Rozdział III

Polecam przesłuchać piosenkę przed przeczytaniem rozdziału. ;*


Część I - W głębi mroku

Może kiedyś pozwolisz sobie oddychać bez tego.

Słowa te utkwiły we mnie jak odłamek szkła wbity głęboko pod skórę – niewidoczny, ale nieznośnie obecny. Ostatnie trzy dni minęły mi pod ich ciężarem, ciągle wracającym echem w pustym, zadymionym pokoju, w ulicznym szumie za oknem, w długich, bezsennych nocach, które rozciągały się jak martwa, lepka cisza między sekundami. Nie brałem nic. Nie dlatego, że tak postanowiłem. Po prostu nie miałem pieniędzy. A jednak coś było inaczej.

Byłem jak pies spuszczony ze smyczy, ale zamiast biec, stałem w miejscu, niepewny, dokąd miałbym pójść. Nie potrafiłem myśleć jasno. Nie umiałem myśleć w ogóle. Każdy pojawiający się wątek był jak popiół – sypki, nieuchwytny, przesypujący mi się przez palce. I za każdym razem, kiedy pozwalałem sobie na chwilę ciszy, na moment, w którym mogłem po prostu odpocząć, jej słowa znów wracały.

Może kiedyś pozwolisz sobie oddychać bez tego.

Oddychać.

Nie pamiętałem, kiedy był ostatni raz, gdy tak naprawdę to robiłem. Nie te płytkie, nerwowe łapanie powietrza między jednym działaniem a drugim. Nie to zachłanne wciąganie dymu, proszku, substancji, które miały wypełnić pustkę. Tylko prawdziwy oddech. Głęboki, spokojny, taki, który nie musiał być wymuszony. Nie istniało nic takiego w moim świecie. Ale w oczach tej dziewczyny...

Nie potrafiłem pozbyć się jej obrazu. Nie wiedziałem też, co było silniejsze – to dziwne wrażenie, że widziałem w tych oczach coś, czego sam szukałem, czy może to po prostu efekt odstawienia, umysł robiący mi psikusy w pogoni za pragnieniem czegoś nowego, nieznanego, choćby przez chwilę. Mogłem racjonalizować to na milion sposobów, ale prawda była prosta: ta dziewczyna namieszała mi w głowie. I to mnie wkurwiało.

Pierwszy dzień był piekłem. Pot zalewał mi plecy, a dłonie drżały, jakby pod skórą wibrowały setki małych insektów. Nie mogłem spać, nie mogłem jeść, nie mogłem nawet wyjść na ulicę, bo czułem się jak zjawa, jak cień, który nie ma prawa istnieć w tym świecie bez swojego paliwa.

Drugi dzień był jeszcze gorszy. Pustka. Kompletny brak czegokolwiek. Nic nie miało sensu, nic nie miało smaku, nic nie było warte nawet spojrzenia. Leżałem, wpatrując się w sufit, zbyt zmęczony, by ruszyć się z miejsca, ale jednocześnie nie dość zmęczony, by odpłynąć w sen.

A trzeci dzień?

Trzeciego dnia znów przyszła ona. Nie fizycznie. Nie stanęła w drzwiach, nie pojawiła się nagle w moim pokoju. Ale była wszędzie. W moich myślach, w odbiciach światła na szybach, w ciszy, która wypełniała mój oddech. Jej oczy. Nie wiedziałem, dlaczego do nich wracałem. Były jasne, przejrzyste, ale jednocześnie pełne czegoś, co sprawiało, że czułem się jak ktoś, kogo właśnie rozgryzła na wylot. Nie lubiłem tego uczucia. Nie lubiłem być widziany.

Leżałem na łóżku, patrząc na grafitową ścianę, która wydawała się odrobinę ciemniejsza w kątach, tam gdzie wilgoć wciskała się jak trucizna. Pomyślałem o niej.

Kim była?

Kim trzeba być, żeby rzucić takie słowa komuś obcemu, a potem po prostu odejść?

Może była jedną z tych ludzi, którzy wierzą, że mogą ratować innych. Takich spotyka się na ulicach – rozdają ulotki, próbują wciągnąć cię w rozmowę o sensie życia, o nowym początku. Ale ona nie wyglądała jak ktoś, kto próbowałby mnie nawracać. Ona po prostu wypowiedziała kilka słów i pozwoliła mi z tym zostać.

