lubię przepraszać, czaisz?
— Eee... tak? — Brew Dippera mimowolnie uniosła się, kiedy dotarła do niego pewna rzecz.— A l e ?
— Kiedy byliśmy w verte diter, powiedziałem, że dałbyś się wyruchać byle komu, byleby pozwolił ci wyjść. To nie było w porządku.
— Naprawdę sądzisz, że tylko to nie było w porządku?
— Nie przeginaj, frajerze — warknął, ale ciężko było traktować to poważnie, gdy jednocześnie, mniej delikatnie, niż Will chwilę temu, wsunął dłoń we włosy Dippera i, zamiast po prostu je tam zostawić albo zabrać, wytarmosił go czyniąc jego fryzurę jeszcze mniej uporządkowaną. — Poza tym... — Jego uśmiech był paskudny i okrutny, idealnie ukazał zęby godne rekina. —...dawno nie widziałem by nasz król tak emocjonalnie na coś reagował, a Will kogoś czule pocieszał. Wy, potomkowie Mabel Gleeful, jesteście tak cholernie upierdliwi!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top