III.Do błękitu.
m o j e
s e r c e
b i j e
Ranek nadszedł zdecydowanie za szybko. Księżyc ustąpił miejsca słońcu, a pierwsze promyki przedostały się do jego pokoju przez nieszczelne okno. Musnęły twarz i jakby złośliwie zatrzymały się przy oczach, zmuszając go do wydania z siebie żałosnego jęku i przewrócenia się na drugą stronę. Tak naprawdę nie spał od momentu, w którym wydostał się z Arkadii Etto, ale po tym całym zamieszaniu i po usłyszeniu trzech historii – jednej o Bakezōri, wędrującym sandale z japońskiego folkloru, drugiej o Bai Hu, stworzeniach już z chin i trzeciej o nieudanych egzorcyzmach, nie potrafił zamknąć oczu na dłużej niż pięć minut, a tym bardziej nie umiał wypuścić z głowy miliona jakże głębokich przemyśleń. Ekscytacja zmieszała się ze strachem i teraz krążyła po jego ciele, podtrzymywała oczy i wpychała kolejne natrętne myśli.
Podnosząc się miał wrażenie, że jego ciało jest jakieś większe, bardziej ociężałe i wymęczone, niż zwykle. To trochę tak, jakby nagle krzyż, zwany inaczej milionem obowiązków i celów, który musiał nosić na plecach każdego dnia, po tej nocy urósł kilkukrotnie i doprowadził do dziwnej sytuacji, w której nogi zaczęły się buntować przed dźwiganiem go przez jeszcze kilka dni, miesięcy, a może nawet lat.
Ręce trochę trzęsły się i pociły. W pewnym momencie nie był już pewien czy źle wytarł podłogę i „nowy" (ale równie śmierdzący, dziurawy i cieniutki) materac przesiąkł już, czy może to tylko jego własnego ręce wydzieliły tyle potu.
W brzuchu za to miał z tonę kamieni, które teraz wesoło podskakiwały i wywracały jego żołądek na wszelkie możliwe strony, jeden nawet beztrosko powrócił do jego gardła... No, a przynajmniej tak tłumaczył sobie dziwną gulę, którą czuł ilekroć przełykał ślinę albo gdy zapędzał się i próbował mówić na głos, ale z ust wydobywały się jęki, przypominające odgłosy duszącego się człowieka.
Stres, niczym żywa istota, wisiał na jego szyi i szeptał do ucha kolejne powody, dla których nie powinien ufać Albrechtowi. „To świr. Wariat. Jego przyjaciele też muszą tacy być. Przecież on nawet nie potrafi normalnie mówić!Jak będziesz się z nim zadawać w końcu sam się taki staniesz i na stare lata zamiast żony lub męża, noce będziesz spędzał w obskurnym domku, w zapomnianej wiosce. Bez prądu. Bez dobrego jedzenia. Za to ze służącą, której nawet nie będziesz lubił... w sumie ona ciebie też nie będzie. Właściwie to każdego dnia ledwie będzie powstrzymywać się od zabicia cię, może nawet kiedyś spełni swoją groźbę i tak oto skończysz zakopany pod ziemią... chociaż nie. Znając wstrętne służące, to pewnie wylądujesz za oknem, zawinięty w prześcieradło i z jelitem robiącym za wstążeczkę. Będziesz niczym prezent dla mordercy-psychopaty, a dla miejscowych będziesz kolejnym ćpunem, którego naga laska zabiła, by ukraść kasę albo w ramach zemsty lub obrony. A w ogóle mógłbyś przestać z tym będziesz. Będziesz, będziesz i znów będziesz. Nie znasz innych słów, Dipper? A nie. Przepraszam. Eustazy?" — to, tylko przekazane w bardziej opryskliwy i pełen przekleństw sposób, słyszał w swojej głowie. Na tym etapie przeżywania nawet nie zastanawiał się, czy to na pewno stres, czy może już początki schizofrenii albo śmieszkujący z jego losu Bill.
b i j e
d l a
r o d z i n y
d l a
z e m s t y
Chociaż przy wstawaniu cały się chwiał, nawet nie próbował dotykać łóżka, bo miał wrażenie, że w ten sposób tylko jeszcze bardziej będzie się obijał i w końcu naprawdę runie na podłogę, a tym samym zakłóci spokój Albrechta i zostanie porządnie zwyzywany, a może nawet starzec napluje na niego, a zmywanie śliny będzie niczym pozbywa się blizn i świeżych ran na psychice – można by to myć i myć, a i tak czuje się, że one dalej tam są i dalej brukają ciało w ten obrzydliwy sposób. Ścian też wolał nie dotykać, w końcu nie wiedział, jakie robaki przetoczyły się przez jego pokój, gdy tak leżał w ciemnościach i samo to, że musiał spać na rozwalonym łóżku z głupią świadomością, że może się obudzić z wszami albo ogromnymi pająkami na brzuchu i w buzi, już mu wystarczyło.
