XVII. Piętno przeszłości

Msza dobiegła końca, a Joseph udał się na zakrystię. Cieszył się, że zaraz ściągnie z siebie szaty liturgiczne, które tak bardzo mu ciążyły. Nie mógł znieść dzisiejszego upału. Nie wiedział, jak zaraz miał zjeść obiad. Nie chciało mu się ani trochę jeść, nie mógłby jednak odmówić Rosie, kiedy tak ciężko się napracowała. Zawsze była bardzo pracowita, co ogromnie go cieszyło, a odkąd prowadziła mu plebanię, jej zapał do pracy tylko się wzmógł. 

Ściągnął z siebie szaty i spojrzał w lustro. Po jego całej twarzy spływał pot. Starł go chusteczką i przyjrzał się sobie w lustrze. Musiał przyznać, że nie wyglądał jeszcze wcale tak staro. Sylwetkę wciąż miał szczupłą, choć dawne mięśnie wyćwiczone przy pracy w rodzinnym gospodarstwie ojca zaniknęły. Lekko się garbił, lecz starał się z tym walczyć. Oblicze pokryły już zmarszczki, nie były one jednak bardzo widoczne, a do tego dodawały mu charakteru. Włosy niemal całkiem już mu zsiwiały, a ich czekoladowy brąz pozostał tylko wspomnieniem, ale przynajmniej były całkiem gęste. Pokiwał głową z zadowoleniem i wyszedł przed kościół. 

Zdumiał się, widząc, że pani Daggett jeszcze nie poszła do domu, tylko stała przed świątynią i plotkowała z panią Charlesową Connor. Zazwyczaj przecież od razu udawały się na obiad ze swoimi rodzinami. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy usłyszał, że tematem ich rozmowy był on sam. I jego wnuczka.  

— Ja nie wiem, jak on może na to pozwalać! — zżymała się pani Daggett. — Przecież ten cały Wilson jest podejrzany! Na pewno coś z nią zrobił, skoro została na noc, na pewno!

— Boję się, że biedaczka będzie miała kłopoty... — mówiła pani Connor. 

— Na pewno. Biedny pastor, tak mu współczuję! Co też to dziewczę narobiło! Pewnie dlatego nie ma jej w kościele, ze wstydu nie przyszła!

— Nie ma mi pani czego współczuć — przerwał im Joseph i podszedł do kobiet, patrząc na nie groźnie. — Z Joan jest wszystko w porządku, po prostu jest chora. 

Obie kobiety niemal natychmiastowo pobladły. Joseph nie był nigdy złym człowiekiem, ale ucieszyło go przerażenie dam na jego widok.

 — Och, wasza wielebność... — jęknęła pani Connor. 

— Nie życzę sobie takich plotek o Joan i o panu Wilsonie — rzekł ostro. — Oboje to bardzo porządni młodzi ludzie, a pan Wilson mieszka z babcią, którą znam od ponad czterdziestu lat i jest najporządniejszą kobietą pod słońcem. A teraz proszę wrócić do siebie, Dom Boży to nie miejsce na plotki! — zagrzmiał głosem tak tubalnym, jakby to Zeus przeklinał śmiertelników. 

Wystraszone damy wymamrotały coś i uciekły, wywołując tym samym napad śmiechu u pastora. Oj, bawił się wprost doskonale!

*

Fred westchnął ciężko i odgarnął włosy z czoła. Miał już dość pracy w upale. Pocieszał się myślą, że już za niedługo nadejdą chłodne, jesienne dni. Wtedy pracowało mu się zdecydowanie dużo lepiej. Czuł, jak po całym jego ciele spływa pot. Marzył by już skończyć i wykąpać się. Później miał iść z Joan na tańce, więc musiał prezentować się nienagannie. Po wzięciu kąpieli zamierzał się ogolić i wystroić tak, by Joan nie mogła oderwać od niego oczu.

