Rozdział II

Część I - W głębi mroku

Kilka dni bez amfy.

Czas dłuży się niemiłosiernie. Pierwszego dnia czuję się po prostu zmęczony, jakbym nie spał przez tydzień (pewnie dlatego, że tak właśnie było), ale to nic w porównaniu z tym, co nadchodzi później. To nie jest zwykły kac, to coś gorszego – powolne gnicie od środka. Chaos łapie cię w swój wir i nie pozwala odpocząć, boleśnie uświadamiając cię jak bardzo zepsutym jesteś człowiekiem. Wytyka ci nawet najmniejsze błędy, wylewając na głowę kubeł lodowatej wody, nie pozostawiając przy tym na tobie ani skrawka suchej nitki.

Na początku boli mnie głowa, potem dołącza do tego niepokój. Każdy dźwięk drażni, każda myśl wydaje się cięższa niż zwykle. Nawet oddech wydaje się za trudny, wymuszony. Nie mogę się na niczym skupić, ręce mi się trzęsą, a świat, który jeszcze kilka dni temu zdawał się szybki, intensywny, pełen wrażeń, nagle zwalnia i blaknie. Wszystko jest mdłe, pozbawione sensu, przedstawione wyłącznie w odcieniach szarości.

Lecz najgorsze przychodzi po dwóch dniach.

Leżę w łóżku, wpatrzony w sufit. Każdy ruch wydaje się wysiłkiem, każda próba podniesienia kończy się rezygnacją. Czuję, że dosięgam dna, mimo że już dawno na nim skończyłem. Pokój mojego mieszkania wygląda jak pole bitwy – puste puszki po energetykach walają się po podłodze, popielniczka przepełniona jest wysypującymi się niedopałkami, ubrania leżą porozrzucane w chaosie, który odzwierciedla to, co dzieje się w mojej głowie. Myśli, które na nowo mnie powitały, stają się powolne, a ciało ociężałe. Patrzę jak przez mgłę, a za każdym razem, gdy próbuje się skupić, napotykam grubą ścianę. Więc pozwalam by agonia zawładnęła mą duszą.

Sięgam po telefon schowany pod poduszką i sprawdzam stan konta.

Saldo: 1,42 euro.

Kurwa.

Rzucam nim o łóżko, choć wolałbym roztrzaskać go o ścianę. Zaciskam mocno szczękę.

Przez chwilę mam nadzieję, że może jednak coś jeszcze mam. Wstaję z trudem ignorując wściekłe zawroty głowy i zaczynam szukać – pod łóżkiem, w kieszeniach, w starej torbie, w pudełku po butach. Wszędzie, gdzie tylko mógłbym znaleźć złamany grosz. Nic. Pustka.

Dreszcze przechodzą mi po plecach. Już nie wiem, czy to efekt odstawienia, czy tylko moja psychika robi mi pieprzone sztuczki. Nie dość, że moje życie to niekończący się dramat, to jeszcze dla wzmocnienia fabuły zostałem jebanym biedakiem.

Mógłbym napisać do dilera, ale po co? Nie mam pieniędzy, a na kredyt już mi nie da. Ostatnio też mówiłem, że oddam „jutro". Dobre i tyle, że jest to mój znajomy, a nie psychol, który będzie ścigał mnie za długi jak patola w tych polskich serialach. Lepiej dla mnie, że holendrzy nie mają tak bujnej wyobraźni.

Zaciskam palce na kocu, oddycham płytko, próbując ignorować narastające rozdrażnienie. W środku wszystko mnie boli – ciało, umysł, nawet cholerna dusza, jeśli jeszcze ją mam. Jestem spłukany, nie mam zupełnie nic.

Nie mogę tak żyć. Muszę coś wymyślić.

Praca.

To pierworodna i najprostsza myśl jaka zakiełkowała w mojej potrzaskanej głowie. I najbardziej logiczna. Wystarczyłoby znaleźć jakąkolwiek robotę, cokolwiek, żeby mieć na życie i na to, co naprawdę mnie trzyma przy istnieniu.

Otwieram przeglądarkę w telefonie i wpisuję: „praca dorywcza".

