VII.Dowód.

 Dipper wpatrywał się w taflę wody. Wszelkie blizny powstałe wciągu ostatnich kilka dni zdążył zniknąć, pozostawiając skórę w nienaruszonym, idealnym stanie, a jednak widząc swoje ułożone na powierzchni, otoczone pianą dłonie czuł się, jakby zaraz miał zobaczyć ogromne rany, delikatne ślady ugryzień czy po prostu mieszaniny błękitu i fioletu.

Wiszący na ścianie zegar pokazywał, że jest ósma rano. Jeszcze dwa lata temu o tej godzinie spałby w najlepsze w pięciogwiazdkowym hotelu opłaconym przez Mabel i posiadającym niesamowicie wygodne, ogromne łóżko... albo byłby już na nogach, jak teraz, ale zamiast w przytulnej wannie, tkwiłby gdzieś na drugim końcu świata i ratował kolejnych ludzi mając te cudowne przebłyski, podczas których jego moce w pełni go słuchały i idealnie wypełniały każdy rozkaz. I wszystko było łatwiejsze.

Nie miał pojęcia, która była godzina, kiedy on i Aaron w końcu się rozstali i poszli każdy w swoją stronę, ale gdy tylko wszedł do mieszkania Mabel — półprzytomna i z ciągle opadającymi powiekami — zerwała się z kanapy, wręczyła mu dziecko, pocałowała w policzek i, pisząc do Sam, wymaszerowała. Dwie minuty później widział ją z okna w salonie. Wiedział, że obawa jest głupia — nawet zmęczona, Mabel była demonem — ale nie potrafił się jej pozbyć myśląc o siostrze włóczącej się po ciemnych uliczkach. Na szczęście — ona nie zamierzała nigdzie iść; po kolejnej minucie na ulicy zjawiło się auto jej męża i razem bezpiecznie odjechali, a Bill zniknął za drzwiami pokoju, który sam sobie stworzył, więc Dipper mógł odetchnąć z ulgą, a po uśpieniu dziecka — paść na materac. Zasnął od razu. Nawet nie pomyślał o zamknięciu drzwi albo jakimkolwiek zabezpieczeniu pokoju — gdyby okazało się, że Bill ma złe intencje i wykorzystał go do dostania się na ziemię, tej nocy miał idealną okazję do pozbycia się go i ruszenia w świat. Ale Mason wciąż żył. Co prawda obudził się z poczuciem, że ktoś dźgnął go z dobrych pięćdziesiąt razy w plecy, ale spokojnie mógł założyć, że to kwestia wszelakich przeżyć z ostatnich dni, a nie wina Billa.

Ochlapał twarz wodą i westchnął ciężko, wstając. I tak powinien być ostrożny, bo nawet jeśli nie Bill — zawsze gdzieś w okolicy mógł się zjawić łaknący krwi demon, wampiry albo zwykły morderca gotowy wykorzystać beznadziejny stan chłopaka. A po tym wszystkim przez co przeszedł, taki rodzaj śmierci wydawał się czymś niezwykle głupim i niesatysfakcjonującym.

Po wytarciu się, owinął ręcznik wokół bioder i stanął przed ogromnym lustrem rozciągniętym na całą ścian. Na środku było w niewielkim stopniu przysłonięte przez zlew i umieszczoną pod nim białą szafkę oraz kosz na pranie, a przy jednym z rogów — całkowicie zakryte dzięki niewielkiemu regałowy wypełnionemu ręcznikami, ścierkami, szamponami, które nie zmieściły się na parapecie nad wanną i innymi kosmetykami.

Nigdy nie potrafił zrozumieć powodu, dla którego ktokolwiek doszedł do wniosku, że to lustro powinno tu wisieć — w zasadzie wyglądało okropnie, kiedy nie mogło się prezentować w całej swojej okazałości, bo inne meble na nie nachodziły, a w jednym miejscu widniało niewielkie pęknięcie — ale nigdy też nie miał w sobie wystarczająco niechęci do niego i upartości, by się go pozbyć albo chociaż całkowicie je odkryć robiąc tym samym wielkie przemeblowanie w łazience.