Stojąc już przed lustrem, po raz kolejny myślał o tym, jak bardzo zmieniło się jego życie. O tym, że kiedyś miał ludzi, których poznał i którym mógł ufać, a teraz do jego dyspozycji był jedynie starzec o wątpliwym stanie psychicznym i podejrzanych znajomych. I gdyby jeszcze Albrecht był jak McGucket – trochę świrnięty, ale do opanowania. Ale nie. Albrecht musiał być niczym jedna z tych starszych osób, co przesiaduje w podejrzanych uliczkach i opowiada innym ludziom o nadchodzącym końcu świata, demonach i ludziach, których rzekomo poznał, a kiedy ludzie, nawet nieświadomie, popełnią błąd on wali ich po głowach swoją laską. Na to wszystko ten podejrzany dziadek mógł wysłać człowieka ot tak na drugi koniec świata, do miejsca, którego nawet nie ma na mapach, a protesty były tu na niczym rozmowa ze ścianą.
— A- a czy ona nie mogłaby przyjechać do nas? — spytał w nocy, gdy już dowiedział się, że żeby zdobyć pomoc musi przebyć długą drogę po niezbyt przyjemnym, wręcz trochę burzliwym, niebie. — N-nie rozumiem, czemu to ja muszę do niej pojechać. Czy tak ciężko byłoby przeprowadzić egzorcyzm tu? Cz-czy w ogóle my... potrzebujemy akurat kogoś, k-kto mieszka tak daleko?
Oczywiście oberwał wtedy laską, a ogromny siniak szybko wykwitł na jego głowie.
— Ty być głupi? — Nie miał pojęcia, który raz słyszał już to pytanie, ale obawiał się, że jak tak dalej pójdzie, to i w snach zacznie go dręczyć. — Oczywiście, że ona nie móc tu przybyć! Ona być zajęta i ona potrzebować swojego domu! Ona mieć tam dużo różna przedmiotów, które móc pomóc takiemu tępakowi, jak ty. Ale jak ty odrzucać pomoc, to ja nie naciskać. Ale ty wiedzieć, że Byl w końcu rozwalić ci mózg. Ja to mówić dosłownie. Twoje zwoje w końcu jebnąć, niczym bomba stworzyć przez amatora. I my być musieć ścierać resztka z naszych mebli. To być ohydny widok bydzie, ale co ja móc na to skoro ty nie chcieć?
— N-no dobrze, dobrze! Ja pojechać... znaczy, ja pojadę! — wykrzyczał, gdy już do jego głowy dotarł obraz resztek mózgu, które przylepiły się do ścian, a nawet sufitu i do ich usunięcia potrzebny jest jakiś fachowiec, ale Albrechta nie stać, więc pozwala, by to robaki zajęły się tym, co kiedyś znajdowało się pod czaszką. — K-kiedy mam jechać?
— Jutro. O czternasta przybyć ktoś po ciebie. A teraz... czy ja opowiadać już historię o sandałach i Bakezōri? Nie? No to ja teraz opowiedzieć. A więc- to być dawno temu, gdy ja być piękny i młody i nie skurczyć przez wiek. I ja maszerować ścieżką z piękna dziewczyna, kiedy to...
b i j e
s z y b k o
m o c n o
b o l e ś n i e
Oczywiście, że został zagoniony do pracy. Chociaż Albrecht widział, jak chwiejnie chodzi i, że ledwie powstrzymuje się od wymiotów, to zamiast pocieszenia, wepchnął mu do ręki mop i kazał wymyć całą podłogę.
Oczywiście, że mop był brudny i wyglądał, jakby ktoś zawzięcie wpychał go do naprawdę brudnego ucha. Albo w gorsze miejsca, o których Dipper wolał już nie myśleć dla własnego komfortu psychicznego i dla bezpieczeństwa podłóg oraz mebli, które mógłby ubrudzić zawartością swojego żołądka.