I to było najgorsze.

Każda reprymenda, każdy cios w twarz byłby lepszy. Bo teraz nie mogłem pozbyć się tej cholernej mantry z głowy.

Może kiedyś pozwolisz sobie oddychać bez tego.

Biorę głęboki wdech. Powietrze wypełnia moje płuca, ale nie daje mi nic. Teraz mocny wydech. I wszystko zostaje takie samo.

Nie chciałem jej znaleźć, ale jednocześnie nie potrafiłem się powstrzymać przed wyobrażaniem sobie, gdzie mogłaby być. Czy siedziała teraz w kawiarni, pijąc herbatę i czytając jakąś książkę? Czy szła ulicami Amsterdamu, nieświadoma tego, że zostawiła mi w głowie bałagan, którego nie mogłem uprzątnąć? Czy w ogóle o mnie myślała?

Byłem jednym z tych ludzi, o których się zapomina. Zlewałem się z tłumem, byłem częścią nocnego pejzażu – tych, którzy biorą, sprzedają, gubią się w dymie klubów i przypadkowych znajomości. Ale ona mnie zauważyła. I to było coś, czego nie mogłem pojąć.

Trzy dni to długo. Zdecydowanie za długo. Zbyt wiele myśli, zbyt wiele pytań, na które nie miałem odpowiedzi. A jednak czułem, że coś się zmienia. Nie w wielki, dramatyczny sposób. Nie nagle, jak strzał pioruna. Raczej jak kropla, która powoli drąży skałę. Nie wiedziałem jeszcze, dokąd mnie to zaprowadzi. Ale wiedziałem jedno – nigdy wcześniej nie czułem się tak zagubiony w samym sobie. I to było przerażające.

Może kiedyś pozwolisz sobie oddychać bez tego.

To zdanie wciąż nie dawało mi spokoju. Odtwarzałem je w raz i raz jeszcze. Było jak echo, które odbijało się od ścian mojej głowy, ciche, ale uparte, jakby nie chciało mnie opuścić. Po trzech dniach bez narkotyków byłem w stanie, który można by nazwać względnym funkcjonowaniem – ciało już nie drżało tak, jak na początku, a pot przestał zlewać mi plecy przy każdym gwałtowniejszym ruchu. Ale głowa... Głowa była w rozsypce.

Wpatrywałem się tępo w sufit. Nigdy nie zastanawiałem się, ile tak naprawdę śmieci potrafi zebrać się w czyimś życiu, dopóki nie spojrzałem na swoje mieszkanie po tych trzech dniach spędzonych w czystej apatii. Zgniecione puszki po energetykach, puste paczki po papierosach, talerze z resztkami jedzenia, których nie chciało mi się wynieść do kuchni. Kiedy żyjesz w bałaganie wystarczająco długo, przestajesz go zauważać.

Ale dzisiaj było jakoś inaczej. Z niewiadomych powodów podniosłem się, odepchnąłem kołdrę i wstałem. Stopy dotknęły zimnej podłogi, a ja jakby pierwszy raz od dawna poczułem, że faktycznie istnieję. Jestem, sam dla siebie, ale jestem. Moje zecie jest w moich rękach, moje czyny mają wpływ na przyszłość.

Wszedłem do kuchni, odruchowo sięgnąłem po paczkę papierosów, ale zamiast tego wpadła mi w ręce puszka mielonej czarnej kawy. Już dawno zapomniałem, że ją mam. Wsypałem jej dwie łyżeczki do kubka, zalałem wrzątkiem i czekałem, aż ciemna mikstura przestanie wirować. Poczułem jakbym wpatrywał się w jakiś przeklęty wir wciągający mnie w nicość.

Pierwszy łyk smakował jak popiół. Ale był prawdziwy. Kiedy ostatni raz piłem kawę, nie będąc pod wpływem czegokolwiek? Nie pamiętałem.

Przez chwilę stałem oparty o blat, pozwalając kofeinie krążyć w moim organizmie. To nie było to samo co amfetamina, ale przynajmniej nie kosztowało mnie więcej niż kilka euro. Spojrzałem na swoje mieszkanie i postanowiłem coś zrobić z tym syfem. Wziąłem czarne worki na śmieci i zacząłem wrzucać do nich wszystko, co wydawało się zbędne. Pierwszy worek wypełnił się szybciej, niż się spodziewałem. Drugi był już bardziej problematyczny – przy każdym kolejnym śmieciu zaczynałem się zastanawiać, czy warto go wyrzucać, czy może lepiej po prostu zostawić na później. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że stoję w miejscu i patrzę na rozsypane paczki po fajkach, jakbym próbował znaleźć w nich jakieś odpowiedzi.

