VI.Skazani na współpracę.
Ładny nazwał to lekkim bałaganem, argumentując widokiem gorszych, to znaczy — bardziej zagraconych i zalanych lepkimi płynami, pomieszczeń, ale dla Dippera w kuchni wciąż panował chaos: oblana sosem truskawkowym mąka zajmowała cały drewniany blat stołu, tworząc na nim mniejsze i większe górki przypominające poniszczone wulkany, z których wypływała całkiem, według chłopaka nawet za bardzo, słodka lawa. Żółte półmiski, łyżki, widelce i mikser spoczywały na podłodze, blokując tym samym dostęp do drzwi albo piekarnika, w których aktualnie przebywała blaszka z ciastem truskawkowym. W zasadzie, po tym jak już usiedli na swoich miejscach, stracili możliwość ruchu — przesadnie wyprostowani niczym struny i ze wzrokiem wbitym gdzieś w dal, początkowo udawali, że ich największym zmartwieniem, najgorszą troską i niezwłocznym problemem jest to, jak uda im się ruszyć z miejsca, gdy już upłynie odpowiednia ilość czasu, odmierzana na starym zegarze o połamanych wskazówkach i serduszkach naklejonych na trzech losowych godzinach.
Nozomi sączyła herbatę, podtrzymując jedną, poplamioną na czerwono, ręką błękitną filiżankę o białych, kwiecistych i robionych ręcznie, na długo po jej zakupie, wzorach. Drugą dłoń zaś utrzymywała na kolanach i palcami wodziła uparcie po pożółkłym pergaminie zawierającym, wedle jej słów, historię jednego z pięciu najpotężniejszych demonów — istoty kształtem i budową podobnej do kobiety. Podobno całkiem ładnej — zawsze wpasowanej do ram czasowych, w których znalazła się wśród ludzi — ale też paskudnie pechowej, co, według Dippera (bo Nozomi miała na to swoją długą i zawiłą teorię) kontrastowało z jej rolą. Tak więc osoba mająca być ratunkiem przed demonem, teraz kompletnie przepadła zatopiona w prastarym świecie, sympatyzując z Największym Pechowcem i z pewnością zignorowałaby nawet krwawą bójkę rozpoczętą przez emocje targające chłopakiem.
Siedząc niby na krześle, ale wciąż ze zgiętymi kolanami i piętami stykającymi się z — zakrywanymi przez teraz pomarańczowe, a nie czarne, tradycyjne Chińskie odzienie składające się z, przewieszanej szarfą, sięgającej do kolan tuniki i jedwabnej spódnicy — pośladkami, całkowicie oddana lekturze, lekko trzęsła się przypominając bardziej nieporadną, trochę szaloną i zafascynowaną wszystkim, co Azjatyckie, nastolatkę, a nie dorosłą kobietę. Nawet sposób w jaki jej palce zaciskały się na porcelanowym uchwycie i przystawiały napój do ust, miał w sobie coś przerysowanego; żywcem wyjętego z kreskówki.
Nawet podczas pieczenia — do którego zresztą sama ich zmusiła, tłumacząc to potrzebą częściowego rozładowania emocji, napawania się chwilą ciszy i wypełnienia pewnie pustych żołądków — poruszając się wyglądała na karykaturę człowieka; coś, co mogło swobodnie istnieć jedynie otoczone czarnymi ramami telewizora lub na śnieżnych kartkach papieru. Jak te kapłanki z anime lub panny ze łzawych romansów, zadziwiająco często składała dłonie do modlitwy i pochylała głowę; nawet w ten sposób żegnała ciasto, gdy Ładny wkładał je do piekarnika.
— Niegrzecznym jest patrzeć na kogoś w tak natarczywy sposób, wiesz drogie dziecko? — powiedziała wtedy, gdy Dipper próbował wyciągać kolejne wnioski.
Ładny naprzemiennie śpiewał kolejne miłosne ballady i cytował Poego bez większego ładu i składu — ❝Annabel Lee❞ uparcie przeplatał z ❝Krukiem❞ (co Dipper tak naprawdę zrozumiał dopiero po złośliwej uwadze Billa), a paplając o noweli ❝Zabójstwo przy Rue Morgue❞ zawzięcie i nieudolnie przemycał ciekawostki kompletnie niezwiązane z tematem — wszyscy zebrani w kuchni słyszeli o zabójstwie, by nagle dowiedzieć się, że ciąża u szynszyli trwa około stu jedenastu dni i przez pierwszych pięćdziesiąt jest niezwykle łatwa do przeoczenia. Teraz słuchanie go niewiele różniło się od wertowania internetu w poszukiwaniu jednej informacji; do pełni oderwania od normalnego monologu brakowało jedynie uroczych kotków.