Było gorąco; dom nagrzewał się w zadziwiająco szybkim tempie, a dotykanie mebli po jakimś czasie zaczęło grozić przylepieniem się do nich albo oparzeniami i Dipper zaczynał się poważnie zastanawiać czy to nad tym domem ciąży jakaś klątwa, która olewa logikę i sprawia, że słońce ot tak może nagrzewać dom, jakby dach nie istniał, czy może to on ma takiego pecha, że tu przywarł do sofy i nie mógł się podnieść bez pomocy kobiety, dalej nazywanej jedynie dziwką, a tam po dotknięciu garnka, co wcale nie leżał na gazie albo w jego okolicach, a w mokrym zlewie wśród innych naczyń, jego dłoń nagle poczerwieniała i wręcz zeszła z niej skóra. A może obie te rzeczy połączyły się, tworząc mieszankę pełną cierpienia i wrzasków, które wkurzały Albrechta i sprowadzały na Dippera więcej bólu?
— Zajmiesz się kurzami. Dasz sobie radę, niemoto? — spytała kobieta, kiedy już odlepiła jego dłoń od kuchennego blatu. Tym razem zawiniła dziwna, fioletowa substancja i śliska podłoga, po której Dipper przejechał, by ostatecznie wylądować przed blatem i z jedną ręką na nim.
— T-ak. Chyba — wymamrotał, wątpiąc już we własne umiejętności. W jego głowie pojawiła się denerwująca myśl, że jeśli Bill na to patrzy, to z pewnością śmieje się i potwierdza, że przez te lata Dipper zdziczał, a bez siostry jest niczym, wręcz nie istnieje jako godny przeciwnik.
b i j e
d o
s z k a r ł a t u
k r w i
Kiedy nadszedł czas na gotowanie, sprzątanie okazało się najmniejszym problemem, jaki dzisiaj miał. Dipper nigdy jeszcze nie miał w swoich dłoniach tak brudnych i poniszczonych naczyń. Nigdy też nie skaleczył się tyle razy podczas gotowania, ale tu na każdym kroku ostre, potłuczone krawędzie talerzy dotykały jego skóry i rozcinały ją bez żadnego problemu; były niczym nóż, ale nie jeden z tych słabych do krojenia chleba, lecz jak ten stworzony do walki. Do paskudnej, krwawej walki. Gdy obiad był już gotowy, dłonie Dippera pokrywały bandaże i plastry. Mnóstwo plastrów w najróżniejsze, słodkie wzorki, które ani trochę nie pasowały do tego domu i do apteczki, z której wychodziły karaluchy. Za to kuchnie ozdobiła plama po wymiotach, bo po otworzeniu lodówki Dipper nie wytrzymał jej smrodu.
Jedzenie, chociaż wyglądało lepiej od tego, co przyrządzała kobieta, ani trochę nie zachęcało Dippera do spróbowania go.
— Te, Eustazy ty być na dieta? — Albrecht dźgnął go widelcem w obandażowaną dłoń i tym samym zmusił do zejścia na ziemię.
— Ech? Nie... Ja tylko... nie jestem głodny? Chyba trochę przerażony? Chyba nie wiem, czy dobrze robię? Chyba powoli tracę wiarę w moje zdrowie psychiczne? Tak, wydaje mi się, że problemem jest to drugie. No bo co jeśli ja nie przeżyję i Bill sobie wygra? Ja nie chcę, żeby wygrywał i niszczył sobie świat, bo to takie zabawne. Z drugiej strony nie chcę jeszcze tracić mojego mózgu. Naprawdę lubię go i wolę, gdy jest na swoim miejscu.
— Eustazy ty dalej za dużo gadać. I być zbyt dramatyczny. Ty na prawda zachowywać się, jak rozwydrzona panienka. Chcieć, nie chcieć, móc, bać, Byl tak, Byl nie. Ty się musieć ogarnąć.
— Ja...
— Poza tym twoje jedzenie być chujowe. Ty musieć zrobić nowe.
— Co?! — Podniósł się gwałtownie, gotów protestować i opowiadać o tym, jak ciężko było przyrządzić coś jadalnego, gdy cała lodówka była wypełniona starym jedzeniem, a pech wyskoczył ze wszystkich skali i ciągle pchał go na ostre albo gorące przedmioty. Albo po prostu na przedmioty, by nabić mu kolejnego siniaka. Oczywiście wszelkie protest zatrzymały się gdzieś w połowie drogi i ostatecznie zamiast kłótni w kuchni był jedynie Albrecht rzucający talerz na ziemię i Dipper zaciśniętymi rękami i otwartymi ustami.