Westchnąłem, odrzuciłem worek na bok i usiadłem na kanapie. To był koniec mojego zapału.

Nie miałem także ochoty iść na zajęcia. Ale skoro nie miałem nic lepszego do roboty, a w moim portfelu nadal ziejąca pustką przegroda na banknoty zdawała się krzyczeć o rozwiązanie, zmusiłem się do wyjścia.

Amsterdam tego dnia był pochmurny, ciężkie chmury wisiały nisko nad miastem, a wilgoć w powietrzu sprawiała, że ubrania kleiły się do ciała. Ludzie jak zawsze poruszali się szybko, nie zwracając na siebie uwagi, jakby każdy z nich miał swój mały świat, w którym był zamknięty. Minąłem swój samochód wiedząc, że dziś i tak mnie nigdzie nie zawiezie. Tak samo jak mi, skończyło mu się paliwo.

W tramwaju czułem się jak duch. Mój umysł miotał się między dwiema myślami, odbijając je jak piłeczka do ping-ponga – praca czy dilerka? Z jednej strony potrzebowałem pieniędzy, ale nie wyobrażałem sobie spędzania ośmiu godzin dziennie w jakiejś kawiarni czy sklepie, słuchając ludzi zamawiających kolejne latte z mlekiem owsianym. Z drugiej strony dilerka to szybka kasa. Łatwa. Możesz zarabiać i brać jednocześnie. Ale... ryzyko. Praca – dilerka – praca – dilerka —praca czy kurw dilerka?

Wysiadłem przy uniwersytecie, nadal walcząc z myślami. Przeszedłem przez kampus, ignorując znajome twarze, które mijałem po drodze. Nie czułem się częścią tego miejsca, jakbym tutaj nigdy naprawdę nie należał. Zająłem miejsce w sali wykładowej, ostatni rząd, jak zawsze. Profesor mówił coś o ekonomii, ale jego słowa były dla mnie jedynie szumem w tle. Praca – dilerka – praca – dilerka?

Nie mogłem skupić się na niczym innym. I nie zdawałem sobie przy tym sprawy, że nerwowo kołyszę nogą, dopóki przypadkiem nie kopnąłem krzesła naprzeciwko siebie.

Upadło z hukiem tak głośnym, aż sam się wzdrygnąłem.

Nagle wszystkie głowy odwróciły się w moją stronę, na szczęście w ułamku sekundy zdążyłem przybrać najlepszą maskę obojętności, jaką tylko posiadałem w swojej kolekcji. W pomieszczeniu zapadła niezręczna cisza, ale ja nawet się nie poruszyłem. Nie przeprosiłem. Nie patrzyłem na nikogo. Po prostu siedziałem z nieodgadnionym wyrazem twarzy, czekając, aż wszyscy wrócą do swoich spraw. Profesor rzucił mi krótkie spojrzenie, ale nic nie powiedział. Ludzie powoli odwrócili się z powrotem w stronę tablicy.

A ja wróciłem do swojego świata.

Nie mogłem już myśleć o pieniądzach. Teraz zagościła ona. Nie widziałem jej na zajęciach. To tylko oznaczało, że nie studiowaliśmy tego samego kierunku. Prawdopodobnie nawet nie byliśmy na tym samym roku. Czy była młodsza ode mnie? Wydawało mi się, że tak. Może o rok, może dwa. A może to tylko wrażenie?

Nie miałem pojęcia, kim była, a jednak jej obecność w moim życiu zdawała się teraz jakimś cholernym punktem zwrotnym. Jakby jednym zdaniem wrzuciła mnie w pętlę myśli, z której nie mogłem się wydostać. Nie miałem bladego pojęcia, czy chciałem ją znaleźć, czy uciec od niej jak najdalej. Ale jedno było pewne. Nie mogłem już udawać, że jej słowa mnie nie ruszyły. Bo ruszyły mnie bardziej, niż cokolwiek innego przez ostatnie lata.

