III.Wasza Wysokość.
Kamienne ściany jego celi pokrywały rozgałęziające się i dosięgające sufitu oraz podłogi pęknięcia. Wielkie, pająki o niebieskich odwłokach, rozpościerały nad jego głową kolejne pajęczyny, a zapach stęchlizny niwelował każdy inny; nim Dipper zdążył się zorientować, nawet znośny zapach lawendy, którą pachniały jego ubrania, został zabity i zastąpiony tym paskudztwem. Właściwie, był wręcz pewien, że od chodzenia po tym małym, ciasnym i ciemnym pomieszczeniu; od dotykania pokrytych rdzą krat, jego skóra przesiąkła odorem i nawet po dziesięciu kąpielach nie da rady się go pozbyć... Oczywiście, zakładając, że kiedyś jeszcze dane mu będzie skorzystać z prysznica, bo po spędzeniu w tym miejscu, najpewniej, kilku dni, wszystko wskazywało na to, że został zapomniany. Nie dostawał jedzenia ani picia i choć normalnie nic złego nie działoby się z tego powodu, to teraz oplatające go łańcuchy sprawiały, że znów niesamowicie blisko ludzi i ich słabości — nie mógł użyć mocy, by pozbyć się ran, które powstały w trakcie pojedynku z Markiem d'Autrichem, więc tym bardziej nie był w stanie zatrzymać pragnienia czy głodu, a brak snu nagle zwalił się na jego barki z ciężarem godnym dziesięciu drewnianych i ogromnych krzyży. Z drugiej strony Will opowiadał mu, że właśnie w ten sposób przetrzymywało się najgroźniejszych przestępców — odcinało się ich od innych żywych istot; od światła i dźwięku, i powoli upadlało zmieniając demona w nędzną ludzką istotę. Podobno wtedy stawali się potulniejsi, a nawet jeśli nie— stawali się na tyle złamani, że wejście do ich głów i zdobycie potrzebnych informacji zajmowało kilka sekund. Tylko, że... Wedle informacji od Willa, metoda ta została ograniczona i dozwolono jedynie w przypadku, gdy: po pierwsze — ktoś, bez żadnego powodu, zdecydowanie nie w samoobronie zabił więcej niż dziesięć osób; po drugie — przynajmniej dwie z ofiar należały do emisariuszy lub ich rodzin; po trzecie — moce więźnia były zbyt potężne lub niestabilne. Dipper w pełni spełniał jedynie trzeci punkt, drugi i pierwszy... W ogóle ich nie spełniał, bo nie dość, że nikogo nie zabił, to jeszcze — został oskarżony tylko o śmierć jakiegoś Thomasa Verlaca. Nie dwóch Thomasów. Jednego. A trzeba było spełniać wszystkie punkty.
Mgliście pamiętał samo zajście — wiedział, że Mark zaatakował go nagle, on obronił się, chyba zrobił kilka uników, a potem... pojawiły się te łańcuchy i nagłe zmęczenie, a powieki same się zamknęły. Gdy się obudził był już więźniem, a zamiast swoich czystych ubrań, nosił jaskrawy, zielony i za duży strój, który ciągle spadał i kilka razy doprowadził go do potknięć i upadków. Przez kilka godziny bycia przytomnym naprzemiennie zwijał się z bólu i nie dowierzał. Próbował sobie przypomnieć ostatnie miesiące, lata, złowić ze wspomnień kogoś o chociaż trochę podobnym imieniu czy nazwisku, ale... Nic z tego. Jego umysł był absolutnie pusty i niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku, więc znowu padł na poniszczoną pryczę i w towarzystwie robaków, znowu zasnął. Kolejna pobudka należała do tych nagłych, nieprzyjemnych — czując się, jakby ktoś miażdżył mu palce, zerwał się z łózka. I niestety miał rację — robak wyglądający, jak grubsza, większa i bardziej biała wersja dżdżownicy, zaciskał na nim zęby godne rekina, a oderwanie go i wyrzucenie przez kraty, skończyło się rozlewem krwi, która tylko przyciągnęła uwagę innych robali pełzających po celi.
