XXII.Zemsta.

data merces est erroris mei magna.

Fia przemierzała kolejne kondygnacje piramidy, wciąż nie mogąc uwierzyć, że to koniec. Koniec męczenia się, planowania i ciągłego stresu. Koniec tych wszystkich rozmów, które wykańczały ją i doprowadzały niemalże do ataków paniki. Koniec bycia daleko od Billa. W końcu znalazła się w miejscu, w którym pragnęła być od wieków — u jego boku, jako przyszła królowa ich wymiaru i nie musiała się tym wszystkim z nikim dzielić; nie musiała oglądać, jak kolejny Cipher, zamiast wyciągnąć rękę po władze, po prostu rezygnuje zmierzając w innym, gorszym kierunku... Bo choć minęło wiele lat, oczywiście, że Fia pamiętała dzień, w którym Will tak po prostu zjawił się w progu jej domu i rzekł ❝Dostałem się.❞, a ona — naiwnie, głupio — spytała ❝Gdzie?❞ wierząc po cichu w to, że te wszystkie dni wypełnione zainteresowaniem emisariuszami nie mają znaczenia i Willowi chodzi o coś innego. Ale nie. On powiedział te dwa słowa — Błękitna Akademia — i zrujnował jej plany, a potem jeszcze — na jednej z pierwszych misji! — odnalazł poprzednią królową, związał się z kimś i ośmielił się im pomagać! Tym samym zostawił ją z Billem, a ten, goniąc za chaosem, choć był jej pierwszą miłością nie miał najmniejszej ochoty nawet słuchać o rządzeniu. Chciał się bawić; imprezować bez końca, podziwiając efekty swoich zniszczeń. Później jeszcze sam dotarł na Ziemię i zaczęło się: tu jeden ciekawy człowiek, tam drugi.

Fia nigdy nie wierzyła w to, że ona i Bill będą razem przez wieki i nikt nigdy nie stanie im na drodze; wiedziała, że większość demonów ma po kilku partnerów ze względu na znudzenie jakie wytwarza się między nimi w trakcie wiecznego życia, a jednak obserwując Billa zainteresowanego kimś innym, nie potrafiła odpędzić się od gniewu. Bo to był człowiek. Paskudny człowiek — taki prosty, pozbawiony mocy i dostojności. Całe dnie tylko majsterkował w swoim warsztacie, chociaż wszyscy dookoła grozili mu, a Bill i tak się za nim uganiał. I to jemu dedykował kolejne dni spędzone na tej ponurej planecie. A kiedy faktycznie zabito go za ❝szerzenie herezji❞ czy jak to wtedy mówiono na prawdę, Bill wcale nie zapragnął odejść; nie zmienił się w kogoś pogrążonego w żałobie, kto mógłby znaleźć ukojenie w jej ramionach. Wręcz przeciwnie, on powiedział:

— Ludzie są ciekawi. Chce dowiedzieć się o nich więcej.

I faktycznie zrobił to — spędził każdy swój dzień pogłębiając wiedzę o nich; interesując się planami, sposobem w jaki budowali swoje domy, kulturą. Babrał się w tym świecie oddalając od własnego, a ona — wciąż udając i uśmiechając się — mówiła, że także kocha Ziemię; że świat ludzi jest pięknym, podczas gdy po nocach zastanawiała się, co zrobić by go zniszczyć i móc tańczyć w popiołach. Tylko raz zdobyła się na prawdę, a Bill ją wyśmiał.

— Ty po prostu nie starasz się — stwierdził tamtego dnia, przymierzając kolejne drogie stroje i wcale nie przypominał tamtego demona, który po przekroczeniu portalu i po jej zaręczynach, powiedział ❝Oczywiście, jak tylko to wszystko będzie nasze❞.

Tym bardziej nie miał w sobie nic z tego dziecka, które poznała w ciasnych murach Volermu i, które słysząc jej deklaracje; jej pragnienie zniszczenia, po prostu uśmiechnął się i otworzył drzwi, pragnąc tego samego. Tego dziecka, które poprowadziło ją do psa sąsiadów, rozerwało płot i rzekło:

— Jego. Jego pierwszego zabijmy.

rozkładając ręce i zataczając koła wokół własnej osi. Tej pokrytej krwią i roześmianej osoby, w której zakochała się... i która nie przejmowała się jej wadami, niedoskonałościami.