Może kiedyś pozwolisz sobie oddychać bez tego.

Słowa te nadal krążyły mi po głowie, choć minęły już godziny, ba, minęło dni. Zajęcia się skończyły, choć w rzeczywistości dla mnie nawet się nie zaczęły. Profesor mówił, studenci notowali, a ja? Ja tylko siedziałem, obojętny na wszystko, jakbym był jedynie cieniem, iluzją, czymś, co przemyka gdzieś na granicy rzeczywistości. Gdy wykładowca zamknął książkę, a ludzie zaczęli się zbierać, wstałem i powoli ruszyłem do wyjścia. Byłem nikim w tym tłumie.

Przesuwałem się wśród nich, niewidzialny, nierealny. To mi odpowiadało. Świat, w którym nie zwracano na mnie uwagi, był wygodniejszy. Miałem wrażenie, że gdyby ktoś naprawdę spojrzał mi w oczy, zobaczyłby coś, czego nigdy nie powinien widzieć. I nagle dostrzegłem ją. Nie musiałem nawet szukać. Jej obecność wprawiła moje serce w dziwne kołatanie. Stała na drugim końcu korytarza, rozmawiając z jakąś dziewczyną. Jej koleżanka? Przyjaciółka? Nie miało to większego znaczenia. Liczyło się tylko to, że tam była – namacalna i nieuchwytna jednocześnie.

Zatrzymałem się w cieniu, gdzieś przy ścianie, w miejscu, z którego mogłem obserwować wszystko, nie będąc jednocześnie częścią żadnej z tych scen. Nie patrzyłem na nią w sposób oczywisty, nie śledziłem wzrokiem każdego jej ruchu, ale i tak chłonąłem ją w całości. Nie tylko tylko jej wygląd, ale też to jak istniała – jak mówiła, jak lekko odgarniała kosmyk jasnych włosów za ucho, jak w jej oczach było coś, czego nie potrafiłem nazwać.

Mogłem zostać tam dłużej. Chciałem popatrzeć jeszcze przez parę sekund, ale to byłoby bez sensu. Dziewczyny się rozeszły, więc i ja odwróciłem się i również odszedłem. Niezauważony. Tak było najlepiej.

Wyszedłem przed kampus. Samochód zostawiłem pod domem. to też pozostawała mi wyłącznie komunikacja miejska. Zresztą, co za różnica? Nie było mnie stać na paliwo. Tramwaj był tańszy, a ja i tak nie miałem powodu, by gdziekolwiek się spieszyć.

Wsiadłem do środka i zająłem miejsce przy oknie. Amsterdam za szybą wyglądał jak rozmazana akwarela, ludzie stawali się plamami cienia i światła, a budynki zamieniały się w jednolitą, bezkształtną masę. Patrzyłem na to bezmyślnie, jakbym obserwował zupełnie inny świat. Taki, do którego nie należę. A potem wróciłem myślami do naszego pierwszego spotkania.

Nie dlatego, że chciałem. Niektóre wspomnienia po prostu wracają, jak dym z papierosa, który wciąż unosi się w powietrzu, nawet gdy już zgasisz niedopałek. Pamiętam, jak wtedy, zaraz przed pierwszym wykładem, poszedłem za nią. Nie dlatego, że taki był mój plan. To było jak impuls, coś, czego nie kontrolowałem. Szła korytarzem, a ja... ja po prostu zrobiłem to samo. Mimo że nie miałem zajęć w tym segmencie.

Może powinienem był iść w drugą stronę, może nawet zamierzałem to zrobić, ale nie potrafiłem. I tak oto znalazłem się wtedy przed drzwiami jakiejś sali, do której wcale nie powinienem był trafić. Gdy stanęła przed wejściem, spojrzała na mnie. I wtedy uśmiechnęła się. To był uśmiech, który miał w sobie coś innego niż wszystkie, które dotąd widziałem. Nie było w nim gry, nie było udawania. Był... Był po prostu czysty.

A potem zapytała mnie o imię.

Tylko tyle.

Zwykłe pytanie, a jednak wszystko się wtedy zatrzymało. Bo to pytanie rozerwało mnie od środka. Wyrwało mnie z tej magicznej bańki, w której przez chwilę istnieliśmy tylko my dwoje. Przypomniało mi, kim jestem. Przypomniało mi, dlaczego nie mogę pozwolić, by ktokolwiek się do mnie zbliżył. Poczułem, jak wszystko we mnie się zamyka. Zgasłem.