Tocząc z nimi walki, pozwolił sobie na trochę przemyśleń — na zastanowienie się ile czasu musiało minąć od jego zniknięcia; na zastanowienie się czy Mabel, Sam i Will robią już coś, by go stąd wyciągnąć i czy gdyby odebrał telefon od Willa sytuacja wyglądałaby inaczej; na zastanowienie się czy Aaron jest na niego bardzo zły, czy jedynie zmartwiony. Potem poczuł ukłucie, jakby szpilę wbitą w ciało, więc znowu odciął się od wszystkiego, co było na zewnątrz i skupił tylko na swoim głodzie.
Teraz był odrętwiały. Tak zwyczajnie odrętwiały — wiedział, że jego ciało wciąż jest atakowane, ale nie potrafił nic z tym zrobić. Samo uniesienie ręki wydawało się procesem męczącym i bezsensownym zważywszy na to, że te małe cholerstwa i tak prędzej czy później powrócą; jego nogi zwisały bezwładnie, stopy dotykały lodowatej podłogi, a kręgosłup — gdyby miał usta z pewnością wrzeszczałby od ciągłego leżenia na niewygodnym materacu pełnym dziur, przez które w ciało wpijały się sprężyny; w ustach nie miał już nawet ślini, a język przylgnął do podniebienia i nie chciał się odkleić.
Ten właśnie moment — gdy wyglądał tak mizernie i słabo, jak jeszcze nigdy — wybrano sobie na otworzenie drzwi. Dźwięk był tak nagły, niespodziewany, że Dipper nie zdołał powstrzymać się od grymasu. Pomimo bólu każdego możliwego mięśnia, uniósł gwałtownie ręce i przykrył nimi uszy, ale nawet to nie odcięło go od kroków niosących się echem po korytarzu, który teraz ożywał — z ciemnego, nijakiego, przeradzał się w zbiór kolorowych płomieni opatulających pochodnie i raniących nieprzywykłe do światła oczy.
— Otwórzcie drzwi. — Musiała minąć chwila, nim uświadomił sobie, że zna ten głos i kolejna, by zrozumiał, że wcale nie majaczy i ktoś faktycznie otwiera jego cele. — Wyprowadźcie go. Tylko ostrożnie, nie chcemy go uszkodzić — kolejne rozkazy wypowiedziane z typowym dla demonów akcentem i nieznaczną pogardą.
Został złapany za ramiona i bez problemu podniesiony do pionu. Przed tym stawianie jakichkolwiek następnych kroków wydawało się czymś niemożliwym, teraz — został do tego zmuszony, a każde kolejne nastąpienie przypominało chodzenie po gwoździach. W następnej — zdającej się trwać wieczność — chwili wywleczono go i zmuszono do stanięcia w miarę prosto, a kiedy jego oczy przywykły wreszcie do światła i zamiast sterty barwnych plam, ujrzał odpowiednie kształty, spojrzał na Willa.
Cipher nie wyglądał na przejętego ani tym bardziej zaskoczonego jego stanem. Wręcz przeciwnie — przypominał osobę, dla której tego typu sceny są tym samym, co dla kogoś innego widok małego pieska bawiącego się piłką. Dumny, wyprostowany i odziany w piękne, błękitny garnitur z peleryną, kojarzył się Dipperowi z tymi emisariuszami, których widywał na kolorowych ilustracjach w książkach przywożonych przez Mabel. Will zlustrował go wzrokiem i dopiero wtedy— i tylko na sekundę, może dwie — w jego oczach odbiło się zmartwienie. Ale gdy znów się odezwał, był szorstki i nieznoszący sprzeciwu:
— Po wyczyszczeniu, przyprowadźcie go do verte diter.
Dipper drgnął rozumiejąc te słowa.
Verte diter. Pokój króla, nie sypialnia czy też zwykły gabinet albo sala tronowa. Raczej ich połączenie i wymieszane jeszcze z pomieszczeniem wypełnionym poduszkami. Tłumacząc to dosłownie, z czystego demonicznego języka na ludzki wyszłoby ❝pokój wygodnego przyjmowania❞. Mabel kiedyś musiała się o tym uczyć, a on — niemalże niesiony do kolejnej sali — uparcie o tym myślał; odtwarzał te dni, gdy sfrustrowana próbowała musiała wyjaśniać co i gdzie leży w pałacu; do jakich pokojów ma prawo wejść emisariusz i jakiej rangi, a do jakich nie. Później został usadzony na krześle, a jeden z demonów ocucił go samym zdarciem z niego koszuli. Dosłownie zadziałało to niczym przełączenie jakiegoś przycisku — w jednej chwili ożywił się i szarpnął, niemalże spadając na podłogę.