Uśmiechnął się głupio na myśl o tym, jak bardzo ukochana ucieszy się na jego widok. Uwielbiał ten jej delikatny uśmiech, pełne miłości spojrzenie... Wciąż nie trafiało do niego, że naprawdę go kochała. Co rusz odtwarzał w pamięci tamten wieczór, gdy wyznał jej miłość, noc, którą spędził, trzymając ją w ramionach, i ranek, gdy mógł przy niej siedzieć i po prostu gładzić jej rękę. Te drobne gesty uważał za najpiękniejsze.

Nagle dostrzegł, że ktoś pojawił się na ścieżce. Przez chwilę wpatrywał się w drogę, by rozpoznać w człowieku nowego wikarego. Skrzywił się. Miał wrażenie, że mężczyzna podkochuje się w Joan i chce mu ją odebrać. Wiedział, że taki obrót spraw mu nie groził, lecz obecność Paula mierziła go i tak.  Znał Thompsona od dawna i nigdy nie pałał do niego sympatią. Nie rozumiał, jakim cudem trafił do kościoła. Zapewne pomógł mu w tym jego bogaty ojciec, choć nie mógł tego stwierdzić z czystym sumieniem. Widząc, że Paul przed nim staje, odłożył trzymany w rękach klucz i podparł się o samochód.

— Czego ode mnie chcesz? — zapytał.

Nie zamierzał bawić się w uprzejmości. Paul na to nie zasługiwał, a on nie miał czasu, by się z nim przekomarzać. 

— Co tak niegrzecznie? — fuknął Paul. — Widzę, że nic się nie zmieniłeś. Dalej jesteś prostakiem.

— Jeśli przyszedłeś tu tylko po to, żeby mnie obrażać, to żegnam. Nie mam czasu, żeby wysłuchiwać tych bredni.

— Myślisz, że jesteś taki ważny, bo pastor cię lubi, co? — Paul spojrzał na niego wrogo. — No pytam się!

Fred warknął cicho. Miał go coraz bardziej dość. Nie rozumiał, po co Paul do niego przyszedł. Thompson wiedział przecież, że kilkoma obelgami nie będzie w stanie go zranić. Fred był zbyt gruboskórny, by przejąć się nieprzychylnymi słowami kogoś, kogo i tak nie szanował.

— Naprawdę, oszczędź sobie nerwów, bo mnie i tak nie rozjuszysz, i idź sobie. Chyba że masz naprawdę ważną sprawę, w co wątpię. W końcu nie jeździsz samochodem, a ja w innej kwestii niestety ci nie pomogę.

— Trzymaj się z daleka od Joan — wycedził przez zęby.

Fred zaśmiał się pogardliwie. Nie wiedział już, czy zachowanie Paula go bawi, czy po prostu mu go szkoda. 

— Bo? — wydął usta. 

— Bo jesteś nikczemnikiem, który nie zasługuje na taką czystą duszyczkę jak ona.

— Odpokutowałem już swoje grzechy — burknął.

Czuł, jak robi mu się coraz goręcej ze złości. Gdyby tylko mógł, uderzyłby Paula, lecz wolał okazać mu swoją wyższość nad jego plugawą osobą. Musiał pohamować swoje mordercze zapędy. 

— Nie zgodzę się. Mówię ci, zostaw ją w spokoju. — Popatrzył na niego wrogo Paul. 

— Joan kocha mnie, a ja ją. Nie mam powodu, by to czynić tylko dlatego, że masz taki kaprys. A teraz wybacz, mam dużo roboty, a wieczorem zabieram Joan na tańce. Śpieszę się.

— Zostaw ją w spokoju albo powiem jej o tym, co robiłeś przez ostatnie sześć lat.

Fred poczuł, jak coś ściska go na dnie brzucha. Zagryzł wargę. Nie mógł pozwolić na to, by Joan dowiedziała się o tym z ust innej osoby. Musiał się z tym zmierzyć sam. 

— Joan już o tym wie — odparł ostro. Nie mógł pozwolić na to, by Paul dostrzegł jego strach. — Do widzenia. Nie chcę cię tu już więcej widzieć!

