14.
- Więc mówisz, że Adonis kopnął w tyłek Amy, przyszedł do Ciebie pijany i obściskiwaliście się na ścianie? - Mick z szelmowskim uśmiechem patrzył na mnie.
- Nie było żadnego obściskiwania, nie dopowiadaj sobie - pomachałam mu nożem przed twarzą.
- No, ale przyparł Cię do ściany, tak?
- Tak.
- I mówisz, że poszedł, bo nie chciał zrobić czegoś głupiego, tak?
- Tak.
- Brawo, byłaś o krok od seksu - poklepał mnie po ramieniu na co dostał palcem prosto w żebra.
- Przestań, bo więcej nic Ci nie powiem.
- Dobra już dobra, ale jak tak na to patrzę, to w końcu i tak wylądujecie w łóżku - wyszczerzył się i dostał kawałkiem polędwicy w twarz - za to Ci nie daruje - rzucił we mnie jajkiem, które rozbiło się na moim kitlu i obryzgało mi twarz.
- Zabije Cię za to - rzuciłam nóż na deskę i złapałam w ręce dwa jajka. Jedno rozbiłam mu na głowie a drugie na tyłku.
Stał tak ociekając jajkiem a ja nie sądziłam, że ma jeszcze ochotę toczyć tą bitwę. Kiedy pewna tego, że wygrałam odwróciłam się. Po kilku sekundach stałam cała wymazana w syropie klonowym. W afekcie złapałam pojemnik z mąką i zanim zdążyłam wysypać na niego pojemnik, złapał mnie i przyciągnął do siebie, robiąc dokładnie to co ja chciałam.
- Dobra, stop! - krzyknęłam ledwo widząc przez ściekający syrop z mąką z mojego czoła.
- Nie wygrasz ze mną, Eliz - wyszczerzył się - teraz musimy tu posprzątać.
Cala kuchnia była w mące, dobrze, że już skończyliśmy obsługiwać gości na dzisiaj.
- Elizabeth - Mendy, która weszła na kuchnię, widząc mnie i Micka zamarła - to może ja powiem, żeby przyszedł później.
- O co chodzi? - starałam się udawać, że sytuacja sprzed chwili w ogóle nie miała miejsca.
- O catering na święta.
- Już idę.
Wytarłam tyle ile mogłam w ręcznik papierowy i z wysoko uniesionym czołem wyszłam do baru, gdzie jak się okazało, ku uciesze Micka, siedział nie kto inny a Adonis.
- Cześć Tom, w czym mogę Ci pomóc? - usmiechnełam się do niego, choć syrop zaczynał mi dolatywać do biustonosza i naprawdę wiele kosztowało mnie, żeby nie zacząć go tam poprawiać.
- Cześć. Wyglądasz - tu zaczął się śmiać jak potłuczony - apetycznie i do tego pachniesz - nachylił się, żeby mnie powąchać - jak pancake.
- Bardzo zabawne, tak to jest jak się zatrudnia duże dzieci - Mick, który wyszedł za mną z kuchni zaczął się śmiać na mój przytyk i pokazał mi język - mówiłam, dzieci. Wracając do tematu, o co chodzi?
- Mógłbym zamówić u Ciebie pieczonego indyka? Chciałbym zabrać go do rodziny na święta.
- Tak, Mendy daj mi kalendarz - wyciągnęłam rękę po kajet i otworzyłam, słabo mi się zrobiło od ilości zamówień jaka nas czeka przez następne cztery dni - na kiedy chcesz tego indyka? - podniosłam głowę i dostrzegłam, że w magiczny sposób zostaliśmy sami.
- Najlepiej na dwudziestego czwartego, mogłabyś zrobić jeszcze pudding? - zaczęłam jeździć palcem po kartce i wpisywać w pojedyncze wolne rubryki, to co chce zamówić.
- Tak, coś jeszcze?
- I może jeden duży i uroczy pancake - uśmiechał się a ja nie mogłam tego nie odwzajemnić.
- Kolejny raz, bardzo zabawne.
- Kończysz już?