Drugi demon — ten z piegami i rudymi włosami — zwrócił się do pierwszego:
— Dvcr Will mówił, że mamy go nie dotykać gwałtownie.
Pierwszy prychnął.
— Wyięc jyayk inyczej mymy gyo wymyć?
Tak. Dokładnie tak — używając mnóstwa y — powiedział.
— Może niech zrobi to sam?
— Myślysz, żye mya syłye nya tyo?
— Zawsze możemy go rozkuć...
— Cyzy ty yesyteś gyłuypy? Oyn yest yiebyzpyeczny!
Dipper zmarszczył brwi, zastanawiając się teraz czy powinien sobie gratulować bycia niebezpiecznym, czy jednak zapłakać albowiem to sprawiało, że nie mógł stać się nawet odrobinę wolnym.
— Więc co mamy zrobić?
Pierwszy — z wytatuowanym okiem na policzku i fioletowymi paznokciami — westchnął w końcu niecierpliwie i po prostu odkręcił kran, a będąca wręcz wrzątkiem woda lunęła z sufitu prosto na Dippera.
*
Jednak się pomylił.
Wystarczył jeden bardzo mocny prysznic, by zmyć z niego całą stęchliznę i pokryć go czymś przyjemniejszym, bardziej truskawkowym. A kiedy woda dostała się do jego ust, rozchylił je mocniej na nowo ożywiony i czując się, jak ktoś, kto pierwszy raz ma okazję zjeść coś niezwykle dobrego, słodkiego, pił łapczywie. Potem pełen motywacji zrzucił mokre, przylgnięte do skóry ubrania na podłogę i wyszorował się podaną mu gąbką, odkrywając na swoim ciele kolejne zadrapania, ślady zębów czy też większe rozcięcia pokryte czernią i czerwienią.
Ubranie, które mu dali, było luźne, białe i przywodziło na myśl chiton. Nie obcierało go w żadnym miejscu ani nie przyciągało uwagi z odległości stu metrów, więc już lubił. Mniej zaś lubił fakt, że właśnie znalazł się w verte diter, ale zamiast tego Ciphera, którego ostatni raz widział, gdy jeszcze Fia żyła, ujrzał trzy osoby — Willa, kobietę o kaskadach brązowych włosów i niebieskich, niemożliwych do pomylenia z innym kolorem, oczach, mnóstwem piegów i prostymi, czterema rogami na głowie; oraz mężczyznę, który, choć o czerwonych włosach i oczach, miał w sobie coś z obu Cipherów — coś w gestach, coś w spojrzeniach jakie mu serwował, coś w rysach twarzy i coś w uśmiechu.
— Rozkujcie go — rzucił Will, skupiony na widokach zza szyby.
A demony, które przywlokły tu Dippera, nie pisnęły nawet słowa, jedynie szybko spełnił rozkaz, skłoniły się i zniknęły za drzwiami. Dopiero wówczas napięcie skumulowane w pokoju, opadło, a Will obrócił się i pozwolił sobie na podsunięcie Masonowi fotela.
— Usiądź. Regeneracja może trochę potrwać — powiedział o wiele czulej i delikatniej, niż to, co kierował do swoich podwładnych. — A do jej zakończenia, nie powinieneś się przemęczać.
— Teraz cię to martwi? — Dipper uniósł brew, jednocześnie odczuwając niebywałą ulgę: przyjemne ciepło płomieni wypełniało jego ciało, sprawiając, że wszelkie ludzkie pragnienia znikały. Wiedział, że głupim jest rzucanie tego pytania przy obcych istotach; że to nieprawda, ale gdy wróciły moce, oprócz ulgi, zaczęła w nim też kiełkować irytacja.
Will westchnął.
— Gdybyś odbierał telefony...— zaczął.
— Gdybyś nie wydzwaniał do mnie z byle powodu... — wszedł mu w słowo Dipper i rozmasował nadgarstki, na których wciąż widniały czerwone ślady po wrzynających się kajdanach.— I mam nadzieję, że to nie tak, że teraz zaczniesz próbować wedrzeć się do mojej głowy albo, nie wiem, uznałeś, że już mnie złamaliście i stąd moje przybycie tu.
