VI.Bezsenność.
Will Cipher nie mógł zasnąć.
Leżał w swoim łóżku i po raz — prawdopodobnie — miliardowy przeglądał listy, jeden po drugim i choć doskonale znał je wszystkie na pamięć — wyrwany w środku nocy ze snu mógłby je bez problemu cytować — nie potrafił się nie uśmiechnąć widząc to ozdobne, piękne pismo i czułości wplecione między przekleństwa czy wręcz rynsztokowy język. Nie wszystkie były napisane przez Dipper Gleefula — niektóre, trochę mniej ładne, zostały stworzone przez Mabel Gleeful. W tych już brakowało wulgaryzmów; nawet jednej cholery nie dało się uświadczyć, ale za to — były zagmatwane; pełne archaizmów, o których nawet demony nie pamiętały i neologizmów, których ludzie jeszcze nawet nie stworzyli. Do tego — przy nawet wyrywkowym czytaniu — dało się w nich wyczuć ten rozkazujący, królewski ton, którego Mabel nie wyzbyła się za swojego życia. Inne listy były już odrobinę mniej ważne — niektóre pochodziły od Killa i pełne cholery, kurw oraz pierdolenia informowały o przebiegu kolejnej misji; inne — znów nieskalane brzydkimi słowami, a za to rozwleczone — wysłała mu Selene. Także z misji. Były też listy zdawkowe, wypełnione zdaniami krótkimi i nijakimi; z irytującym fratre — te pisał mu Bill w odległych czasach, gdy widywali się wręcz sporadycznie, przy tych mistycznych rodzinno-świątecznych spotkaniach, Bill unikał jeszcze posiadania telefonu, a telepatyczne kontakty między różnymi wymiarami stanowiły ogromny problem. Istniała też sterta listów od Fii — na te nawet nie zerkał, ale jednocześnie pewien sentyment zabraniał mu zniszczenia ich; całkowitego spalenia, więc zalegały mu pod łóżkiem lub w najciemniejszych kątach pokoju. Zresztą — w większości i tak pokrywały się z tym, co pisał Bill oraz zawierały sterty słodkich słówek, od których bolały zęby i oczy. I jako ktoś, kto pisać nauczył się dość późno, Fia nie potrafiła też robić tego wyraźnie; wystarczająco dobrze, by dało się ją rozszyfrować po ledwie minucie patrzenia na kartkę. I była Fią — tak naprawdę samo to wystarczyło, by unikać wszystkiego, co miało z nią związek.
Dipper miał tendencję do narzekania. Niezależnie od tego, gdzie akurat się znalazł — marudził, jojczył i pluł jadem, przypominając bardziej przerośnięte dziecko, niż potężnego demona stojącego u boku upadłej królowej i Will doskonale pamiętał, jak przez to przy ich pierwszym spotkaniu i wielu następnych, nie potrafili się ani znieść, ani całkowicie odrzucić. Byli wręcz podręcznikowym ❝Razem źle, osobno jeszcze gorzej❞. Fakt na czym polegała — na czym dalej polega — zdolność Willa, niczego nie ułatwiał Dipperowi, który od uczuć uciekał jak tylko mógł. Pisał ładnie — wystarczająco, by stać się kimś ważnym w świecie demonów; kimś, kogo cytuje się i, zapominając o reszcie krwawej historii, wydaje w coraz to śliczniejszych okładkach — nawet otworzyć się w trakcie potrafił, ale w mowie był beznadziejny. Jak to sam twierdził: ❝Kiedy otwieram usta czuję się, jakby wypełzały z nich robaki i wypaczały znaczenie każdego słowa❞. Dopiero z czasem wszystko stało się odrobinę łatwiejsze; odrobinę ufniejsze i otwarte. Wystarczająco, by pewnego razu Will zapragnął pocałować Dippera i by jeszcze tego samego dnia wylądowali w łóżku, wśród porozrzucanych ubrań, poduszek i pomiętej pościel.
I Will wiedział.
Całym sobą zdawał sobie sprawę z tego, że po tylu latach wypadało ruszyć do przodu, zamiast gnić w jednym miejscu; uparcie trzymać się martwego ciała. Ale nie potrafił. Tak, jak Dipper Pines został sparaliżowany przez traumę zrodzoną z jednej nocy, tak Will utknął przez jednego chłopaka, poznanego gdzieś na krańcu wszechświata, w zupełnie innych czasach.
Obaj nawet w pewnym momencie dostali niewielką ilość nadziei — Pines natknął się na kogoś z kimś być chciał i kogo potrzebował; z kimś przy kim mógł poczuć się bezpiecznie, a Will całe sto lat temu, usłyszał, że Gleeful go przeprasza.