Nie odpowiedziałem jej.

Po prostu spojrzałem na nią beznamiętnie, gasząc jej entuzjazm jednym ruchem, jednym spojrzeniem, a potem... po prostu odwróciłem się i odszedłem. Zostawiłem ją tam, samą, zaskoczoną, może nawet trochę zranioną. Wiedziałem, że to nie było zachowanie godne gentlemana. Ale to było jedyne, co mogłem zrobić. Jedyny sposób, by ją chronić. Bo ludzie tacy jak ja nie powinni zbliżać się do ludzi takich jak ona.

Nie wiedziałem, czy wtedy to zrozumiała. Ale to nie miało znaczenia. W tramwaju zacisnąłem dłonie w pięści, wpatrując się w swoje odbicie w szybie. Nie chciałem wracać do mieszkania. Ale nie miałem też gdzie indziej się podziać. Więc wróciłem. A miasto nadal pulsowało światłami, obojętne na wszystko, co działo się w mojej głowie.

Kiedy wszedłem do mieszkania, pierwszy raz od dawna naprawdę się rozejrzałem. Po wszystkich pomieszczeniach. Jakbym dopiero teraz zauważył, gdzie tak naprawdę żyję. 

Śmieci zalegały w kątach, ubrania porozrzucane na podłodze wyglądały jak ciała poległych żołnierzy, a kurz osiadł na wszystkim, co kiedykolwiek miało dla mnie znaczenie. Mimo to w tym chaosie znalazła się jedna rzecz, której widok sprawił, że w mojej głowie zakiełkował pomysł. 

Pieniądze. 

Wystarczyło pozbyć się wszystkiego, co miało wartość. 

Nie zastanawiając się długo, zacząłem grzebać po szafkach, szufladach, pod łóżkiem. Wyciągałem kolejne przedmioty – stary telefon, laptop, który kiedyś działał szybciej niż moje myśli, słuchawki, które i tak od dawna były zepsute. Gadżety, które kiedyś uważałem za niezbędne, teraz były tylko martwym ciężarem, czymś, co można było spieniężyć, by zdobyć coś naprawdę potrzebnego. 

A potem natrafiłem na biżuterię. 

Naszyjnik, pierścionek, złoty zegarek – wszystko po mojej matce. Przez chwilę trzymałem je w dłoniach, ważąc decyzję, czy naprawdę jestem gotów pozbyć się ostatnich rzeczy, które mnie z nią łączyły. 

Ale przecież to tylko przedmioty. 

Wrzuciłem je do torby. Tylko jednej rzeczy nie ruszyłem. Cieniutkiej, srebrnej bransoletki, z maleńkimi zawieszkami w kształcie gwiazd.

Nie należała do mojej rodziny. 

Nie należała do nikogo. 

Już nie. 

Gdy na nią spojrzałem, coś we mnie pękło. Jakbym otworzył drzwi, które przez lata zatykałem kolejnymi warstwami obojętności. Wspomnienia, których nie chciałem przywoływać, zaczęły przebijać się przez mrok. 

Zacisnąłem zęby i szybko odwróciłem wzrok. Nie teraz. Nie dzisiaj. Ruszyłem na swoją małą misję.

Lombard znajdował się trzy ulice dalej. Przeszedłem tam szybkim krokiem, jakbym bał się, że jeśli zwolnię, mogę zmienić zdanie.  Mężczyzna za ladą spojrzał na mnie z tym samym obojętnym wyrazem twarzy, który widziałem już setki razy u innych ludzi. Oceniał mnie. Zastanawiał się, czy towar jest kradziony, czy po prostu jestem kolejnym przegranym, który pozbywa się ostatnich rzeczy w desperacji. 

Nie miało to znaczenia. Liczyło się tylko to, ile dostanę. 

Cierpliwie czekałem aż wyceni każdy przedmiot. Mozolnie podążałem za nim wzrokiem, gdy to sprawdził czy urządzenia są sprawne i ile waży biżuteria. Kiedy na blacie wylądował plik pieniędzy, aż uniosłem brwi. Spodziewałem się mniej. Dużo mniej. 

Byle tego nie przećpać... – pomyślałem, chowając gotówkę do kieszeni. 