Oczywiście, że gotował obiad drugi raz. Tym razem jednak nie starał się – wrzucał do garnka wszystko, co tylko aktualnie miał pod ręką, a na końcu prawie to spalił. Ale Albrecht był zadziwiająco szczęśliwy.
Chyba za bardzo przywykł do takiego jedzenia — pomyślał Dipper, kiedy już wędrował do pokoju, by spakować kilka ubrań do malutkiego plecaczka. W końcu nie miał pojęcia na ile jedzie, a duża walizka trochę ważyła.
O czternastej, gdy nadszedł czas na tymczasowe odejście, miał wrażenie, że zaraz własne uczucia rozsadzą jego ciało i faktycznie będzie trzeba sprzątać wnętrzności albo pozwolić robakom się ich pozbyć w swoim powolnym, obrzydliwym tempie.
Ubrany w czerwoną koszulę na ramiączka i krótkie spodenki oraz owinięty bandażami prawie niczym mumia, wyszedł z domu. Powietrze na zewnątrz nie należało do najlepszych, ale przynajmniej nie śmierdziało tak, jak w domu. Do tego słońce, już w przyjemny sposób przedzierało się przez ogromne korony drzew i muskało jego bladą twarz, gdy razem z Albrechtem szli na ogromną polanę.
I prawie dostał zawału, gdy w końcu znaleźli się w odpowiednim miejscu, trawa sięgnęła im prawie do kolan, a z helikoptera wysiadł dorosły, ogromny mężczyzna. Z wytatuowanym jednorożcem na pozbawionej włosów głowie i umięśnionym ciałem w obcisłych ubraniach w kolorze khaki, wyglądał co najmniej kuriozalnie.
— Ładny! No wreszcie ty być! — Albrecht pomachał mężczyźnie, a z ust Dippera wydobyło się ciężkie westchnięcie. Gdzieś tam w środku naprawdę liczył na to, że to jedynie pomyłka i zaraz zjawi się ktoś normalniejszy. — Eustazy! — Starzec dźgnął Dippera w ramię. — Eustazy to być Ładny. Ładny to być Eustazy, ten życiowy niedojda, o którym ja opowiadać.
— Ach, miło cię poznać, Eustazy~chan! — Ładny uśmiechnął się ciepło, a każde jego słowo brzmiało, jakby wypowiadał je pięciolatek. Za to uścisk jego dłoni można było porównać do zaciśniętych na ręce zębach dużego zwierzęcia.
— M-mi też miło cię poznać — powiedział Dipper i rozejrzał się nerwowo, byleby nie patrzeć w te dziwne, prawie białe oczy. I na ten cholerny tatuaż.
— Ach, nie rozumiem, czemu Albrecht~chan tak na ciebie narzekał, gdy rozmawiał z Nozomi~chan. Ach, ty wyglądać na całkiem miłego i uroczego chłopca — mówił, a Dipper uświadomił sobie, że dopiero teraz może powiedzieć, że jedzenie mu się cofa. To, co wcześniej działo się z jego żołądkiem, było niczym przy obecnych rewolucjach.
— Nozomi? — zdołał spytać, nim ogromna, owłosiona niczym u jakiegoś zwierzęcia dłoń przejechała po jego włosach i zniszczyła ich idealne ułożenie.
— To być ta przyjaciółka, co ci pomóc — wyjaśnił Albrecht i sam się skrzywił, bo i na jego głowie w końcu znalazła się ręka Ładnego. — Tak, tak mnie też miło widzieć cię — powiedział i wywrócił oczami, a Ładny klasnął w dłonie i Dipper poczuł się, jakby stanął przy samym głośniku, gdy ktoś akurat puszczał odgłosy fajerwerków albo spadania ciężkich i hałaśliwych przedmiotów. Potarł delikatnie uszy.
— Ach, Eustazy~chan ja chcę się tylko upewnić... Ty nie masz lęku wysokości albo jakiejś choroby, prawda?
— N-nie — powiedział, chociaż jego twarz opuściły wszelkie kolory, a w głosie słychać było lekkie wahanie.