Z drugiej strony — to właśnie on, godzinę wcześniej, zdjął Dippera z ubłoconego ciała Billa, chociaż... zdjął to trochę zbyt delikatne określenie na to, co zaszło przed domem — bo Dipper naprawdę mocno (i tylko trochę świadomie) zaciskał pięści na koszuli demona i tylko silne, zdecydowane szarpnięcie mogło go odsunąć. I to ten sam Ładny pomagał mu w dostaniu się do kuchni bez większych potknięć, siniaków i złamań. I to też on kontrolował, by Dipper przypadkiem nie przebił sobie ręki nożem albo nie wsadził łyżki do oka — zbyt zapatrzony w Billa, żeby zwrócić uwagę na jej trajektorie.
I tylko dotykając przypadkiem jego odsłoniętej skóry, trącąc niechcący ramię lub nogę, Dipper wyczuwał całe napięcie — to, jak ciało Ładnego ledwie powstrzymuje się od gwałtowniejszych ruchów; tylko przyglądając się mocniej dostrzegał ukrytą za dziecinnym roztrzepaniem i melodramatycznym tonem, chęć ochrony i pozbycia się nieoczekiwanego gościa.
Sam nowo przybyły milczał od początku do znalezienia się na krześle. Czasami otwierał usta i zerkał sugestywnie na Dippera, odgarniając przy tym pozlepiane włosy, ale ostatecznie z jego gardła nie wydobywał się nawet najmniejszy dźwięk; chłopak nawet nie słyszał, jak demon wciąga powietrze i szczerze zaczynał wątpić czy ten w ogóle potrzebuje do dalszego egzystowania oddychania. Chociaż Cipher potulnie wypełniał polecenia, ale tylko te zatwierdzone przez Nozomi, to, niczym Ładny chęci obrony, nie mógł powstrzymać oczu zawzięcie pędzących za szatynem i próbujących nawiązać z nim kontakt. Przy całej atmosferze zaskakującym wręcz z jego strony był brak buntu i przerwania pieczenia.
A Dipper drżał. Bez udziału woli i nawet nie dostrzegając tego, zwyczajnie drżał, niczym ktoś zanurzony w pełnej kostek lodu i postawionej w chłodni wannie. Nawet dłonie miał trochę lodowate i posiniałe, a kolana lekko ugięte, ale prawdziwy powód, dla którego potrzebował teraz czyjegoś wsparcia krył się w umyśle — jedna myśl pędziła przed drugą, podczas gdy trzecia wynurzała się gdzieś spomiędzy wspomnień, a czwarta zanikała przemieniając się w fuzję piątej z szóstą. To nie tak, że w nim panował bałaganem. On, na te ponad sześćdziesiąt minut, stał się bałaganem. Przez jedno krótkie i niespecjalnie wymagające zdanie musiał zniszczyć całą listę priorytetów i układać ją na nowo; przedefiniować całe życie i ustalić plan działania. A to wszystko z mocnym zaznaczeniem, że wciąż ma kontakt z oszustem mogącym równie dobrze drwić z niego i wciągać w kolejną grę, w której znowu zostałby zrównany do roli pacynki ze starej skarpetki.
W wersji, gdzie Bill mówił prawdę kryło się coś gorzkiego — lata wykrzykiwania i zapewniania innych, że się nie zwariowało bowiem okazywały się zmarnowanym czasem i bezsensownym psuciem relacji i samego siebie. Przesiadywanie w zakładzie psychiatrycznym, ucieczki i koszmary — wszystko tylko dla pustej nienawiści, a nie prawdziwego celu. Trochę jakby przez lata rozwiązywał skomplikowane równanie, by na końcu dowiedzieć się, że cały czas nie pamiętał o jednej cyfrze i może wyrzucić pracę do śmietnika, a o gratulacjach i nadrabianiu straconej wolności tylko marzyć.
W odsłonie z fałszem wisiało nad tym poczucie, że wszelcy bogowie — ten jeden i podobno prawdziwy, ci greccy, japońscy, egipscy i inni — wyśmiewają go teraz zamykając niepewnego w jednym pomieszczeniu z mordercą rodziny i wyposażeniem mogącym go chociaż zranić. Pewnie, jeśli argumentacją i spójnością, ta przyćmi poprzednią, długo będzie żałował, że nic nie zrobił.