Pierwsza oferta: magazynier. Nie ma mowy. Nie wyobrażam sobie dźwigania kartonów po osiem, czasem i dwanaście godzin.

Kolejna: kelner, elastyczny grafik. Jeszcze gorzej. Znosić ludzi, ich spojrzenia, rozmowy, udawać, że mnie to interesuje? Nie ma szans.

Kasjer. Sprzątacz. Ochroniarz.

Nie, nie, nie. Kurwa!

Opuszczam telefon i zakrywam twarz dłońmi. To nie dla mnie. Praca oznacza podporządkowanie się. Oznacza budzenie się o świcie, życie według jakiegoś pierdolonego planu, za którego złamanie grozi wypowiedzenie na stole. To jest świat dla normalnych ludzi, nie dla mnie.

A może...

Może dilerka?

Na usta ciśnie mi się powiedzenie „przyjemne z użytecznym". Miałbym hajs i towar dla siebie. Kilka znajomości już mam, reszta to już tylko formalność, wystarczyłoby znaleźć dostawcę, ustalić ceny, zacząć się kręcić wokół odpowiednich ludzi. W tym zepsutym mieście zawsze znajdą się klienci. Trzeba tylko odpowiednio to tego podejść, zresztą, swój swego na ulicy rozpozna – nie musiałabym się uganiać za ludźmi jak małolaty z ulotkami, bo sami będąc w potrzebie znajdą mnie wśród tłumów pospólstwa.

Wiem również, że jest to droga bez powrotu. Ale czy tak naprawdę mam coś do stracenia?

Myśl ta osiada gdzieś w mojej głowie, ciężka i kusząca. Może warto spróbować? Pieniądze otrzymywane od dziadków na mieszkanie i życie przestały mi wystarczać. Zresztą wiodący i jedyny powód dlaczego opłacają mi życie to studia. Dopóki chodzę na tą nieszczęsną uczelnię mogę liczyć na wsparcie, jednak warunek jest jasny — nie zamierzają łożyć na wnuka bez wykształcenia i ambicji. Nie chcą dopuścić do siebie wizji, w której staczam się jak własny ojciec czy matka.

Zastanawiam się tylko czy naprawdę nie dostrzegli, że stałem się potworem większym niż moi starzy, czy może jednak wyśmienicie udają i wciąż wierzą, że mrok nie pochłonął mojej duszy w całości. Jakakolwiek z wersji nie byłaby tą trafną, jest już za późno. Dla mnie nie ma ratunku — sprzedałem duszę diabłu za woreczek białego ścierwa.

Telefon wibruje.

Na ekranie ukazuje się SMS od mojego starego znajomego z czasów, kiedy to mieszkałem na ulicy. Nawet wtedy życie miało jakoś więcej sensu, ja sam jeszcze chowałem w sobie resztki nadziei.

Łysy z Brazzers: Idziemy dziś na koncert. Wbijasz?

Przez chwilę się waham.

Nie mam pieniędzy, nie mam narkotyków, ale może oni będą mieli. Może będą skłonni czymś się podzielić. Nie mam nic do stracenia, ale za to coś do zyskania.

Ja: Będę.

Obracam się na drugi bok, na co łoże wydaje leniwy zgrzyt. Panicznie boję się zasnąć.

To nie jest zmęczenie, które można odpędzić kawą albo zimnym prysznicem. To zmęczenie, które przenika mnie na wskroś, zaciska się wokół kości jak niewidzialne kajdany. Moje powieki są ciężkie jak mokry piach, ręce słabną, oddech zwalnia, ale ja wciąż walczę. Trzymam się tej kruchej granicy między jawą a snem, jakbym wisiał nad przepaścią, kurczowo ściskając ostatni występ skalny.

Nie spałem od tygodnia.

Z początku było łatwo – amfetamina pchała mnie do przodu, nie pozwalała zatrzymać się ani na chwilę. Byłem jak maszynka do przetrwania, pulsujący nerw, człowiek o rozbieganych oczach i nadpalonych opuszkach palców. Ale teraz? Teraz już nawet narkotyki przestały działać. Wpycham w siebie kolejne dawki, a one nie przynoszą już niczego poza bólem głowy i niepokojem w klatce piersiowej. Moje serce bije w nieregularnym rytmie, dłonie drżą, skóra piecze od wewnątrz.