— Ja potrafię kłamać i manipulować, ty zaś możesz pochłaniać moce innych demonów, więc wszystko się równoważy.

Chociaż dla innych demonów to było niewystarczające; chociaż oni woleli Billa z jedną zdolnością, niż ją ze wszystkimi; chociaż im przeszkadzał jej prawdziwy wygląd i pochodzenie, on szanował prawdziwą formę i jeszcze widział w niej zalety. Mnóstwo zalet. A ona uzależniała swoje szczęście od niego i później tylko żałowała.

Jedną z najgorszych rzeczy — zaraz po świadomości, że traci Billa — okazał się moment, w którym Will powrócił. Wściekły na nią; z nienawiścią, której nigdy wcześniej nie widziała w jego oczach i... taki inny. Kompletnie zmieniony. Wcześniej pytał nim chociaż się do niej zbliżył, tamtego dnia — cisnął nią o ścianę aż spora część jej kości połamała się.

— Zabraniają mi cię zabić — poinformował ją, mając na myśli Błękitną Radę. — Mówią, że ostatecznie zrobiłaś to, co sam miałem zrobić, więc w porządku. Będziesz żyć, ale... — Tu spojrzał na Billa, a ona z przerażeniem zrozumiała, że traci kontrolę. —...jego ci nie oddam.

I to było absurdalne w takiej sytuacji, ale zamiast o nim albo o Billu, pomyślała o tym chłopcu, którego dopiero co zabiła — o jego błękitnych, nie dających się pomylić z innym kolorem, oczach i brązowych włosach; o małym nosku, czymś co być może było maskowanymi przy użyciu mocy piegami i drogim stroju okrywającym ciało, które wcale nie wyglądało na silne. Wręcz przeciwnie — było liche, nijakie, a jednak stawiało jej opór. A jednak zamiast uciec, on tylko uśmiechnął się i przechylił głowę.

— Po tym, co zamierzasz zrobić nie będzie już dla ciebie miejsca wśród demonów. — Tak bardzo w to wierzył; całym sobą okazywał swą pogardę, że aż zapragnęła go wykończyć jednym ruchem, a iskry posypały się z jej dłoni. — Ale to dobrze. Dzięki twojej głupocie znów mam wenę.

Kiedy jego wyobrażenie przepadło; kiedy znów ujrzała Willa, ten maszerował już w stronę, leżącego na ziemi Billa, a do niej powoli docierało, że to naprawdę koniec — będzie żyć, ale straciła swojego cennego pionka, zyskując jedynie kolejną osobę, która patrzyła na nią z nienawiścią.

Kolejne lata nie miały wiele wspólnego z prawdziwym życiem, raczej przypominały bezsensowną wegetację i wypełniły się lustrami — jedynymi przedmiotami, które, przy użyciu odrobiny mocy, łączyły ją ze światem zewnętrznym. Okazało się, że bez słów Billa; bez jego zgrabnego omotania innych, znów jest bezużyteczna... a potem on wrócił. Tak po prostu przybył do ich wymiaru po długim czasie spędzonym na Ziemi. Oczywiście, że chociaż wszystko jej tego odradzało; każdy głos podpowiadał, że on jej nienawidzi, wybiegła mu na spotkanie, niczym żona wracającemu do domu mężowi, a nie paskudna była kochanka. I z dalszej perspektywy bywały momenty, w których tego żałowała — bo oto Bill jej nie odrzucił. Zamiast tego otworzył przed nimi dziwną relacje: cykl spotkań i rozstań wypełniony sentymentalnymi bzdurami.

Czasami zachowywali się jak najprawdziwsza para; jakby nic się nie stało — spacerowali ze splecionymi dłońmi po ulicach światów, w których zasiali chaos i śmiali się w najlepsze z tylko sobie znanych żartów. A czasami wpadali na siebie zupełnym przypadkiem, w zupełnie obcych miejscach i chodziło tylko o seks; o szybkie rozładowanie tych wszystkich emocji kłębiących się w nich. W tamte dni porozumiewali się bez słów — wystarczyło jedno spojrzenie i już kierowali się w swoją stronę, całowali i pędząc do najbliższej sypialni, zrzucali z siebie ubrania. A potem jedno z nich odchodziło do codziennego, nudnego życia.

I był też w tym wszystkim Stanford Pines.