Dotknął swoich białych włosów, obserwując, jak jego odbicie robi to samo. Czasami zapominał, że one kiedyś miały inny kolor; że były takie same, jak te Mabel. Innym razem — wracała chęć przywrócenia ich naturalnego koloru i tkwił w tym pomieszczeniu, obserwując, jak ten powoli wpełza na jego głowę; zaczynając od końcówek stopniowo przejmuje kosmki i nadaje im piękny, brązowy odcień. A potem odsuwał dłonie od twarzy, ogień gasł, a barwa przepadała.

Z oczami nigdy nie walczył — choć była w tym pewna irytacja, przywykł do ich błękitu i faktu, że po przybliżeniu się można było w nich dostrzec płomyki. Tak było najlepiej. O ile kolor włosów wynikał z emocji i przeżyć, o tyle one powstały przez demoniczne moce. Poza tym — na swój sposób doceniał, że nie były czerwone, niczym w jakimś serialu albo anime, które kiedyś oglądał z Mabel i Sam. Błękit przynajmniej był ludzki, a ogień niewidoczny z oddali. Z ciągłej czerwieni ciężko byłoby się wybronić — obcym mógłby jeszcze wmawiać, że to soczewki, ale partnerce albo partnerowi? Tu już zaczęłyby się schody.

— Właściwie, one już się zaczęły — mruknął do siebie, zjeżdżając wzrokiem na resztę ciała. Ono niewiele się zmieniło, ot utraciło kilka znamion czy innych niedoskonałości, ale... no właśnie. Stanęło w miejscu. Od stu lat nie urósł ani o centymetr, nie postarzał się. Ciągle przypominał dzieciaka, który zaraz zacznie studia.

I pod tym względem zazdrościł Willowi i Billowi — ich ciała zatrzymały się wyglądem gdzieś tak delikatnie przed trzydziestką, ale mogli nimi manipulować: trochę je odmładzać, postarzać. Sam już w ogóle miała niesamowitą kontrolę — bez problemu przechodziła z kobiety na mężczyznę i na odwrót; pstryknięciem palców odmładzała się bądź postarzała. Jednocześnie — współczuł Mabel. Jako że wszelakie stałe zmiany w wyglądzie nie mogły istnieć, jeśli w demonie panowała jakaś niezgoda — ona, po śmierci Fii, utknęła w ciele nastolatki i mogła jedynie się cofać, a to zaś stwarzało wiele problemów. Kiedy malowała się i zakładała szpilki — faktycznie wyglądała, jak dorosła kobieta, ale w każdym innym momencie przypominała po prostu dziecko, którego nikt nie traktuje poważnie. Oczywiście o tym drobniutkim, związanym z wyglądem fakcie, nie dowiedział się od Mabel. Powiedział mu Sam.

— Naprawdę tak jest? — spytał wówczas, bazgrząc coś na kartce papieru i nerwowo zerkając na ulice wypełnione krwią i rannymi, wygłodniałymi ludźmi.

— Ta — odparł, podwijając rękawy czarnej koszuli. — I jakbyś pytał mnie o zdanie, to cóż, myślę, że ma to związek z jej przywiązaniem do waszych rodziców i faktu, że śmierć zabrała jej sporą część dzieciństwa.

— Przywiązania? — Przechylił głowę, jakby nigdy wcześniej nie słyszał tego słowa.

— Och, no wiesz, ona dalej to bardzo przeżywa. Czasami w rocznice ich śmierci potrafi wejść na dział z dziecięcymi i nastoletnimi ubrankami, wybrać najbardziej tandetny sweter, wcisnąć się w niego i oglądać przez cały dzień bajki. — Sam rozsiadł się na krawężniku i przymknął powieki. — I możesz się na nią gniewać, samemu nogami tupać, ale ona jest wtedy jak w transie i zwyczajnie nie da się pozbyć tego stanu. Trzeba przeczekać.