W obu — na aktualnym etapie był po prostu cholernie zagubiony i znowu samotny w tym wszystkim, bo przecież, chociaż siedział w kuchni z jeszcze dwiema osobami, nie mógł ich spytać jak oni się czuli, gdy dowiedzieli się, że gonią za złym demonem i czują coś nie tak, jak powinni. Nie mógł też uśmiechnąć się poddańczo do Billa i wyśmiać całej tej sytuacji, bo nawet nie wiedział czym teraz jest Bill i jak zareaguje.
— Ach, jeszcze chwila — odezwał się w końcu Ładny i spojrzał na swoją szklankę wypełnioną napojem gazowanym i ozdobioną tęczowymi serduszkami. — Ach, ciekawe czy wyszło nad dobre. Ach, Nozomi~chan na pewno w niczym się nie pomyliłaś; odpowiednio wszystko wymierzyłaś?
— Wszystko jest jak w przepisie — zapewniła i uniosła głowę, a cały ten proces podnoszenia jej był tak spowolniony, że Dipper czuł się na jego końcu, jakby minęło przynajmniej pięć lat. — Myślę zresztą, że przy twym czuwaniu niemożliwym była tu jakakolwiek wpadka. Co najwyżej Bill mógł dotknąć pojemniczka z solą miast cukrem, ale demoniczne mocne z pewnością pozwoliły na skorygowanie tego błędu, prawda?
— Prawda — potwierdził demon i Dipper musiał przyznać, że ten uczynił swój głos całkiem znośnym. Nie skrzekliwym, nie takim wręcz wynaturzonym i nieludzkim. Znośnym. Przyjemnie znośnym i akceptowalnym dla ludzkich uszu. — Ale teraz, droga Nozomi, gdy już nikt nikogo nie bije i jedynie gdzieś w głowach wciąż tkwi chęć zranienia kogoś z dużym zwróceniem uwagi na moją osobę... możemy zacząć rozpętywać tę paskudną pomyłkę, czy może będziemy tak tkwić bez celu ad mortem defaecatam? Oczywiście nie mam nic przeciwko temu krzesłu — jak na ręczne i szybkie wykonanie jest całkiem wygodne, wasze towarzystwo w żaden sposób nie hańbi, a ciasto też z pewnością będzie dobre, ale dręczy mnie myśl, że mózg Sosenki zaraz zacznie parować z przegrzania i wielkich luk w nowych informacjach.
— Właśnie! Zacznijmy już coś robić! — Pines krzyknęła i sądząc po zdegustowanej minie (a może to już Bill swoją łaciną ją wywołał?) Nozomi, zrobił to zbyt głośno. Będąc już całkowicie zaślepionym, tkwiąc wręcz w dziwnym transie, nie potrafił się nią przejąć i kontynuował donośnie:— Dzieckiem. Byłem, i właściwie na swój sposób dalej jestem, cholernym dzieckiem, gdy rozpętało się to całe piekło. No wiecie. Niebieskie płomienie, wrzaski, błagania, odtwarzanie tego na nowo w snach i szaleńcze bełkoty. Autentycznie wszyscy uważali mnie za wariata. Wiecie, tak wszyscy — wszyscy. Nawet w Gravity Falls, gdzie Bill przecież został pokonany. Leczono mnie jak jakąś kobietę wcale nie tak dawno temu! Brakowało w tym tylko elektrowstrząsów i prób dowiercenia się do mózgu, który, dla twojej informacji Bill, wcale jeszcze nie zamierza zacząć parować. Trochę boli od natłoku, ale nie zamierza. Wracając — wycieńczałem się i łamałem dla głupiego tuneli i późniejszych miesięcy pełnych ukrywań! Czasami nawet nie miałem, co jeść i pić, a dotarcie do odpowiednich gazet zajęło mi zdecydowanie zbyt dużo czasu. I to wszystko po to by wpaść z deszczu pod rynnę, bo moim wybawieniem, bez obrazy Nozomi, okazał się jakiś szaleniec! Stary paskudny dziad nawalający mnie miotłą po głowie i przezywający od Eustazych! I oczywiście nie mam nic do imienia. Imię jak każde inne. Pewnie jest przynajmniej jeden uznany naukowiec o takim i milion dobrych ludzi, ale... No kurde. Mam swoje i nie potrzebuje innego, a od biedy mogę być Dipperem, okej? I w każdym razie — ta, co prawda i na szczęście, krótka znajomość doprowadziła do lotu, gdzie ja naprawdę nie lubię latać, gdzie zostałem, bez obrazy Ładny chyba cię lubię, wysłany z obcym facetem i gdzie... w zasadzie o tej ostatniej części będziemy musieli sobie poważnie porozmawiać w osobnym wywodzie, bo nie jestem czy to moje urojenia, czy jednak czyjeś przypomnienie o swoim istnieniu. No i ostatecznie to wszystko sprowadza się do tego, że dowiaduję się, że właściwie moje działania nie miały sensu... znaczy no pewnie jakiś tam miały, minimalny, bo pewnie zaraz się pewnie dowiem, że jednak ich śmierć nie była aż tak pozbawiona demonicznych ingerencji, ale wszystkie były skierowane w niewłaściwą osobę. I wiecie co? Ja już naprawdę mam dosyć milczenia. Rozmawiajmy. Teraz. Powiedz mi o wszystko, co tam macie! Tu, teraz i w tej chwili, bo po tych latach kolejnych pięciu minut bez prawdy nie zniosę! — Monolog zakończył głośnym westchnieniem i łapczywym rzucaniem się na szklankę wody.