Wtedy po raz pierwszy pomyślał w optymistyczny sposób i zamiast własnego, zimnego ciała, zobaczył przed oczami podłogę zbryzganą krwią demona. Zobaczył twarz, z której ulatuje życie i nawet usłyszał błagania, na które w rzeczywistości, oczywiście, będzie głuchy tak, jak Bill był głuchy, gdy kładł łapy na rodzinie Dippera.
b i j e
d o
b ł ę k i t u
z e m s t y
Położył okulary na szklaną półkę i ubrał się w białą koszulę, zasłaniając tym samym fragmenty ciała, którym bliżej było do perfekcyjnej rzeźby stworzonej z pomocą rąk sprawnego rzeźbiarza, aniżeli do czegoś, co powstało po kilku miesiącach albo latach spędzonych na siłowni. To nawet nie mijało się za bardzo z prawdą, bo on miał to szczęście, że zamiast pocić się przy kolejnych urządzeniach, mógł pstryknąć palcami i dowolnie zmodyfikować swój wygląd. Z drugiej strony nie mógł powiedzieć, że nigdy nie skalał się tym wysiłkiem i potem cieknącym po całym ciele – czasami nawet lubił ot tak biegać, podnosić ciężarki, lubił to, jak jego ciało pracowało w takich momentach, lubił, gdy nogi zaczynały boleć i odmawiać wykonania kolejnych kroków albo ręce protestowały przed następnymi ciężarami. Lubił męczarnie następnego dnia, gdy każdy mięsień wydawał się mocno napięty, a zrobienie jednego kroku przypominało długą wyprawę przez piekło. Poza tym uwielbiał sportowe stroje.
Teraz jednak, choć bardzo chciał, nie mógł sobie pozwolić na ćwiczenia i wszelkie stroje ułatwiające poruszanie się. Musiał wyglądać elegancko, niczym książę wyjęty z jednej z tych bajek, które przeważnie matki opowiadają córką.
— Nie rozumiem, fratre — powiedział, zakładając na uszy malutkie, okrągłe kolczyki. Chociaż tyle mógł zachować z „prawdziwego" siebie, bo i tak długie, blond włosy zasłaniały mu uszy. — Dlaczego tacy ludzie budzą pozytywne uczucia? Gdyby pod moimi drzwiami stanął sobie przystojny blondyn, to z pewnością zadźgałbym go nożem w obawie o własne pieniądze i dziewictwo — mówił, szukając odpowiednich spodni. W końcu zdecydował się na czarne, idealnie pasujące do marynarki w tym samym kolorze.
— Nie wiem — odpowiedział drugi mężczyzna i na moment oderwał wzrok od książki. — To chyba wiąże się z tym, że dobrze ubrani i przystojni ludzie przeważnie mają ciekawe życia. Poza tym wielu łączy to z bogactwami, a pieniądze są już powiązane z zaradnością... albo mnóstwem oszustw. Chyba. Nie wiem. Na tej kwestii ty powinieneś znać się lepiej.
— Ale przyznaj fratre, że też byś mnie dźgnął, gdybym stanął ci tak ubrany w drzwiach.
— Dźgnąłbym cię niezależnie od stroju, bo naprawdę nienawidzę, gdy mówisz do mnie fratre. To brzmi jak słowo, którym można by określić księdza albo inną istotę wysłaną, by szerzyć wiarę.
— Ja za to nie lubię mówić „bracie" w naszym języku, bo dopiero w nim ono brzmi, jak coś, co mówią ci w czarnych sukniach przy czytaniu biblii.
— To się nazywa sutanna.
— To się nazywa: nikogo nie obchodzi prawdziwa nazwa, ale wygląda, jak sukienka, fratre.
— Mógłbyś, chociaż mówić do mnie, jak inni — wymamrotał, a dwukolorowe oczy znów oderwały się od literek i przeniosły na blondyna.
— Jak inni, czyli jak? Ten dobry bliźniak? Ta lepsza połówka? Dobroczyńca? Niebieski Emisariusz? Pan koszmarów? Obrońca dzieci?
— Will. Po prostu Will — odpowiedział i niepewnie dotknął czerwonych policzków.
— Nie. To byłoby zbyt nudne, dobry bliźniaku. — Poprawił marynarkę, założył białe rękawice na ręce i cylinder na głowę, a następnie powiedział do Willa: — Wybacz fratre. Chociaż uwielbiam nasze dyskusje prawie tak mocno, jak chaos i zniszczenie, a twa osoba momentami mnie rozczula, to teraz obowiązki, które swoją drogą ty na mnie narzuciłeś, wzywają, a Sosenka czeka.
Bill Cipher uśmiechnął się podstępnie, nim zatrzasnął za sobą drzwi.
m o j e
s e r c e
b i j e
d l a
n i e n a z w a n y c h
u c z u ć
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top