Do teraz pamiętał, jak Mason powiedział mu to; jak nieco pośpiesznie, wręcz niewyraźnie rzekł ❝To zabrzmi dziwnie, ale będziesz wiedział o co chodzi.❞, a potem ❝On mówi, że przeprasza❞; pamiętał, jak ledwie stłumił chęć pognania za Pinesem, przyparcia go do ściany i zmuszenia do wyjawienia wszystkiego, co tylko ten wiedział. A kiedy już go dostał w swoje ręce, wszystko się w nim gotowało od nadmiaru informacji oraz późniejszych ❝Nie wiem❞ stanowiących odpowiedź na każde pytanie z serii ❝Czy możesz się z nim jeszcze raz skontaktować?❞. Następna była złość. Mnóstwo złości. Bo Mason nie mógł. Nie potrafił nawet przywrócić swoim włosom dawnego koloru, więc tym bardziej nie miał szans na kontakt z Gleefulem. Poza tym... tamten Gleeful nie do końca był prawdziwy. Tamten stanowił tylko wyrywek ze wspomnień Mabel Gleeful. Nędzny cień. Marne pocieszenie. Ale zawsze coś.
Na swój sposób Will, pod względem miłości, przypominał też swojego brata. Nie wiedział, jak jest z Killem — Kill nigdy nie był zakochany — ale kiedy Bill się zakochiwał, ciągnęło się to za nim w nieskończoność. Dalej kochał Fię. Dalej kochał ludzi, których imion Will już nawet nie pamiętał. Dalej kochał jednego Pinesa. I nawet w swoim beznadziejnym, marionetkowym stanie nie wskazywał na chęć przerwania tego; na odcięcie się od każdej z tych miłości. Może nawet niektóre zauroczenia wciąż przetrawiał — tutaj Will nie potrafił tego określić albowiem Bill rzadko o zauroczeniach mawiał, woląc się odzywać jedynie przy poważniejszych uczuciach. I chorych. Bo Will wątpił czy jego brat jest w stanie kochać bez jednoczesnego zatruwania.
Pokręcił gwałtownie głową.
Jednym pstryknięciem palców sprawił, że listy przefrunęły z łóżka na podłogę i ułożyły się w całkiem schludne stosiki. W myślach — po raz setny — zanotował, że ma w końcu posegregować wszystkie listy i upchnąć je do odpowiednich kartonów, a te schować do jednej z nieużywanych szaf w garderobie.
— Resztę papierów spalę albo zabiorę do gabinetu, jeśli to coś ważnego — dodał na głos.— Albo wezmę wszystko do domu — rozmyślał, przywołując w głowie obraz wielkiej posiadłości, którą wywalczył dzięki licznym awansom i, której używał coraz rzadziej ze względów praktycznych. Zwyczajnie nie opłacało mu się ciągle teleportować z jednego końca planety na drugi w momencie, gdy większość obowiązków i tak czekała w pałacu.
Wyszedł ze swojego pokoju.
Pałac był wielki — złożony z mnóstwa korytarzy i tajnych przejść znanych jedynie najbliższych doradcom króla oraz jemu samemu — a ta niewielka jego część tworząca ogromną kulę ze szklanym dachem i dwiema odnogami (jedną do schodów i pokoju, drugą do dalszych części budowli) należała w pełni do Willa i stanowiła swego rodzaju prezent od Billa, który — jak to wówczas ujął — ❝Wcale go nie lubił, ale chciał mieć brata pod ręką❞.
Zazwyczaj w tej części niewielu było zwykłych strażników i emisariuszy — większość koncentrowała się na lochu, skarbcu i komnatach króla, poza tym Will nienawidził ich obecność — ale od kiedy Bill znalazł się w świecie ludzi, nie mając co robić, niektórzy rozpełzli się na wszystkie strony; wylewali z zakamarków i irytowali. Głównie irytowali — jako że spora część strażników była młoda, nie potrafili jeszcze przybrać odpowiednich póz, milczeć godzinami czy zwyczajnie nie wodzić ciekawskim wzrokiem za każdym, kto przechodził obok. Pięćdziesiąt lat temu szkolenia emisariuszy stały się łagodniejsze, milsze i niemalże kompletnie pozbawione przemocy. I Will to widział. Bez problemu potrafił wyczuć, kto dołączył po zmianach, a kto przed — ich mimika, sposób poruszania się, ubierania i blizny; dosłownie wszystko wskazywało mu którzy są którzy.
— Selene? — Zatrzymał się przy portrecie Mariette Cipher, mając przed sobą pokryty wyrzeźbionymi liliami łuk tworzący przejście do pomieszczenia, gdzie królowała woda wypełniająca fontanny, ławki i mechaniczne ptaki.