— Właściwie, oglądanie bajek w jej przypadku nie jest aż tak dziwne — zauważył i zamknął na moment oczy, a kiedy je otworzył zdał sobie sprawę, że zarost zniknął z twarzy Sam, a za to piersi delikatnie zaczęły odznaczać się na koszuli i coś w twarzy także uległo zmianie.

— Tak, ale jakbyś dziś zabrał jej pilota i powiedział, że chcesz obejrzeć serial, ona powiedziałaby, że nie ma w tym nic złego. Tamta Mabel potrafi się zbuntować, zacząć krzyczeć i wyć. A czasami zamiast bajek po prostu wesoło coś koloruje albo włóczy się po placach zabaw. Czasami zagaduje jakieś obce dzieciaki i bawi się z nimi przez pół dnia. — Sam pstryknęła palcami, a przed nią, w powietrzu, pojawił się odpalony papieros. — I gada jak one. Jakby jeszcze wielu słów nie znała, czasami zaczyna seplenić i... cóż, trzeba ją powstrzymywać, żeby nie zaczęła się tulić do każdej napotkanej, starszej kobiety.

Dipper przestał pisać.

— Czemu ja o tym nie wiem? — spytał. — I jak ty to wytrzymujesz?

Sam wzruszyła ramionami.

— Kocham ją. Poza tym ona też akceptuje moje dziwactwa, a jeśli chodzi o was... Czy Mabel wie, że wciąż masz problemy z dotykiem? Że niekiedy towarzystwo kobiet jest dla ciebie wręcz bolesne? Że od stu lat możesz na palcach jednej ręki policzyć momenty, w których między tobą, a kimkolwiek innym doszło do zbliżenia większego, niż pocałunek? Że w zasadzie z samym sobą też masz problem? Że ta jedna trauma cię tak uwiera i dalej nic z tym nie robisz? Że Fia też cię na swój sposób prześladuje? Czy ona wie o...

— Dobra! Wystarczy! Zrozumiałem! — krzyknął, a jego oczy rozszerzyły się, kiedy dotarło do niego, że nie patrzy na Sam; że znów jest w swojej łazience, a przed sobą ma jedynie własne odbicie o mocno zaczerwienionych policzkach i drżących dłoniach. Zakrył sobie usta i zerknął na drzwi, ale nie usłyszał żadnego pukania ani innego znaku świadczącego o tym, że Bill go usłyszał i w jakimkolwiek stopniu zaniepokoił się hałasem. Dziecko też nie płakało.

Odetchnął. Policzył do dziesięciu, próbując się rozluźnić, a kiedy w miarę mu to wyszło, sięgnął po szczotkę i spróbował uporządkować bałagan panujący na jego głowie. Dziesięć minut później — po całkowitym ogarnięciu się — wyszedł z łazienki, przeszedł przez swój pokój i dotarł do salono-kuchni, a widok, który tam zastał był co najmniej niespodziewany. Bill Cipher, potężny król demonów o spojrzeniu ledwie nędznej marionetki, siedział na dywanie z Cyntią i w najlepsze bawił się samochodzikami oraz dinozaurami, a inne zabawki unosiły się w powietrzu i latały po całym pomieszczeniu. Nie uśmiechał się ani nawet nie otwierał ust, by coś powiedzieć, ale jego postawa się zmieniła — był odrobinę mniej spięty i aż ciężko było chociaż pomyśleć o zakończeniu tej sceny. I dlatego Dipper był wdzięczny Billowi za to, że ten zdał sobie sprawę z czyjejś obecności i uniósł głowę.

— Uderzyła się i zaczęła płakać — wytłumaczył, a jego ton brzmiał, jakby to wszystko było wielką zbrodnią, na której nikt nie powinien był go nakryć.

— Och. To... ten... dziękuję — wybełkotał Dipper i zagryzł dolną wargę, nie mając pojęcia, co teraz.