Will pokręcił głową.
— Jesteś tu, bo jemu udało się wynegocjować z radą uwolnienie cię... Co prawda na oficjalnych papierach będzie napisane ❝w celu przesłuchania❞, ale nieoficjalnie wiemy, że nie zabiłeś Thomasa Verlaca.
— I możemy o tym rozmawiać przy nich? — spytał Mason, zerkając na pozostałą dwójkę i uparcie ignorując fakt, że Will użył słowa ❝jemu❞ wcale nie mając na myśli innego mężczyzny w tym pomieszczeniu.
— Pomagali. — Will uśmiechnął się delikatnie i wskazał na czerwonego demona, po czym powiedział: — Ten tu to Kill Cipher, a ona to...
— Selene Abaddonia, frajerze — dokończył Kill, a kolejne westchnienie opuściło usta Willa. Sama Selene jednak nie wyglądała ani na zdegustowaną, ani zaskoczoną.
— To ta czarna owca rodziny o umyśle wiecznego ośmiolatka — szepnął Will i Dipper nie potrafił powstrzymać się od uniesienia kącików ust.
— Ty... — zaczął Kill, ale wtedy Selene uniosła rękę i tym jednym gestem skutecznie go uciszyła.
— Nie przypominam sobie, byśmy przybyli tu, by toczyć słowne bijatyki — powiedziała, a jej głos miał w sobie coś pięknego; coś, co sprawiało, że Dipper zapragnął usłyszeć go jeszcze raz i jeszcze. — Kiedy ostatni raz sprawdzałam, mieliśmy rozmawiać tu o Thomasie Verlacu i tym, dlaczego Mason został uznany za podejrzanego.
— Po prostu go zajebał, a my się teraz męczymy, bo frajer nie chce się przyznać — stwierdził Kill, rozkładając się, z rozsuniętymi nogami i rękami pod głową, na leżance.
Dipper zazgrzytał zębami, odczuwając nagłą potrzebę uderzenia kogoś, ale miał wrażenie, że to nie wyglądałoby za dobrze w jego aktach — takie pobicie zaraz obok morderstwa, którego nie popełnił, więc jedynie oparł głowę o fotel i przymknął powieki.
— Swoją drogą uważam to za iście niesprawiedliwe, że nawet nie dostaliśmy pierdolonych podziękowań za tę całą mękę z tymi pojebami z góry.
— Z radą emisariuszy — poprawiła go Selene, brzmiąc, jak matka, która jedynie zwraca uwagę na drobny błąd swojego dziecka. Sięgnęła po filiżankę.
— Nie prosiłem was o pomoc — zauważył Mason i chociaż tak naprawdę był wdzięczny, nie potrafił powstrzymać się od tych słów i irytującego uśmiechu. Coś w samej aurze Killa sprawiało, że miał ochotę go prowokować, nakręcać aż do wybuchu... Poza tym, być może, traktował to jako formę odstresowania się; całkowitego zapomnienia o fakcie, że wciąż przebywa w verte diter.
— Co nie zmienia tego, że bez niej gówno byś zrobił. Bez mocy jesteś niczym, Pines, a po jeszcze jednym dniu tam albo byś umarł, albo zaczął płakać. ❝Och! Wypuście mnie stąd! Occhhh! Jak tu źle i niedobrze!!! Ochh, możecie mnie nawet wyruchać, przydeptać, obsikać, ale nie zmuszajcie mnie do dalszego przebywaniu tuuuu. Łeeeee.❞
Dipper zacisnął dłonie w pięści, a iskry posypały się spomiędzy jego palców, lecz nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, drzwi nagle otworzyły się.
Selene podniosła się i ukłoniła, nim powiedziała:
— Wasza Wysokość.
Choć minęło sto lat, a włosy, które zapamiętał jako jasne i złociste, stały się czarne i wręcz ulizane; choć przestał nosić kolczyki; choć przybył do verte diter z koroną na głowie i ciemnymi szatami; choć stąpał powoli, z gracją, a jego oczy były szkliste, lalkowate i nie tliła się w nim nawet jednak iskierka rozbawienia, Dipper bez problemu rozpoznał Billa Ciphera.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top