Selene Abaddonia — z peleryną z jednej strony zakończoną runami, a z drugiej kapturem — stała przy szklanych drzwiach i z ręką na klamce, obróciła ostrożnie głowę w jego stronę. W jej błękitnych oczach tliło się zdziwienie, a cztery rogi rozmieszczone na głowie mieniły się, mogąc teraz robić za latarnie. Ale nie to go interesowało — umiał zrozumieć jej szok, ale za nic w świecie nie potrafił wyjaśnić braku Killa u boku. Od dnia, w którym Kill po prostu przyprowadził ją do pozostałych Cipherów i powiedział ❝Od dziś jest jedną z nas❞, nie rozstawali się. Ona była, jak jego sumienie tworzące przy okazji osobny byt, a on — jak wyjątkowo paskudny obrońca (choć Will ośmielał się wątpić czy Selene potrzebuje ochrony). Dlatego ona — wędrująca sama po pałacu — wydawała się czymś dziwnym, wręcz niewłaściwym; czymś, czego absolutnie nikt nie powinien oglądać.
— Mówiłeś, że idziesz spać — zauważyła, obserwując, jak powoli do niej podchodzi.
— Nie dałem rady — wyznał. — Ale co z tobą? Kiedy ostatni raz cię widziałem, grzebałaś w korespondencji Thomasa i twierdziłaś, że to trochę zajmie, a Kill obrażał twoich, naszych i Thomasa przodków tak gdzieś do dziesięciu pokoleń wstecz.
Uśmiechnęła się.
— Pomyliłam się — wyznała, odgarniając brązowe loki. — Chociaż... może też nie do końca? To bardzo nikłe tropy. — Zmarszczyła brwi, jak to miała w zwyczaju, gdy intensywnie nad czymś myślała, a później dodała: — Thomas korespondował z pewną kobietą. Demonem. Nie było w tym nic wyjątkowego, ale pomyślałam, że to sprawdzę.
— A Kill? — Na wszelki wypadek Will jeszcze rozejrzał się po pomieszczeniu licząc, że kolejny demon wyskoczy gdzieś zza rogu.
— Cóż, jak to powiedziałam: to nikłe tropy. Konkretniej: dwa, nie jeden. Oprócz tamtej kobiety jest jeszcze jedna. Chociaż tutaj... spawy przybierają nieoczekiwany obrót.
— Co masz na myśli?
— Thomas miał w swoim biurze ukrytą skrytkę na listy od wampirzycy, którą — jak to już udało mi się ustalić — mamy spisaną w naszych archiwach. Do tego temat ich rozmowy był... Interesujący. — Spojrzała mu w oczy. — Pisała głównie o Volermach, o dostarczaniu zaopatrzenia i łapankach kolejnych demonów.
Will był pewien, że wszelakie kolory odpłynęły z jego twarzy, ale zamiast się przejąć czy tez zmienić odrobinę mimikę, spytał:
— Kill poszedł ją zatrzymać?
— Tak. Stwierdził, że to zbyt niebezpieczne dla mnie i wyruszył, mówiąc, że najpewniej wróci za kilka dni, bo lokalizacja wampirzycy jest dość... ciężka do ustalenia. Aktualnie jest ciągle w ruchu, a jej ostatnie miejsce zameldowania spłonęło. Za to wszelkie powiązania z innymi wampirami z tamtego miejsca, niestety nie zostały spisane. Jeśli zaś o mnie chodzi... — Wzruszyła ramionami. — Ty, Bill i Kill zrobiliście dla mnie bardzo wiele przez te lata, więc teraz...
— Nie możesz usiedzieć w miejscu — podsunął i tym razem to on się uśmiechnął, a jej twarz pokryły delikatne rumieńce.
Pokiwała głową i otworzyła drzwi, a zimne powietrze wdarło się do środka.
— Tylko nie mów Killowi — poprosiła, narzucając na głowę kaptur. Odpowiednio uszyty sprawiał, że nawet rogi nie odznaczały się na materiale, a twarz zanikała w cieniu i wypatrzeć dało się jedynie błękitne oczy. Teraz wyglądała, jak pełnoprawny emisariusz. — On nie byłby zadowolony, wiedząc, że robię coś bez niego.
— Nie powiem — zapewnił i zerknął na resztę jej ciała; na drobne dłonie wynurzone spod peleryny i skubiące rąbek czarnej sukienki z białymi falbanami. — Ale jesteś pewna, że chcesz iść sama? Czy nie lepiej byłoby posłać z tobą kilku emisariuszy? Większość z nich i tak nie ma nic lepszego do roboty.
— Obawiam się, że to nie jest dobry pomysł. Mimo wszystko z listów wywnioskowałam, że jest to kobieta strachliwa; raczej unikająca tłumów, ale... — Wyjęła z kieszeni szklaną kulę i wręczyła ją Willowi. — Miała na imię Mitchell, a na nazwisko Mensonge. Po wypowiedzeniu ich obu kula pokaże drogę do jej domu. To tak gdybym nie wróciła w ciągu najbliższych sześciu godzin.