Och, jak ona go nienawidziła i sama przez długie tygodnie wiedziała za co dokładnie, bo przecież Bill w między czasie miał wielu kochanków i wiele kochanek; przecież Stanford nawet nie gościł w jego łóżku i był zbyt zapatrzony w te swoje odkrywanie dziwnych zjawisk; przecież znali się krótko... a jednak. Jednak z czasem zaczęła zauważać drobne szczegóły — spojrzenia posyłane przez Billa, sposób w jaki się śmiał i w jaki traktował tamtego człowieka. I zrozumiała. Bill mógł nie rozumieć dokładnie, jak powinny działać relacje międzyludzkie, ale dawał temu człowiekowi jakąś namiastkę równości; nie doceniał go tylko za bycie człowiekiem, doceniał coś, co kryło się znaczenie głębiej i czyniło z Stanforda osobny byt, a nie kolejną część szarej masy. Coś, co ostatni raz ujrzał wieki temu — u niej. I po raz kolejny to coś doprowadziło do jego zniszczenia. Tym razem dosłownie.

Fia doskonale pamiętała noc, podczas której niebo było bezchmurne, odsłaniając tysiące gwiazd, a ona siedziała na balkonie i piła kolejną kawę, zastanawiając się co dalej; noc, podczas której Will Cipher nieoczekiwanie zjawił się w jej domu i nim wyszedł, powiedział jedynie:

— Bill nie żyje.

Chciała go wskrzesić; ciągle rozważała to, myśl wracała każdego dnia, ale konsekwencje... one mogły być paskudne. Gorsze od tego, co zrobiła mu do tej pory albowiem Bill już wtedy nienawidził, gdy ktoś zwracał zmarłej osobie życie. Więc dopiero lata później podjęła decyzje — wybiła, jak jej się zdawał, wszystkich Pinesów. Rzecz w tym, że Will z czasem także zdecydował, co robić dalej. Związał ze sobą Billa, ale uczynił go żywym, więc wszystko zaczęło się od nowa tylko z większą dawką nadziei, bo oto pierwszy raz Will zrobił coś za co Bill mógł go nienawidzić; za co mogła go odzyskać... Tylko, że nie.

Tylko, że cholerny Bill Cipher wcale nie był sprawiedliwy i ją ukarał za ogromny błąd, a na swojego brata jedynie chwilę się powściekał, by potem odrzucić jej propozycję i rozpocząć plan pojmania... Plan, w którym nawet wziął pod uwagę Dippera Pinesa. Tego paskudnego Dippera, który powinien być martwy albo — ze względu na utratę rodziny — niezdolny do podejmowania decyzji, ale okazał się przesiąknięty nienawiścią i gotowy zrobić wszystko, by się zemścić.

To zaś zmusiło ją do tego, czego nienawidziła — do knucia. Planowania. Tych wszystkich rzeczy, w których dobry miał być Bill i, od których jej mózg miał ochotę wycieknąć przez uszy. Wciąż jeszcze było jej niedobrze, gdy przypominała sobie to, jak wykopywała ciało — albo to co z niego zostało — Mabel Pines i gołymi rękami przerzucała je do worka, by potem ją ożywić i uczynić demonem. Wciąż pamiętała rozmowę z Carmen — jej paskudny charakter, dwuznaczności i kłamstwa, które musiała wyłapywać.

— Co chcesz w zamian? — spytała, obserwując wampirzycę.

— Cóż, podobno Pinesowie są całkiem ładni, więc... powiedzmy, że wystarczy mi jego krew— odparła, a Fia wzdrygnęła się dobrze wiedząc, że w przypadku wampirów ❝tylko krew❞ jest powiedzonkiem, za którym kryło się wszystko: od tortur do gwałtów.

— Nie możesz go zabijać — zaznaczyła jeżdżąc wzrokiem po pomieszczeniu i szukając Mabel.

— Och, nie, nie, nie. Zabójstwa są nudne. Po prostu... pozwól mi się z nim pobawić. Użyć czaru, zmusić do wypicia czegoś, czego nie powinien; zasiać w nim kolejną traumę albo szukaj innego posłańca.