Gdyby byli wrogami wrogami mógłby zacząć się kłócić z nim; przerzucać bezsensownymi wyzwiskami i pyskówkami godnymi dzieci. Gdyby nie minęło sto lat — dalej byłoby ciężko, ale przynajmniej między nimi istniałaby jakaś nić zrozumienia, mieliby te wszystkie łączące ich wspomnienia. Po prostu — wiedzieliby na czym stoją. Teraz zaś, w tej sytuacji — wszystko było niepewne. Nie, jak rozmowa ze starym znajomym albo kimś nowo poznanym, kompletnie obcym. Starzy znajomi mieli to do siebie, że najczęściej nigdy nie próbowali się pozabijać, a obcy, zwykli ludzie — przynajmniej wiedzieli jak poprowadzić rozmowę, żeby się poznać.

— Ja...

— Będziesz jadł śniadanie czy możemy już wyruszać? — spytał Bill, podnosząc się z podłogi i nim Dipper cokolwiek odpowiedział, uniósł ostrożnie Cyntię. — Niedługo będzie miała roczek — oświadczył jeszcze, jakby to miało wszystko tłumaczyć.

— Nie, ale musimy poczekać na Sam, bo nie możemy zabrać ze sobą dziecka i... fajnie? — Dipper zmarszczył brwi, otworzył lodówkę i wyjął z niej karton z sokiem.

— Chodzi mi o to, że ciężko jest ukryć posiadanie dziecka. Jeśli uda ci się w trakcie ciąży, to polegniesz na trzecim miesiącu. Zazwyczaj kobiety-demony jeszcze przez trzy lata po ciąży są nieco osłabione, ich moce ograniczone. Poza tym Thomas Verlac był emisariuszem, a w ich przypadku od lat kontroluje się kto kogo i gdzie urodził albo zapłodnił. To nie tak, że zabraniamy im posiadać potomstwo, ale... to niebezpieczne. Partnerka bądź partner ma jeszcze szansę na obronę, ale dziecko...

— Mogłoby zostać porwane przez wroga emisariusza i posłużyć za przynętę — dokończył Dipper, a Bill pokiwał głową i usiadł na kanapie.

— Albo zostać wykorzystane do namierzenia go. Dlatego zazwyczaj, jeśli już rodzą się dzieci, przez pierwsze lata są one pod ścisłą ochroną; żyją na terenie pałacu.

— A co jeśli emisariusz nie wie, że ma dziecko?

Bill pokręcił głową. Powoli, przy każdym kolejnym słowie ożywiał się, wybudzał z tego dziwnego stanu i Dipper niemalże widział, jak w głowie drugiego demona wszystko zaczyna działać na najwyższych obrotach.

— To nie takie proste. Rodzice wyczuwają ich dziecko nawet jeśli to jest w innym wymiarze. Jeśli Thomas miał córkę, to mógł jej co najwyżej nie chcieć, a i wtedy powinien to zgłosić. Jeśli tego nie zrobił, a okaże się, że Cyntia jest jego dzieckiem to... cóż, możemy założyć, że był tu jakiś głębszy powód.

—...albo głupota?

— Jeśli emisariusz robi coś takiego z czystej głupoty, zazwyczaj zjawia się matka, a potem jest cały proces. Oczywiście możemy założyć, że matka w tym przypadku nie żyje, ale wtedy zjawiłby się ktokolwiek inny. Demony za bardzo boją się kar, by milczeć na ten temat. Poza tym... — Bill urwał słysząc pukanie do drzwi, a Dipper wrzucił szklankę do zlewu i poszedł otworzyć.

Sam wcale nie wyglądał na spiętego, choć Billa z tak bliska z pewnością oglądał pierwszy raz. Właściwie — nawet nie ukłonił się przed nim ani nie okazał szacunku w żaden inny sposób, jakby król dla niego nic nie znaczył. A Dipper zastanawiał się czy to kwestia tego, że Sam wiele lat spędził na ziemi, wśród ludzi, niemalże odcinając się od świata demonów, czy może to wszystko wynikało jedynie z tego samego, co podkrążone oczy i nieco ponura mina.