— Jeszcze pożałujesz...

— Idź, czego nie rozumiesz? — wrzasnął.

Nie mógł już go znieść. Paul od zawsze wzbudzał w nim obrzydzenie. Teraz ogarnęło go ze zdwojoną mocą. Wolałby już chyba, by obsiadły go pijawki, niż by musiał dłużej patrzeć na obrzydliwą twarz Thompsona. 

— Dobrze, pójdę — wysyczał wikary. — Ale wszystko jej powiem, jeśli jej nie zostawisz w spokoju.

— Do widzenia, bo zadzwonię na policję!

— Na pewno jesteś w doskonałej komitywie z komisarzami... Cóż, żegnaj, Williams. 

Fred prychnął gniewnie. Kopnął jeden z kluczy leżących na ziemi i już miał się rzucić na Paula, kiedy jakiś głos z tyłu głowy rzekł mu, by się uspokoił. Nie mógł go pobić.

— Wiedziałem, że jesteś zbyt wielkim tchórzem, by to zrobić. — Wyszczerzył się Paul. — Ale może to świadczy o tym, że jeszcze jest dla ciebie nadzieja! A teraz żegnaj, idę spełnić swoją powinność. 

*

— Dzień dobry, wasza wielebność! — krzyknęła Lucy i podbiegła do pastora.

Joseph zaśmiał się. Uważał, że dziewczyna była naprawdę urocza, chociaż miał wrażenie, że nieco zbyt nachalna. Patrzyła na niego roziskrzonymi oczyma i uśmiechała się rozkosznie. Nie mógł odmówić jej urody. Więcej, uważał nawet, że była najśliczniejszą dziewczyną w wiosce. Zgrabna, rumiana, o gęstych, ciemnych lokach stanowiła ideał wielu mężczyzn. Kto wie, czy by się nią nie zainteresował, gdyby nie był żonaty... Ale kochał Rosie całym sercem, nie było się więc nad czym zastanawiać. 

— Dzień dobry, Lucy — odparł i poprawił synka, który ułożył się w jego ramionach tak, że było mu niewygodnie. Chłopiec zakwilił. — No już, Jimmy, nic się nie dzieje. Spokojnie. — Ucałował go w czubek główki.

Lucy uśmiechnęła się szeroko. Poryw wiatru rozwiązał jej wstążki, sprawiając, że włosy dziewczęcia rozsypały się niczym kaskada wodospadu. Wyglądała tak naprawdę uroczo. Joseph pomyślał, że ten, kto weźmie ją za żonę, będzie miał naprawdę szczęście. W końcu była nie tylko śliczna, ale i naprawdę dobra. 

— Przyszłam do waszej wielebności po poradę — zaczęła dziewczyna. 

Na jej twarzy igrał nieśmiały uśmiech. Policzki zaróżowiły się uroczo. Wyglądała jak leśna nimfa. Wrażenie to potęgowała dodatkowo jej delikatna zielona sukienka. 

— Och, co się stało? — zdumiał się. — Wchodź. No już, Jimmy, zaraz wejdziemy do domku i pójdziesz spać, jeśli tego naprawdę chcesz. — Spojrzał z rozbawieniem na awanturującego się synka. 

Był ojcem od niedawna, lecz czuł, że to rola jego życia. Jimmy i jego mała siostrzyczka, Jenny, często dawali mu się we znaki, ale nie było dla niego większej radości niż uśmiech synka, jego pełne szczęścia oczka czy pulchniutkie rączki zaciśnięte wokół jego szyi. 

Poprawił chłopca w ramionach i przekroczył próg plebanii. Włożył synka do kołyski stojącej w bawialni i kazał Lucy zająć miejsce na sofie. Ta usadowiła się wygodnie i spojrzała na niego wyczekująco. Joseph nie wiedział, dlaczego jeszcze nie zaczęła mówić.

— A więc, co takiego się dzieje, Lucy?  — zapytał w końcu.