I wciąż nie śpię.

Nie mogę spać.

Bo sen to cisza.

A w ciszy słyszę wszystko.

Każdą myśl, która próbowała zginąć w wirze narkotykowego otępienia. Każde wspomnienie, które schowałem za zasłoną dymu i brudnych ścian wynajmowanego mieszkania. Twarze, których nie chcę pamiętać. Głosy, które wciąż szepczą, choć od dawna powinny zamilknąć.

W ciszy wracają do mnie rzeczy, przed którymi uciekam.

Matka.

Jej zimne oczy, jej dłonie drżące z frustracji. Ten moment, kiedy patrzyła na mnie, jakbym nie był już jej synem, jakbym był kimś, kogo nigdy nie chciała znać. Jakby nigdy mnie nie kochała.

Ojciec.

A raczej jego brak. Pusta przestrzeń w mojej pamięci, miejsce, które nigdy nie zostało wypełnione należycie. Brutal, damski bokser, alkoholik. Więcej jego zalet nie pamiętam.

Przeszłość.

Rzeczy, które zrobiłem. Rzeczy, których nie zrobiłem. Ludzie, których zostawiłem. Ludzie, którzy zostawili mnie. Grzechy, których nie naprawiłem. Osoby, które zniszczyłem.

Zamykam oczy, ale nie widzę ciemności. Widzę obrazy, które nie chcą się rozmyć, wspomnienia, które rozkwitają w mojej głowie jak zatrute kwiaty. Wstrzymuję oddech, próbuję odepchnąć to wszystko, ale sen jest jak lustro, które odbija prawdę, od której uciekam.

Nie chcę tam wracać.

Nie chcę spać.

Leżę na plecach wpatrując się w sufit, znam go na pamięć, każde jego pęknięcie, plamy czy nierówności. Ręce mam splecione na klatce piersiowej, jakbym leżał martwy w jeszcze odsłoniętej trumnie. Jestem martwy? A może byłem martwy od dawien dawna? Od samego początku. Przyszedłem na świat z góry skazany na wieczny ból i potępienie. Sprzedałem duszę diabłu, lecz to Bóg podarował mu całego mnie — złożył w ofierze. Wraz z pierwszym oddechem na tym świecie.

Moje ciało jest jak wrak statku wyrzucony na brzeg, pusta skorupa, którą rozbiły fale. A moje myśli? Moje myśli są jak rozszalały sztorm, który nigdy nie cichnie. Słyszę tykanie zegara w salonie, krople deszczu uderzające w parapet, szum wiatru wpadającego przez niedomknięte okno. Ale najbardziej słyszę własne serce – zbyt szybkie, zbyt chaotyczne, jakbym już dawno powinien umrzeć, a ono wciąż uparcie próbowało bić.

Nie wiem, czy jeszcze istnieję.

Czas się rozciąga, sekundy suną po mnie jak rozgrzane ostrza. Każda minuta jest wiecznością, każda godzina torturą. Przewracam się na bok, wbijam wzrok w ekran telefonu. Nic. Żadnych wiadomości, żadnych połączeń. Tylko pustka.

Wszyscy już dawno się ode mnie odwrócili.

A może to ja odwróciłem się od nich?

Nie wiem. Nie pamiętam. To było tak dawno temu, że granica między rzeczywistością a złudzeniem zaczęła się zacierać. Ciężko odróżnić mi sen od jawy. Halucynacje od wspomnień. Oddech od wydechu.

Najgorsze przychodzi, gdy w końcu się poddaję. Gdy moje ciało nie może już dłużej walczyć, gdy mięśnie odmawiają posłuszeństwa, a moje myśli zaczynają dryfować w pustkę.

Gdy w końcu zapadam w sen. Umieram, ale wciąż żyję.

Nie wiem, ile to trwa. Może godzinę. Może pięć minut. Może sekundy. A potem... Potem przychodzi przebudzenie.

I to jest jeszcze gorsze. Bo to moment, kiedy wracam do świata, którego nie chcę znać, widzieć a nawet czuć.