— Jeju. — Bill przysłonił usta dłonią i niezbyt dyskretnie wywrócił oczami. — Ależ to długaśna i nafaszerowana wszystkim wypowiedź. Jakbyśmy żyli w opowiadaniu można by cię o nachalną ekspozycję posądzić, wiesz Sosenko? — Pod natarczywym, wręcz morderczym spojrzeniem, odchrząknął i kontynuował, ale już znaczenie łagodniej i uprzejmiej: — Ale tak, choć to zaskakujące to myślę, że faktycznie należą ci się pewne wyjaśnienia i sprostowania... I oczywiście moje kondolencje za Albrechta. Jest nieco... specyficzny.
— Wariat.
— Specyficzny wariat.
— Cokolwiek. Do rzeczy.
— No więc, zacznijmy od tego Sosenko, że w czasie, gdy twoja rodzina była mordowana, ja przebywałem w zupełnie innym miejscu; wciąż uwięziony i niezdolny do choćby jednego małego złośliwego czynu. Nawet odezwać się za bardzo nie miałem jak... Niechętnie muszę powiedzieć, że twoi wujkowie całkowicie mnie pokonali, ogłupili i wyniszczyli na lata. I pewnie, gdyby nie pomoc mojego fratre, to z pewnością spotkalibyśmy się dopiero na jakimś rytuale przywołania. Albo nigdy.
Od niechcenia wskazał ręką na otwarte drzwi i korytarz, gdzie pośród obrazów wisiał ten jeden niezwykle rzucający się w oczy i przedstawiający wysokiego, jakże podobnego do Billa, mężczyznę o niebieskich włosach i kompletnie niepasujących, ale eleganckich, czerwonych szatach.
— A mam ci uwierzyć, bo...
— Bo chociaż to trochę skomplikuję cały plan, to w każdej chwili mogę go wezwać, by opowiedział, jak to było. A gdybyś i jemu nie uwierzył, to Nozomi z pewnością ma w zanadrzu jakiś czas prawdomówności albo księgę wyjaśniającą znaczenie prawdy dla emisariuszy.
— Dobrze... załóżmy więc, że ci wierzę... Po co tu przybyłeś? Dlaczego teraz? Czemu tak nagle? Nie mogłeś szybciej? I dlaczego mam wrażenie, że kryje się za tym jakiś podstęp?
— Zapewniam, że ze względu na naszą przeszłość, to strasznie trudna sytuacja nawet dla mnie, ale... Tak jakby... — Bill zatrzymał się na moment i palcami jednej dłoni dotknął swojego kolczyka, a to na swój dziwny sposób pozwoliło mu uspokoić rozszalałe emocje i wahania. — Mamy problem z tą samą osobą, ale osobno niewiele możemy zdziałać, więc — jesteśmy skazani na współpracę. A przybyć wcześniej naprawdę chciałem, ale — po pierwsze Albrecht temu nie sprzyjał, po drugie moje moce też postanowiły się na mnie wypiąć.
— Współpracę. W s p ó ł p r a c ę ? Z tobą?! O czym teraz bredzisz? I o jakiej osobie mówisz?
— Cóż... Wcale nie przypadkowo wychodzi na to, że tamtego dnia w Gravity Falls mógł przebywać tylko jeden demon — Fia o, co z pewnością dla ciebie istotne, niebieskich płomieniach i sporej nienawiści do każdego o nazwisku Pines.
— Kolejny demon wujka czy może...
— Nie, Sosenko. Gorzej.
— Jak bardzo?
— To moja była narzeczona.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top