Dziewczyna jeszcze bardziej się zarumieniła. Widział, że trudno jej było się odezwać. Posłał jej ośmielający uśmiech, mając nadzieję, że skłoni ją tym do dalszych wyznań. 

— Bo ja... — jęknęła z wahaniem.  Och, to takie straszne! Kocham dwóch mężczyzn naraz!

— To rzeczywiście niedobrze... — Pokręcił głową z konsternacją. — Rozumiem, że potrzebujesz mojego duchowego wsparcia i porady. 

— Tak...

— W takim razie powiedz mi,... Czy ci mężczyźni okazują ci jakoś swoje względy?

— Jeden tak, ale drugi jest żonaty i zupełnie nie zwraca na mnie uwagi... — odparła i skuliła głowę, jakby chciała się przed nim ukryć. 

— A czy ten drugi stara się o twoją rękę?

— Tak...

— W takim razie zapomnij o tym, który ma żonę, i spróbuj skierować swe uczucia ku tamtemu, skoro kochasz obu. Nie próbuj dosięgnąć czegoś, co nigdy nie znajdzie się w zasięgu twej ręki.

— Wiem, ale to takie trudne... Ale postaram się, dziękuję. Jest pan naprawdę wspaniałym proboszczem. Do poprzedniego nigdy bym nie przyszła z takimi zwierzeniami.

— Cieszę się, że mi ufasz. — Uśmiechnął się.

Naprawdę ją lubił. Była miłą i dobrą dziewczyną, choć czasem zanadto temperamentną. Uważał, że może wiele wnieść do lokalnej społeczności, jeśli tylko zechce się w niej bardziej udzielać. Życzył jej jak najlepszego męża i spokojnego życia. 

— Dziękuję, wasza wielebność. Wiele mi pan pomógł. 

— Nie ma za co. W końcu od tego tu jestem. — Uśmiechnął się dobrotliwie. 

— Jeszcze raz dziękuję. Będę już szła, mama zacznie się martwić... 

Jej wzrok pełen był wdzięczności, ale jednocześnie dziwnego smutku. Joseph nie do końca to rozumiał, uznał jednak, że nie będzie dłużej wypytywał dziewczyny o sprawy sercowe. Musiało to być dla niej krępujące. 

— Do widzenia. Pozdrów rodziców! — wykrzyknął. 

— Wszystkiego dobrego dla pana synka i córeczki i miłego dnia!

— Och, byłam wtedy taka głupiutka! — Zaśmiała się Lucy. — W ogóle jako dziewczyna zachowywałam się głupio. Dopiero Arthur nieco mnie, hmmm... Doprowadził do ładu. Inaczej wciąż robiłabym z siebie pośmiewisko.

— Ja uważam, że była z ciebie przeurocza dziewczyna — odrzekł jej pastor. 

— Nie wiesz, o kogo wtedy pytałam, prawda? — zapytała z wahaniem.

Joseph pokręcił przecząco głową. Nigdy się nad tym nie głowił, bo też nie miał po co. Wtedy liczyli się dlań tylko Rosemary i dzieci, a rozterki Lucy były bardzo mało istotną sprawą w jego życiu. Nie żeby jej nie lubił, po prostu nie miał zbyt wiele czasu na roztrząsanie spraw wszystkich parafian, kiedy miał na głowie wychowanie czwórki małych dzieci bez niczyjej pomocy.

— Naprawdę? Nie domyślasz się?

— Absolutnie. 

— Och... — Lucy spłonęła rumieńcem.

— Mówiłaś już z Fredem? — zapytał, chcąc zmienić temat. 

— Jeszcze nie. Uczynię to, kiedy już wróci. Ale nie mówmy teraz o dzieciach. Zbyt wiele czasu poświęcamy na rozmowy o nich... A ja wolałabym dowiedzieć się czegoś o tobie....

— To urocze. — Posłał jej pełen tkliwości uśmiech. Dawno nikt się nim nie przejmował. To on myślał o tym, by dzieciom, wnukom i parafianom było dobrze. Nie pamiętał już, jak to było, kiedy to o niego ktoś się troskał. — Nie wiem, czy jest o czym mówić. Zbyt wiele się nie wydarzyło, odkąd opuściłem Redcoast.