Ale teraz ta rozmowa nie miała znaczenia. Teraz jej odpowiedzi nie liczyły się tak. Nie liczyło się też to, jak traktował ją wcześniej Bill ani co zrobiła Willowi, bo oto miała wielkie szczęście i uzyskała wszystko, co tylko zapragnęła; mogła przechadzać się złotymi korytarzami, planować ślub i koronację; mogła rozkoszować się myślą, że oto jest już na półmetku — jeszcze tylko więź między Billem i Willem osłabnie całkowicie, Mabel nakłoni Dippera do zerwania umowy z Billem, i Fia będzie mogła pozbyć się wszystkich Pinesów i Willa.

Tanecznym krokiem weszła do wielkiej sali podobnej do tej tronowej, ale pozbawionej podwyższeń czy większości mebli; złożonej z mnóstwa okien, głośników i podłogi idealnej do tańca. Sali, w której niedługo miała brać swój ślub. Jedną ludzką rzecz, jaka jej odpowiadała.

Roześmiała się, okręcając wokół osi i pozwalając sukni wirować razem z nią. Nie przejmowała się tym, że niszczy fryzurę; że makijaż spływa z jej twarzy. Była szczęśliwa. Niesamowicie radosna. Spokojna. Taka...

Zamarła z jedną ręką wyciągniętą przed siebie i drugą skierowaną w górę. Jej ciało posztywniało czując płomienie wspinające się po kręgosłupie, a kąciki ust powoli opadły, podczas gdy oczy nerwowo błądziły po całym pokoju.

— Sugeruję obrócić się.

Zrobiła to — instynktownie odwróciła się w stronę drzwi, by niemalże stracić równowagę, widząc przepełnione pustką błękitne oczy i rozczochrane brązowe włosy. Dipper Pines — wyglądając, jak zjawia chłopca, którego niegdyś zabiła — ostrożnie przeszedł przez próg i skierował swe kroki w jej stronę. I chociaż widziała to; czuła, jak mocno stawia stopy, nie wydawał żadnych dźwięków. Ciche stukanie nie rozchodziło się echem.

— Wiesz, że Bill uczył mnie tych wszystkich waszych manier? — Uśmiechnął się i pozbawiony strachu w końcu znalazł się przed nią. — Nawet pokazał mi, jak się tańczy. Obejmował mnie wtedy o tak. — Pokierował jej dłońmi, by objęła go w pasie, a własne miał chłodne i szorstkie. Nieprzyjemne.

Chyba zaschło jej w ustach; chyba chciała krzyczeć, ale zamiast tego jedynie podążała za nim w rytm nieistniejącej melodii.

— Uwięziłam cię — wymamrotała w końcu.

— Nie wyszło ci.

— Pachniesz demonem.

— Cóż, prawdopodobnie właśnie się nim stałem.

Dopiero to ją otrzeźwiło — zmusiło do wyrwania się i odskoczenia na drugi kraniec sali; do wypuszczenia z płomieni i sięgnięcia nimi przez całą salę, i chociaż starała się wycelować idealnie — prosto w głowę Dippera — poczucie, że kontrola nad Billem wyślizguje jej się, uniemożliwiało jej idealne skupienie i wyrzucenie z siebie wszystkiego, co tylko miała. A on to wykorzystał i zamiast robić uniki czy też chować się za barierami, po prostu został na swoim miejscu, wyciągnął ręce i wchłonął cały atak, jakby jej moc należała do niego.

— Powinieneś był umrzeć tamtego dnia — stwierdziła rozdzierając irytująco za długą suknie . Wcale nie chciała z nim rozmawiać; myślała jedynie o kolejnym ataku na niego, ale nie mogła walczyć, kiedy jednocześnie jej więź z Billem rozpadała się.

— Ta, ale to też ci nie wyszło, co — swoją drogą — jest nieco frustrujące i to chyba dla obu stron. — Rozłożył ręce nieprzejęty gulą narastającą na jednym z nadgarstków i zatoczył koło wokół własnej osi. — Och! I właśnie skoro już dobrnęliśmy do tej konfrontacji i stoimy tu, jak równy z równym, chcę cię o coś zapytać. Oczywiście nie oczekuję niesamowicie głębokiej odpowiedzi, ale jednocześnie będę zawiedziony, jeśli powiesz mi ❝Bo tak❞.

Zacisnęła ręce w pięści, wodząc za nim wzrokiem i jednocześnie próbując zrobić wszystko tak, jak tłumaczyła jej Nemezis; próbując wyobrazić sobie ciemność, w której jedynymi źródłami światła są płomienie zagnieżdżone w ciałach demona i odnaleźć te, które należą do Billa, by potem ostrożnie je złapać i przeciągnąć w swoim kierunku.