Nie byłem jednak pewien, czy moje własne myśli były obietnicą, czy drwiną. 

Drogę powrotną przemierzałem równie szybko. Po chwili wróciłem do mieszkania. Ledwo zdążyłem zdjąć buty, gdy usłyszałem dźwięk powiadomienia na telefonie. Sięgnąłem po urządzenie, gotów zignorować wiadomość, jak zawsze. 

Ale wtedy zobaczyłem, co na mnie czekało. 

Tess Verhoeven wysyła Ci zaproszenie do grona znajomych.

Zamarłem niemal upuszczając telefon. 

Kurwa jakim cudem? 

Dziewczyna, której jeszcze parę chwil temu imienia nie znałem, znalazła mnie na moim prywatnym profilu. Czy ona naprawdę ma jakieś powiązania boskie?

Poczułem coś pomiędzy przerażeniem a dziwnym, niepokojącym ciepłem, które rozlało się po mojej klatce piersiowej. Serce zaczęło mi bić szybciej, zupełnie jak wtedy, gdy pierwszy raz spojrzałem w jej oczy. Nie myślałem długo. Zaakceptowałem zaproszenie. 

I zanim zdążyłem się nad tym zastanowić, w komunikatorze już czekała wiadomość. 

Tess Verhoeven: Nie stalkowałabym Cię, gdybyś Ty dziś nie stalkował mnie na korytarzu.

Zrobiło mi się gorąco. Jednym krokiem dopadłem drzwi balkonowych i wyszedłem złapać choć odrobinę powietrza.

Skąd wiedziała? 

Przecież nie dałem jej żadnego powodu, by coś podejrzewała. Albo kurwa tak mi się tylko wydawało. Debil!

Wahałem się chwilę, ale odpisałem: 

Soren Holtz: Skąd pewność, że stalkowałem Ciebie, a nie Twoją koleżankę?

Może była jeszcze jakaś maleńka szansa na wymiganie się. Odpowiedź przyszła niemal od razu. 

Tess Verhoeven: Bo wypalałeś mi wzrokiem dziurę w twarzy.

Poczułem, jak coś niebezpiecznie zadrżało we mnie. Nie wiedziałem, czy to adrenalina, czy strach, czy coś jeszcze gorszego. A potem kolejna wiadomość. 

Tess Verhoeven: I mam Ci za złe, że nie podszedłeś mi powiedzieć, że mam resztkę szpinaku między zębami. Chodziłam tak pół dnia!

Zaśmiałem się. 

Szorstko, krótko, ale prawdziwie. Czym zdziwiłem się bardziej niż samym zaproszeniem do grona znajomych. Nie pamiętałem, kiedy ostatni raz śmiałem się tak szczerze. Czułem, jak coś mięknie we mnie, jak jakaś niewidzialna ściana, którą budowałem przez lata, zaczyna pękać. 

Napisałem tylko trzy słowa. Zgodne z prawdą.

Soren Holtz: Okej, jestem winny.

I wiedziałem, że te słowa miały o wiele więcej znaczeń, niż powinny. 

Tess odpisała niemal natychmiast: 

Tess Verhoeven: Możesz popracować nad wybaczeniem. Myślę, że moglibyśmy się lepiej poznać.

Patrzyłem na te słowa długo. 

Za długo. 

Nie odpowiedziałem od razu. Zamiast tego przeniosłem wzrok na okno, na nocne miasto, które wydawało się odległe i nierzeczywiste. A potem znowu zobaczyłem bransoletkę. Leżała na biurku, jakby czekała na mnie, jakby kpiła. I wtedy fala wspomnień uderzyła we mnie tak gwałtownie, że poczułem, jak zaczynam się dusić. 

Nie mogłem na to pozwolić. 

Nie mogłem pozwolić, by to się powtórzyło. 

Nie zamierzałem być słaby. Nie zasługiwałem na żadne uczucia. Nawet na jebany smutek. Byłem tylko śmieciem losu, który niszczy ludzi wokół siebie. Nie mogłem pozwolić jej się do mnie zbliżyć. Nie odpisałem już nic więcej. Zamiast tego pierwszy raz w życiu postawiłem przed sobą jasny cel. 

Trzymać się od tej dziewczyny najdalej jak to jest tylko możliwe.

Unikać jej jak ognia, mimo że to ona mogła się piekielnie sparzyć.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top