— Projekt. Ważny. Zarwane noce — wyjaśnił Sam i opadając na fotel, przygarnął Cyntię.

*

Droga do parku upłynęła im w kompletnej ciszy, ale tym razem — nie było to nieprzyjemne. Tym razem Dipper potrzebował tej ciszy. Musiał zastanowić się nad słowami króla. Kilka razy — w myślach — zwyzywał samego siebie za to, że po tylu latach bycia demonem, wiedział tak mało o ich świecie i zasadach w nim rządzących.

Demony bały się nie mówić o dzieciach emisariuszy. Ale co z tymi, które wychowały się na ziemi? Wśród ludzi? Czy gdyby Sam i Mabel mieli dziecko, Sam bałby się nie powiedzieć o nim? Bo Dipper na pewno by milczał — w końcu do tej pory nie wiedział nawet o tym obowiązku. Ale... przecież przyjaźnili się z Willem. Tylko, gdyby Sam i Mabel chcieli utrzymać to wszystko w sekrecie, czy ich przyjaciel naprawdę wypaplałby wszystko? A co z...

Dipper szarpnął się za włosy, uświadamiając sobie, jak wiele w tym istnieje ❝A co gdyby...❞. Demony mogły bać się kar, ale przecież nie wszystkie były nimi od samego początku i z taką chęcią zgłębiały tajniki ich świata. Nie wszystkie też żyły w ich świecie, otaczały się innymi. Niektóre kroczyły tylko wśród ludzi. Poza tym... co jeśli ktoś przekonałby demony do milczenia? Thomas nie żył, a w świecie ludzi zjawił się w świecie ludzie niedługo przed pojawieniem się dziecka, ale co z matką?

— To tu?

Głos Billa wyrwał go z rozmyślań.

Sennym wzrokiem powiódł po wydeptanej ścieżce, w większości uschniętych drzewach i kręgach z powypalanej trawy. Kiedy był tu z Aaronem wszystko wyglądało odrobinę lepiej; kiedy zaś dawniej był tu sam — było niemalże idealnie, niesamowicie zielono. Teraz wszystko przypominało ruinę pozbawioną życia. Nawet zawieszona na jednej z grubszych gałęzi huśtawka utraciła jeden ze sznurów i smętnie kołysała się na wietrze, wydając przy tym paskudne odgłosy. Ławka stojąca w cierniu zarwała się, a drewno niebezpiecznie wystawało przypominając bardziej obszarpane wersje kołków na wampiry. Dipper nie słyszał żadnych ptaków ani innych zwierząt, ale czuł promienie słońca niemalże boleśnie dosięgające jego ciało. Gdyby był człowiek zacząłby się pocić i sapać z wysiłku.

— Tak — odpowiedział po chwili, gdy już był całkowicie pewny. — Znaczy, właściwie byliśmy kawałek dalej, ale przechodziliśmy tędy, a jeśli pamięć mnie nie myli, to Thomas został zabity... eee...

— Tam. — Bill wskazał na zżółkłe zarośla, spróchniałe konary drzew i sterty gałęzi tkwiące w nieładzie na ziemi.

Znowu coś do niego dotarło.

On i Aaron byli tu. Przechodzili. Siedzieli. Mogli w każdej chwili stać się świadkami morderstwa; rzeczy, których Dipper nie potrafiłby wyjaśnić za pomocą jednego prostego zdania. Wszelakie kolory odpłynęły z jego twarzy, kiedy podążał za Billem i niezgrabnie odgarniał wystające gałęzie. Większość pękała mu w dłoniach i lądowała pod stopami. Bill nie kłopotał się — drzewa, jakby same rozumiały, że idzie przed nimi król i wyginały tak, by nie dotknąć go w żaden sposób.