Otwieram oczy i przez pierwsze kilka sekund nie wiem, gdzie jestem.

Nie wiem, kim jestem.

To zawahanie, ten krótki moment między snem a jawą, kiedy wszystko mogłoby być inaczej.

Ale nie jest.

Bo świat nie zmienia się tylko dlatego, że zamknąłeś oczy.

Wszystko jest takie samo.

Puste mieszkanie, brudne ściany, szklanka wody na szafce nocnej, której nie ruszyłem od dni. Telefon, który nie dzwoni. Ciało, które czuje się jak obce.

I świadomość, że znów muszę zacząć od nowa.

Że znów muszę się nauczyć oddychać.

Pohamować łzy i stłumić w zarodku krzyk grzęznący w gardle.

Wstaję powoli, jakbym miał na sobie kamizelkę z ołowiem. Każdy ruch boli. Każdy oddech jest ciężki. Zbieram się z łóżka, idę do łazienki. Patrzę w lustro, z którego obserwuje mnie obca postać, nie podobna ni to do człowieka, ni to do zjawy.
Podkrążone oczy, skóra jak papier, usta spękane jak wyschnięta ziemia.

Ta postać to ja.

A raczej to, co ze mnie zostało.

Przemywam twarz zimną wodą, ale nie czuję nic poza zmęczeniem. Jestem styrany wszystkim – sobą, tym życiem, tym światem.

Patrzę na swoje ręce. Drżą.

Chciałbym coś wziąć.

Cokolwiek.

Ale nic nie mam.

Wszystko się skończyło. Amfetamina, piko, nawet ta tania, gówniana trawka, którą czasem ktoś mi podrzucał. Zostałem sam, trzeźwy, nagi wobec rzeczywistości, którą chciałem z siebie zdrapać. Cała błogość, radość, euforia wyparowały. Skończyły się razem z narkotykami. Nawet gwiazdy straciły swój czar.

Ubieram się byle jak – czarna bluza, sprane jeansy, rozwalone Vansy. Nie dbam o to, jak wyglądam. Chcę tylko wyjść z tego cholernego mieszkania, z głowy, która powoli mnie zabija.

Amsterdam.

Miasto grzechu, miasto tysiąca świateł i odbić w mokrych brukach. Pachnie deszczem, marihuaną i przeterminowanym fast foodem. Rowerzyści mijają mnie jak zjawy, ich koła świszczą cicho na wilgotnym asfalcie. Neonowe znaki klubów odbijają się w kałużach, rozmazane jak wspomnienia, które próbuję odepchnąć.

Ulice tętnią życiem, jakby nikt tutaj nie wiedział, co to spokój. O każdej porze dnia i nocy ktoś gdzieś pędzi, gubi się albo odnajduje. Ale ja już dawno przestałem wierzyć w odnajdywanie. To miasto nie wzbudza we mnie żadnych emocji. Co najwyżej przyprawia o mdłości.

Wciągam głęboko powietrze i czuję metaliczny posmak deszczu. Pozwalam zatrzymać się sobie na chwilę. Wcisnąć guzik reset. Unoszę głowę ku niebu, pozwalając kroplom odprawić smutny taniec na mej twarzy. Palce zaciskam na paczce papierosów schowanych głęboko w kieszeni przemakającej już bluzy. Nikotyna to ostatnia namiastka kontroli, jaka mi została.

Idę przez De Wallen, dzielnicę, w której światła są zbyt jasne, a cienie zbyt głębokie. Czerwone latarnie rzucają złudny blask na wilgotne chodniki, kobiety w oknach uśmiechają się mechanicznie do przechodniów. Tutaj wszystko jest na sprzedaż – czas, ciało, zapomnienie.

Ale ja dziś nie szukam zapomnienia.

Pod klubem spotykam ich po raz pierwszy od dawna. Są dokładnie tacy, jak ich zapamiętałem – wychudzeni, zmęczeni, ale w oczach mają ten błysk, którego nie da się pomylić. Ten błysk u ludzi, dla których życie to jedna wielka noc, a poranek jest tylko niechcianą konsekwencją.

– Siema, stary. – Adri klepie mnie po plecach. – Myślałem, że już zdechłeś.