— Dlaczego zabiłam ci rodzinę?

— Nie. — Dipper przechylił głowę. — Co musiałaś zrobić, żeby namówić Carmen na to, by pojawiła się na twoim przyjęciu i na ten cały gwałt? Po prostu jej zapłaciłaś czy też obiecałaś, że będzie miała swój udział w umieszczeniu cię na tronie? W ogóle straciłaś coś na tym? Przeszło ci przez myśl, że jeśli twój genialny plan gdzieś zawiedzie, po prostu zostaniesz rozszarpana?

Niemalże widziała gdzieś w oddali błękitny płomień, ale zamiast łapać go, odpowiedziała:

— Gwałt był ceną.

Spodziewała się, że po takim wyznaniu Dipper rzuci się na nią; że już całkowicie wytrąci ją z równowagi, ale on po prostu nawinął kosmyki włosów na blady palec, uniósł brwi i powolnym krokiem zbliżył się do kolorowych wazonów.

— Rozumiem — mruknął, schylając się i wyjmując jeden z kwiatów o różowych dziewięciu płatkach powyginanych w sposób, przez który przypominały okrągłą klatkę. Choć miał poplamione ubrania, a w swoich ruchach nie posiadał nic filmowego, zgrabnego, przypominał postać żywcem wyjętą z dramatycznej sceny.

Zastanowiła się przez chwilę czy nie lepiej byłoby pojmać Dippera, ale kiedy tylko spróbowała go wyczuć jego płomienie przybrały miliony barw i stały się zbyt chaotyczne, by chociaż mogła się zbliżyć. Poza tym — udało jej się pochwycić Billa; jej palce niemalże musnęły znajomy błękit, a usta otworzyły się gotowe wydać rozkaz, kiedy Mason w końcu uznał, że krążenie i rozmawianie jest nudne, i rzucił się na nią doprowadzając ich do sceny bardziej komediowej, niżeli poważnej. Turlali się po podłodze — okładali pięściami, kopali i zrzucali wszystko, co stanęło im na drodze.

Idąc do tego miejsca; prześlizgując się między demonami, niszcząc najróżniejsze drzwi i mając nadzieję, że nie natknie się na Billa, Dipper miał jeszcze jakieś wątpliwości. Właściwie, składał się głównie z nich — nagle nie potrafił znieść myśli, że mógłby kogoś zabić; że tak po prostu, niemalże nieodwracalnie, splami sobie ręce krwi. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby ją zwyczajnie pojmać i — o ile żył — odnaleźć Willa albo spróbować uwolnić z uroku Billa, ale potem... zobaczył ją. Zobaczył, jak szła swobodnie, nuciła i uśmiechała się wyglądając, jak ktoś, kto nigdy nie zrobił nic złego, a jego umysł natychmiast zaatakował obraz palącego się domu i Mabel Gleeful, której ciało powoli rozpływało się i jego własne oczy odbijające się w kawałku szkła i powoli przeistaczające w znienawidzony kolor. Ale to, co się w nim pojawiło na miejscu tych wszystkich myśli, nie przypominało czystej furii, w której chce się rozwalić wszystko dokoła. To raczej było, jak pustka; jak wielka dziura wchłaniająca wszystkie emocje, wiecznie nienażarta i domagająca się wypełnienia. I korciło go, by uderzyć w jej plecy, gdy akurat nie patrzyła, ale musiał się odezwać. Chciał się odezwać. Chciał, żeby zobaczyła jego twarz; żeby uświadomiła sobie, że stoi przed nią widmo dziecka, któremu coś zabrała; żeby powolnie docierało do niej, że z tej sytuacji nie ma ucieczki; żeby miotała się na jego oczach, jak on kiedy śnił koszmary o własnej rodzinie; żeby przez chwilę walczyła, może nawet myślała, że wygrywa, by na końcu boleśnie zderzyć się ze ścianą i kolejnym faktem: tym, że nie wygra. Nie tym razem. Wojna była jego.