K r ó l .

— Mogę o coś spytać?

— A czy przed chwilą tego nie zrobiłeś?

— Teoretycznie tak. W praktyce jest coś jeszcze — odpowiedział Dipper i tak, jak Bill nabierał życia, tak on dostawał przypływy pewności siebie.

— Czy ma to związek z naszym śledztwem?

— Nie, ale bardzo mnie to interesuje.

Kiedy przedarli się przez zarośla, ich oczom ukazała się idealnie odsłonięta polana złożona głównie z pozbawione trawy ziemi i mnóstwa kamieni. Choć dalej byli w tym samym parku, Dipper poczuł, jak coś się zmienia — powietrze stało się chłodniejsze, a metaliczny zapach wdarł się do jego nozdrzy. Spomiędzy jego palców posypały się iskry, a ogień domagał się uwolnienia; buzował w nim, napierał informując o niebezpieczeństwa. O czymś demonicznym i paskudnym. Przy kolejnych krokach ujrzeli czarną plamę przypominającą bardziej dziwne wymiociny, niż krew.

— Więc? O co chodzi? — Bill, kompletnie nie przejęty sytuacją, przechylił głowę, by móc choć częściowo zobaczyć Dippera.

— Zastanawiam się... — Kolejne kroki. Koniuszki jego palców zostały okryte przez niewielkie płomyki. —...właściwie, dlaczego postanowiłeś zostać królem? Kiedy ostatni raz się widzieliśmy, ty...

Bill znowu się spiął, a swoboda z jaką się poruszał została zastąpiona wymuszoną, marionetkową gracją. Ale Dipper nie zdążył przekląć na samego siebie albo zareagować w jakikolwiek inny sposób — jego twarz zderzyła się z czymś, a siła odrzutu była tak wielka, że gdyby nie król, Mason poleciałby prosto w zarośla i jeszcze dalej.

— Co... — Dotknął obolałego nosa, a jego oczy zatrzymały się na pustej przestrzeni. — Czy to.. — Wygramolił się z uścisku demona i, z wysuniętymi przed siebie rękami i o wiele ostrożnie, na nowo zacząć przeć przed siebie.

Tym razem nie rzuciło nim, choć wciąż czuł nacisk, od którego aż kręciło mu się w głowie. Palce mrowiły, ale przynajmniej mógł ujrzeć coś na kształt wody — krople powoli krążące wokół dłoni i rozchodzące na boki.

— Bariera? Iluzja? — podsunął Bill, a Dipper pokiwał głową.

— Niewidzialność. Bardzo nieudolna — odparł. — I odpychanie. Trochę mniej nieudolne — dodał niechętnie, a potem zamknął oczy i skupił się na tym, co miał przed sobą. Ogień powoli wypełzał z jego ciała; wydostawał się przez palce i podążał za kroplami wody aż dostał się do drugiego końca kopuły. Wówczas zaczął się w nią wgryzać. Stopniowo rozłamywał ją, jakby została stworzona ze szkła. Nawet towarzyszył temu podobny dźwięk, niemalże te same trzaski.

W następnej sekundzie zaklęcie runęło, pozostawiając w ziemi kilka dziur oraz odkrywając przed demonami wielki, stary budynek przypominający szare więzienie z kratami zamiast okien. Zapach krwi stał się mocniejszy, a Dipper zaczął się cieszyć, że nic nie zjadł, bo w tej chwili mógłby to najzwyczajniej w świecie zwrócić.

— Co... — Dipper przełknął nerwowo ślinę.

— To Volerm i nasz dowód.

— Dowód...?

— Emisariusze przeszukiwali ten teren. Jak sam widzisz — dało się zauważyć, że coś tu jest. Każdy, nawet ślepy, zdałby sobie z tego sprawę. A jednak w raporcie nie ma nawet słowa na temat jakichkolwiek budynków. Co zaś oznacza, że...

—...ktoś celowo to przemilczał.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top