— A co... z Cathy? Pisałam do niej przez jakiś czas, ale potem już mi nie odpowiedziała, a od ciebie nie dostałam żadnego listu... Czy ona...?

Wychwycił w jej głosie wahanie. Czuł, że obawiała się, jaką reakcję wywołają jej słowa. Nie dziwił się jej. Zawsze uchodziła za dyskretną i łagodną, więc zadanie mu takiego pytania musiało być dla niej trudną próbą.

Jego to pytanie też bolało, lecz przez trzydzieści lat nauczył się żyć ze strasznymi wspomnieniami. Wnukom nigdy o nich nie mówił, gdyż wiedział, że ich niewinne, dziecięce serduszka nie wytrzymają zła, o jakim musiałby im powiedzieć... Ale Lucy przecież wiedziała, co się wydarzyło. 

— Joe, proszę, powiedz mi! — Ostry głos Lucy przywrócił ją do rzeczywistości. — Listy nagle przestały przychodzić, a ja nie wiedziałam już, czy się na mnie za coś obraziła, czy stało się coś złego. Była moją przyjaciółką, zasługuję na to, by znać prawdę. 

— Przepraszam, Lucy. Byłem za bardzo rozżalony, by pisać, a potem zrobiło mi się wstyd. Wybacz, to moja wina... 

— Nie zadręczaj się — rzekła już łagodniej. — Rozumiem twój ból. To musiało być straszne. Przecież... Ile ona miała wtedy lat? Trzydzieści pięć, sześć? Mój Arthur żył chociaż prawie sześćdziesiąt lat, zobaczył małego Freddiego, spędził ze mną trzy dekady, a ona... 

— Widzisz... Cathy miała urodzić dziecko, ale wtedy na plaży uszkodziła kręgosłup i już nie wytrzymał. Straciła je, a do tego jeszcze jej się pogorszyło i trudno jej było chodzić. Nie pożyła już długo... Ona... Kochałem Rosie, ale to Cathy była miłością mojego życia. A teraz żadnej z nich już przy mnie nie ma...

Miał wrażenie, że coś zaraz rozerwie go od środka. Pogodził się ze swym losem, lecz nigdy nie mógł pojąć, dlaczego Bóg musiał go tak ciężko doświadczyć. Czy nie starczyło mu, że stracił jedną żonę tak wcześnie? Czy i druga musiała umrzeć po zaledwie kilku latach wspólnego życia? Najwyraźniej był przeklęty.

Po jego policzkach spłynęły łzy. Wstydził się ich, lecz nie miał już siły ich kryć. Przed Lucy zresztą się musiał się krygować. Wiedział, że go zrozumie. Ona też wiedziała, jak to było stracić ukochaną osobą, jak serce wtedy krwawiło, a sens życia znikał. Spędził z Cathy tak mało czasu... Pan dał im ledwo sześć lat małżeństwa... Sześć pięknych lat, które były warte tego cierpienia, ale tak bardzo krótkie...

Nagle poczuł, jak kobieta ściera łzy z jego pomarszczonego policzka. Jej dotyk był czuły i delikatny, jakby obawiała się, że go skrzywdzi. Spojrzała na niego ze smutkiem i westchnęła. Joseph posłał jej pełen wdzięczności uśmiech. Cieszył się, że miał kogoś, z kim mógł pomówić o przeszłości bez lęku, że będzie oceniony. 

— Dziękuję ci — wyszeptał. — Naprawdę. 


Miałam nie zdradzać, co stało się z Cathy, ale w końcu nie miałam serca jej zabić i cóż, wszystko już wiecie... A jeśli ktoś chce wiedzieć, co zadziało się między Cathy a Josephem, zapraszam do Czerwonego Wybrzeża <3 No i tradycyjnie, czy coś Wam się rozjaśniło odnośnie Freda?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top