Uśmiechnął się mimowolnie — oto nie włożył żadnego wysiłku w szamotaninę, a Fia, kiedy w końcu znalazła się na jego biodrach i zacisnęła jedną z dłoni w okół szyi, sapała, niczym człowiek, który musiał wbiec na piętnaste piętro, bo wszystkie windy się zepsuły. I mógł mieć twarz rozoraną przez jej paznokcie; mógł czuć krew, ale wciąż w całym pomieszczeniu była tylko jedna zmęczona osoba.

— Nie możesz mnie zabić — zauważył bez cienia triumfu, a zielone iskierki przecisnęły się między jego palcami, gotowe zmienić w pożogę.

— Mogę unieszkodliwić — zauważyła, lecz nim spełniła swoje słowa, stało się coś, czego żadne z nich nie przewidziało: różowe płomienie przemknęły przez pomieszczenie i zrzuciły ją z Dippera; przeturlały aż pod ogromne okno zajmujące całą ścianę.

Mason zamrugał, podnosząc się z podłogi. Wcale nie wyglądał na zdziwionego, kiedy w drzwiach ujrzał własną siostrę z roztrzepanymi włosami i ogromnym kluczem.

— Dipper... — zaczęła ostrożnie, unosząc poddańczo dłonie, ale on już, na nowo, był skupiony na Fii.

— Nie, nie — mamrotał, a ogień powoli formował się wokół stóp i przedzierał do drzwi, tworząc wokół nich ogromną, gorącą barierę. — Nie. Tym. Razem. Mabel. — wydusił przez zaciśnięte zęby wciąż pamiętając, jak nazwała prawdę majaczeniem; jak zaatakowała i przyczyniła się do śmierci Nozomi; jak po prostu rozcięła połączenie między Willem i Billem.

Wykrzykiwała jeszcze jego imię, próbowała przedrzeć się do środka, ale on działał szybciej: zgarnął Fię z ziemi, nim ta w ogóle zdążyła pomyśleć o wstaniu i trzymając za szyję, niczym ona jego ledwie minutę temu, przycisnął ją do ściany nie bacząc na moc, jaką wkłada w tę czynność; na jej charkot i paznokcie na nowo atakujące jego ciało. Rzecz w tym, że szyba też wcale nie baczyła na podniosłość sytuacji; na to, jak wiele lat musiał czekać na tę chwilę wyobrażając sobie początkowo, że to Billa tak dusi. Na szkle stopniowo zaczęły pojawiać się rysy — coraz większe i większe, aż w końcu Fia runęła w dół pociągając go za sobą.

*

Nie potrzebował już powietrze do życia, a jednak moment, w którym woda wlała się do jego ust, wypełniając go, miał w sobie coś bolesnego; coś, jakby własny ogień postanowił go zniszczyć od środka zaczynając od rozpalenia płuc i przeżarcia gardła. Na to wszystko — kompletnie nic nie widział i nie miał pojęcia na ile to kwestia upadku, a na ile brudu, mułu i wszystkich odpadów pływających w bajorze. A Fia to wykorzystała, zachowując się, jakby upadek tylko przywrócił jej kontrolę nad sytuacją — Dipper nie miał pojęcia, jak ona to robiła; komu musiała ukraść tę zdolność, ale woda wciąż i wciąż napierała na niego przypominając raczej mur gotowy zmiażdżyć wszystko, co stanie mu na drodze, niż zzieleniałą ciecz.

Na zmianę zaciskał i otwierał oczy nie potrafiąc ustalić w jakim stanie już mu łatwiej i szarpał nogami napotykając z każdej strony na jakiś opór, aż w końcu jego ciało — na tyle na ile mogło — przywykło do całej sytuacji i dostrzegło niewielki zarys sylwetki powoli płynący w górę.

Przypomniał sobie to, co powiedziała mu Mabel Gleeful przed oddaniem mocy; jej jedną prostą radę i nim Fia wypłynęła na powierzchnie, woda zawrzała zmieniając swoją temperaturę na coraz gorętszą; gęste kłęby pary uniosły się wysoko, niemalże dosięgając czarne, lewitującej piramidy, Dipper w końcu poczuł ulgę, a jego dłonie rozbłysnęły fioletem.