Krzywy uśmiech wkrada się na moją twarz, gdy słyszę te słowa. Zaciągam się dymem z papierosa i poważnieję.

– Jeszcze nie dzisiaj. — odpowiadam beznamiętnym tonem, nie zdradzając przy tym, że sam dziwię się, co ja w ogóle jeszcze robię na tym świecie.

Adri to ktoś, kto nigdy się nie zmienia. Wieczny nomad*, który nie wie, gdzie należy, więc postanowił nie należeć nigdzie. Zawsze w ruchu, zawsze w pogoni za czymś, czego nie potrafi nazwać. Czasem mu zazdroszczę. Może i nie ma ściśle sprecyzowanego celu w życiu, ale jemu to w niczym nie toruje drogi. Nieustannie przyspiesza, narzuca sobie szaleńcze tempo, z każdym razem zadziwiając nieprzerwanym trudem i siłą jaką włożył w swój pseudo cel.

Obok niego stoi Erik. Wcześniej miał ambicje – mówił coś o sztuce, o malowaniu, o wyjeździe do Berlina. Nigdy nie patrzył na świat przez różowe okulary, zerkał na niego przez pryzmat swojej palety upaćkanej farbami we wszystkich kolorach tęczy. Jego optymizm zawsze dawał mi złudne nadzieje, prawdopodobnie on sam się też przejechał na własnym kucyku szczęścia, mocno z niego spadając. Teraz wygląda na kogoś, kto przestał wierzyć, że cokolwiek jeszcze jest możliwe. Po artystycznym błysku w oku pozostały już tylko czerwone spojówki i rozszerzone źrenice.

– Co tam u ciebie? – zagaja, natomiast jego ton bezpośrednio wskazuje, że nie obchodzi go odpowiedź.

– Żyję. – To jedyne, co mogę powiedzieć. Życie nie tylko na moim gardle kurczowo zaciska szpony, dopada każdego dookoła odcinając dopływ tlenu. I to nie od nas zależy czy wydostaniemy się z jego potrzasku. Bo ten chory los już na starcie był nam napisany — atramentem z naszej krwi.

– Dobra, chodźmy. – Adri zaciąga mnie do środka.

Po przekroczeniu progu klubu muzyka uderza w moje ciało jak fala, szaleńcze, nieokiełznane tsunami. Bas dudni w moich kościach, światła pulsują w rytm serca, a ludzie wirują wokół w swoim własnym, popsutym świecie. Powietrze jest ciężkie – od potu, alkoholu i dymu. Pachnie narkotykami, tanimi perfumami i desperacją.

Ludzie tutaj nie tańczą. Oni próbują zapomnieć.

Kobieta o fioletowych włosach przyciska się do mężczyzny w skórzanej kurtce. Ich ruchy są leniwe, jakby każde z nich było w swoim własnym filmie. Przez chwilę wpatruję się w zatracone w tańcu twarze, czując bliżej nieokreśloną pustkę za czymś, co nigdy się nawet nie wydarzyło.

Ktoś chwyta mnie za ramię, na co napinam mięśnie w odruchu. Instynkt przetrwania, nie do wiary, że jeszcze go posiadam. To Adri, stoi teraz naprzeciw mnie.

– Chcesz coś na lepszy start?

Kiwa głową w stronę Erika, który wyciąga plastikową kartę i zaczyna rozsypywać biały proszek na blacie stolika. To zaproszenie spadło mi dziś jak anioł z nieba, choć raz Bóg wysłuchał moich modłów.

Przyjmuję kartę, którą wyciągnął w moją stronę szatyn. Nachylam się gotowy zatracić znów siebie, tęskny do stanu jakim może obdarzyć wyłącznie narkotyk, ale wtedy wpadam na kogoś.

– O cholera, przepraszam.

Podnoszę wzrok. I wtedy znowu ją widzę.

Piekielnie jasne włosy, które lśnią w przytłumionym świetle laserów klubowych. Oczy, które nie pasują do tego miejsca – zbyt przenikliwe, zbyt czyste. Nie ma w nich pustki, którą widzę u innych. Nie ma tej desperacji, tego głodu. Nieskazitelna cera, smukłe, zdrowe ciało. Pociągające pełne, różowe usta, tworzące wraz z oczami rzeźbę boskiego serafina na miarę Michała Anioła.