Nim odeszła — przytuliła go delikatnie, niczym siostra starszego brata i ucałowała w policzek, jakby w ten sposób chciała go zapewnić, że sobie poradzi.
*
Aaron nie mógł zasnąć.
Długo wiercił się w łóżku i szarpał aż w końcu pełen irytacji sięgnął po telefon i zerknął na tapetę przedstawiającą go i Dippera. Początkowo zakładał, że wytrzyma do rana; że nie będzie potrzebował tak szybkiego kontaktu. Potem jednak — przerzucając się kolejny raz z lewego na prawy bok — uświadomił sobie, że to fałsz; że po tak długiej rozłące nie może czekać. Tak więc lekkomyślnie — bo w końcu Dipper w porównaniu do niego mógł spać w najlepsze — narzucił na siebie pierwsze lepsze ubrania, zgarnął kluczę i wybiegł z domu, a będąc już przy budynku, w którym znajdowało się mieszanie jego chłopaka, wysłał mu krótką wiadomość.
A teraz czekał. Ręce mu się nieco trzęsły, gdy trzymał w nich papierosa, a wzrok rozmazywał, jakby dopiero teraz mózg uświadomił sobie, że to pora na sen, a nie takie ekscesy.
I — być może — krzyknął trochę zbyt głośno, kiedy blada dłoń spoczęła na jego ramieniu. Ale na swoje usprawiedliwienie musiał stwierdzić, z całą pewnością, że w ogóle nie słyszał Dippera; że ten poruszał się wręcz bezszelestnie i nawet człowiek z najlepszym słuchem, w pełni wypoczęty, nie byłby w stanie stwierdzić, że ktoś za nim jest.
— Aaron — zaczął Dipper, a w jego głosie pobrzmiewało poczucie winy, od którego Aaron zwyczajnie nie potrafił usiedzieć w miejscu.
— Nie. Nie zaczynaj — powiedział, niemalże się na niego rzucając i zawieszając mu na szyi ręce.
Ich pocałunek był krótki, ale czuły, kompletne nie taki, jak te w książkach, które Aaron czytywał jako nastolatek; te pełne zatracenia i słodyczy tak wielkiej, że aż trzeba było rozprawiać się o niej na pięć stron, ale jednak był przyjemny. Zadziwiająco delikatny, a połączony ze sposobem w jaki Dipper od razu go objął i przysunął bliżej — idealny; stanowiący odzwierciedlenie wszystkiego, czego tylko Aaron potrzebował do tego stopnia, że ten nawet nie zorientował się, kiedy jego poliki zrobiły się mokre. Dopiero Mason to zauważył i odsunął się, a palcami powiódł do chłodnej i teraz wilgotnej skóry.
— Miałem déjà vu — wyznał Aaron. Zazwyczaj nie rozmawiali o jego byłym; wręcz unikali tego tematu, niczym ognia, ale Dipper doskonale wiedział, że był to związek nijaki i zakończony nagłym zniknięciem drugiej strony. — Wiem, że to trochę inna sprawa; że ty nie miałeś wyboru i wszystko było nagłe, i jeszcze zostawiłeś mnie z Mabel i Sam, ale... — urwał, nie mogąc złapać powietrza.
Dipper naprawdę się starał, ale nie potrafił nie spinać się na myśl o kłamstwach, które Mabel i Sam zmuszone były opowiadań; kłamstw wedle których ciotka Pinesów, matka dziecka, którym Dipper się zajmował, umarła i jak na złość — wszystko, łącznie z mnóstwem kłopotów, zapisała na niego.
— Masz prawo być zły — powiedział Mason, siadając na schodach i ciągnąc za sobą Aarona. — A ja powinienem był zadzwonić. Znaleźć chociaż minutę i... mam wrażenie, że ostatnio popełniam mnóstwo głupich błędów. Przepraszam. Po prostu przepraszam.
— Spadło na ciebie mnóstwo obowiązków — zauważył Aaron. — To ja powinienem przepraszać za rozklejanie się.
—...czy to ten moment, w którym zaczynamy się licytować, kto kogo bardziej i za co powinien przeprosić?
Aaron zamrugał, pozwalając kolejnym łzom opaść na poliki, a później, gdy w pełni dotarły do niego słowa Dippera — mimowolnie — uśmiechnął się.
— Nie — odparł, przesuwając palcami po białych włosach. — To ten moment, w którym mówię, że Mabel poinformowała mnie, że aktualnie zatrzymał się u ciebie wasz przyjaciel z dzieciństwa i, że cholernie mnie to irytuje, bo chciałbym zostać z tobą sam na sam, ale i tak cholernie kocham cię i chcę żebyś znów mnie pocałował.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top