- Zobacz - położyłam przed nim kalendarz - do dwudziestego trzeciego mamy cateringi na firmowe święta i imprezy a później na cateringi prywatne, nie wyjdę stąd do północy.
- W takim razie, nie będę Ci przeszkadzał - usmiechnełam się do niego przepraszajaco.
- Pancake musi wracać do pracy, do zobaczenia, Tom.
- Do zobaczenia, Eli.
Wróciłam na kuchnię, gdzie Mick już szykował na jutro kolejne pół produkty do cateringu dla BBC.
Praca szła nam wyjątkowo dobrze, chyba oboje potrzebowaliśmy chwili takiego rozluźnienia.
Skończyliśmy przygotowywać wszystko w pół do pierwszej, w łazience zdążyłam się nieco obmyć z resztek klejącego syropu i przebrać w czyste ciuchy. Pogasiłam światła i pozamykałam, odpaliłam papierosa i zaczęłam iść do furtki. Kiedy odwróciłam się, dostrzegłam najpierw czarnego Jaguara, dopiero później właściciela, który stał obok paląc papierosa tak samo jak ja.
- Co tu robisz? - rozbawiona patrzyłam jak stał w płaszczu owinięty szalikiem.
- Odwiozę Cię do domu, późno już.
- Nie będę się kłócić, jestem wykończona - wyrzuciłam papierosa i wsiadłam do samochodu.
- O której jutro zaczynasz? - ruszył już spod restauracji a ja naprawdę byłam wdzięczna, że mnie odwiezie.
- O siódmej. Wypije jutro morze kawy.
- Podwiozę Cię rano - spojrzałam na niego.
- Tom, czy Ty nie masz ciekawszego zajęcia? To znaczy absolutnie mi to nie przeszkadza, ale nie chciałabym Cię wykorzystywać.
- Nie, Eli. Nie mam. Chciałbym się odwdzięczyć za sprawę z Amy.
- Było minęło. Nie musisz się czuć zobowiązany - dojechaliśmy do mojej kamienicy - dziękuję, naprawdę ratujesz mi skórę - usmiechnełam się do niego.
- Będę rano, za dwadzieścia siódma - zaśmiałam się i wysiadłam z samochodu.
Pomachałam mu jeszcze jak odjeżdżał i udałam się na górę aby wyprowadzić niedźwiedzia i rzucić się spać.
Rano doszłam do wniosku, że powinnam wziąć prysznic wieczorem a nie teraz, bo cała pościel się lepi. Szybko się ubrałam i nawet nie robiłam makijażu, bo nie ma to żadnego sensu. Po szybkim spacerze z psem wybiegłam przed kamienicę.
Tom czekał na mnie z kubkiem kawy, a ja byłam gotowa oddać życie za ten napój Bogów.
Dzień wyglądał podobnie do wczorajszego, cały dzień pracy do późna i uwijania się z zamówieniami, restaurację zamykamy, dwie godziny wcześniej, żeby móc przygotować cateringi. W końcu wychodzę zmęczona i przesiaknieta zapachami kuchni, a Tom znowu czeka na mnie, żeby zawieźć mnie do domu.
Ten cykl powtarzał się do poranka dwudziestego czwartego grudnia, gdzie do Jaguara wsiadłam Ja i moja wielka walizka.
- Wybierasz się gdzieś? - spojrzał na moją walizkę.
- Do rodziców na święta, od razu po pracy idę na pociąg.
- Cieszysz się?
- Bardzo, nie widziałam rodziców od kilku tygodni. Jakoś nigdy mi nie po drodze.
Przywiózł mnie do pracy, wręczył kubek z kawą i pożegnał buziakiem w policzek. Zaraz, co? Weszłam do szatni z głupim uśmiechem na twarzy, cały czas przykładając rękę do tego policzka. To niby nic, nic nie znaczący gest, a dla mnie był jakby zapowiedzią czegoś, do czego sama przed sobą nie chciałam się przyznać.
Cały dzień pracujemy z chłopakami za troje. Każde z nas jak najszybciej chce już skończyć i wrócić do domu, aby przygotować jeszcze tam święta. Patrząc na zegarek, który pokazuje trzecią po południu już wiem, że nie zdążę na zapalnowany pociąg.