Ja to przy niej dzieło Beksińskiego.

Jest w niej coś innego. Coś, czego nie umiem nazwać. To jak hipnoza, przed którą nie ma ucieczki, bo twoje powieki już opadły. Ty tylko czekasz na to, co ma do powiedzenia.

Unosi brew, lekko rozbawiona.

– Ty? – pyta.

– Ty? – powtarzam głupio.

Uśmiecha się. Nie jak ktoś, kto chce coś sprzedać. Nie jak ktoś, kto udaje. Prawdziwie. Niemal odwzajemniam ten uśmiech.

– Nie sądziłam, że cię tu spotkam. – Jej głos jest spokojny, lekko znużony, ale wciąż melodyjny. – Nie wyglądałeś na kogoś, kto lubi takie miejsca. — wskazuje palcem na otaczające nas ściany klubu.

– A ty? — odpowiadam pytaniem, bo z obu naszych osób to ona jest tą, która nie pasuje do malującego się za nami obrazu nędzy i upadku.

– Dobra muzyka. Poza tym... czasem warto się zgubić, żeby coś znaleźć. — mówi z lekkością, patrząc mi bezpośrednio w oczy.

Nie wiem, czy mówi o sobie, czy o mnie.

Zanim zdążę odpowiedzieć, jakkolwiek zareagować, odchodzi w stronę baru. Został tylko zapach jej słodkich perfum.

A ja wracam do znajomych.

Ich odnalezienie nie zajmuje mi wiele czasu. Nie wiem czy to przez ich specyficzny ubiór, czy może wyrobiłem sobie jakiś radar narkotykowy. Erik podsuwa mi kartę, za co co jestem mu dozgonnie wdzięczny.

Po chwili biały proszek leży już w równych liniach, czeka na mnie, jak odpowiedź na pytanie, którego nawet nie chcę zadawać. Pytam jeszcze znajomych o zwijkę, bo sam przy sobie nie mam nawet grosza, by móc użyć czegokolwiek. Otrzymuje zmięty banknot.

Do jednego nozdrza kieruję zwinięty rulon, natomiast drugą dziurkę przytykam palcem. Nachylam się i wciągam szybko.

I wtedy czuję, jak wszystko wraca.

Serce przyspiesza. Myśli się rozjaśniają. Świat nabiera ostrości, jakby ktoś podkręcił kontrast. Na efekt nie muszę czekać długo, z pewnością krócej niż czekałem na same prochy.

Znowu oddycham. Znowu czuję, że żyję.

A potem... Potem podnoszę wzrok.

I kurwa znowu widzę ją. Stoi kilka metrów dalej, oparta o ścianę. Nie mówi nic. Jej spojrzenie nie jest osądzające. Nie ma w nim pogardy. Ale nie ma też aprobaty. Nie widać w niej złości, czy też obrzydzenia. Zamiast tego jej twarz maluje smutek. Jak u rodzica, który zawiódł się na dzieciaku.

Nie wiem, dlaczego mnie to uderza.

Nie wiem, dlaczego to właśnie jej spojrzenie sprawia, że czuję, jakby coś się we mnie złamało.

Podchodzi nieco bliżej, ale wciąż nie na tyle blisko by wyjść mi naprzeciw. Patrzy mi prosto w oczy. A potem cicho wypowiada słowa, które już na zawsze wryją się w moją pamięć.

– Może kiedyś pozwolisz sobie oddychać bez tego.

To zdanie uderza mnie mocniej niż jakikolwiek narkotyk. I nagle wszystko przestaje być takie proste. Bycie znowu naćpanym traci znaczenie, jak wszystkie moje dzisiejsze starania, by móc uwalić nos.

Patrzę na nią i po raz pierwszy od dawna mam wrażenie, że ktoś naprawdę mnie widzi.

A to przeraża mnie bardziej niż cokolwiek innego.








*Nomad - wędrowiec, członek grupy ludzi nieposiadającej stałego miejsca zamieszkania, przemieszczającej się z miejsca na miejsce.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top