*

Tym razem dyszał i trząsł się, klęcząc z dłońmi wbitymi w błoto i piach, które niegdyś tworzyły dno bajora. Nie miał kontroli; kompletnie nie czuł własnego nadgarstka i domyślał się, że ten prawdopodobnie nawet już nie istnieje, że jeśli spojrzy ujrzy jedynie ucięte, poczerwieniałe imię demona. Był czerwony na całej twarzy, wręcz wyglądał, jak ktoś, kto zbyt długo siedział w saunie i teraz musi płacić za swoją głupotę, ale gdy w końcu udało mu się policzyć do dziesięciu i wszelkie szumy ustały, a dotyk reklamówek na odsłoniętych nogach przestał brzydzić, uniósł głowę, uświadamiając sobie, że Fia wygląda gorzej; że tam, gdzie on został lekko zraniony, tam jej odpadała skóra, a ręce wyginały się nienaturalnie.

Nie chcąc już tracić więcej czasu na czworaka podpełzł do niej i z irytacją odkrył, że wciąż żyła — wpatrywała się w niego z mieszanką fascynacji i lęki, jednocześnie przypominając kogoś, kto nawet nie może otworzyć ust, bo całe gardło ma rozwalone i niezdolne do wypluwania z siebie kolejnych słów, a reszta jej ciała podrygiwała niespokojnie.

I wtedy pojawiła się w nim myśl — mógł to skończyć. Jednym ruchem pozbawić ją życia, zakończyć to całe cierpienie w sposób, którego sam oczekiwałby od swojego mordercy albo... mógł — zrobił to — zerknąć palce z jej pokrytą bąblami skórą i przelać w nią wszystko. Całe cierpienie.

Mabel Gleeful powiedziała mu — ostrzegła go — że ono i tak wróci, jak tylko Fia stanie się martwa i nie uczyni go spokojniejszym, a jednak mając ją przed sobą, całkowicie bezbronną, nie potrafił się powstrzymać. Dawał jej wszystko — od bólu związanego z utratą rodziny, przez głodówki, brud, ubóstwo, po tamten gwałt, gdzie otumaniony nawet nie mógł się ruszyć i musiał patrzeć, jak wampir wykorzystuje jego ciało. W s z y s t k o .

A ona wrzeszczała nagle odzyskując głos i brzmiąc paskudnie; nie tak pięknie, jak wtedy, gdy nuciła kierując się do sali.

Wrzeszczała rozdzierając ciszę.

Wrzeszczała, jakby mogła tym cofnąć wszystko.

Wrzeszczała w sposób, którego nie dało się pomylić z czymkolwiek innym.

A każdy jej krzyk wdzierał się przez uszy do czaszki, powodując ból i nakazując zaprzestanie.

Przed jego twarzą coś pękało w jej wizji — oprócz ran po kąpieli we wrzątku, nagle pokrywała się czarnymi plamami, włosy z kruczej czerni przybierały brązową barwę, nos powiększał się i zakrzywiał, a dekolt pokrywał rozstępami. Płomienie we wszystkich kolorach wznosiły się ponad jej dłonie, ale nie potrafiły uformować się w nic konkretnego; nie potrafiły zaatakować.

W końcu nastała cisza — jej oczy uciekły w głąb czaszki, ślina wyciekła z ust razem z wymiocinami, a odór sików i najróżniejszych wydzielin przeciął powietrze, zmuszając Dippera do minimalnego odsunięcia się.

— Bill — wymamrotała słabo, cicho, a on, zupełnie niegotowy na to, zjeżył się, jakby znowu wrzasnęła. — Proszę...

A wtedy stało się — ujrzał czarną kulę wypełzającą z jej ciała i znów przypomniał sobie słowa Mabel Gleeful. Ostrzeżenie, że powinien ją zniszczyć, ale niczym Billa przed przyjęciem tak i jej nie posłuchał — jego dłonie same z siebie, instynktownie, wepchnęły kulę do ust, a w następnej chwili ta już była połknięta.

Spodziewał się, że to będzie moment, w którym dojdzie do jednej z dwóch rzeczy: albo Mabel Gleeful będzie mieć rację i zaraz eksploduje, albo zacznie się trząść i sam będzie krzyczał aż w końcu ktoś go znajdzie i wyciągnie z tego dołu.

Nie stała się żadna z nich — jego ciało nie wytrzymało ze zmęczenia i runęło na Fię, a do uszu dotarły huki walącej się piramidy, lecz kiedy uniósł ostrożnie głowę i ujrzał czarne fragmenty lecące wprost na niego, nie potrafił nawet unieść ręki, żeby się ochronić. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top