W chwili spokoju od gości, proszę wszystkich na kuchnię i składam in życzenia, wręczając im świąteczne premie, naprawdę cieszę się, że mam dookoła siebie takich ludzi jak oni. Restaurację dla gości zamykamy godzinę później i zostaje nam już tylko wydanie zamówień i powrót do domu na wyczekany urlop.
Dochodzi siódma a do kuchni wpada Thomas odebrać indyka. Wręczam mu dwa duże bemary z mięsem i jedną mniejszą blachę z puddingiem.
- O której masz pociąg? - pyta zamykając bagażnik samochodu.
- Właściwie to nie wiem, bo ten, którym miałam jechać, już dawno odjechał.
- Mogę Cię zawieźć.
- Tom, dziękuję, ale jedź do rodziny na święta. Ja sobie poradzę - poszłam do szatni, żeby się przebrać, pogasiłam wszystko i wzięłam walizkę, kląc w myślach na pieprzone zamówienia na ostatnią chwilę - Nie odpuścisz, co? - widziałam jak stoi oparty o drzwi Jaguara.
- Wsiadaj, zawieziemy tylko indyka mojej mamie i zawiozę Cię do rodziców.
- Ale Ty zdajesz sobie sprawę, że to jest w Harrow?
- Harrow? To nie tak daleko, bez korków to jakieś trzydzieści- czterdzieści minut.
- Dziękuję.
Tom upchnął walizkę na tylne siedzenie a ja wygodnie rozsiadłam się na miejscu pasażera.
Całą drogę do jego rodzinnego domu, rozmawialiśmy, zdradziłam mu swój plan na zmianę restauracji w bistro, na co naprawdę szczerze się ucieszył.
- Cholera jasna, Tom! Zapomniałam o psie! - krzyknęłam, czym chyba go wystraszyłam, bo przez chwilę miał minę jakby chciał mnie wysadzić na środku drogi.
- Eli, Ty jesteś nieprzytomna, wpisz swój adres w nawigację, może nie będzie korków- podał mi urządzenie, a ja wpisałam 44 Pratt St.
Podróż z Barrym minęła nam dość przyjemnie, choć trwała o tej porze prawie pięćdziesiąt minut. Dojechaliśmy na 13 Bush Hill Rd. Gdzie Tom zaparkował samochód. Pomógł mi wyciągnąć walizkę i psa, staliśmy tak kilka minut w ciszy, nie wiedząc jak się zachować.
- Wesołych świąt, Thomas - usmiechnełam się do niego.
- Wesołych świąt, Elizabeth - przytulił mnie do siebie a ja z automatu przytuliłam go jeszcze mocniej.
Po ostatnim spojrzeniu jego niebieskich oczu i szerokim uśmiechu, odwróciłam się i razem z psem ruszyłam do domu. W połowie podjazdu, poczułam, że łapie mnie za rękę i odwraca do siebie.
- Byłaś kiedyś w Paryżu? - widzę, że jest zakłopotany i zawstydzony nagłym impulsem, a ja czuje, że na moje policzki wypływa czerwień.
- Byłam - odpowiadam i zagryzam nieświadomie wargę, czekając na to co powie.
- Nie chciałabyś jeszcze raz być? Na przykład po świętach?
- W zasadzie, to mogłabym być tam jeszcze raz - spuściłam na chwile wzrok, żeby po chwili znowu patrzeć w ten kolor oczu, w którym znowu tonę.
- Świetnie, bardzo się cieszę - Cholera on naprawdę się cieszy, widzę w jego oczach radość, choć w moich zapewne można odczytać to samo.
- Ja również, do zobaczenia Tom - Nie wiem, nawet kiedy, ale nachylam się i całuje go w policzek.
Jestem pewna, że oblałam się rumieńcem, z szerokim uśmiechem weszłam do domu i przez okno widziałam jak odjeżdża. Oparłam się o drzwi, puszczając Barrego do taty a sama właściwie nie mogłam pojąć, co między nami się dzieje.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top