Prolog

 Ciemność panująca na świcie zaczęła powoli ustępować wschodzącemu słońcu. Jego promienie sprawiły, że niebo zaczęło przyjmować najróżniejsze odcienie żółtego, pomarańczowego i gdzie nie gdzie różu. Tworzyło to przepiękny obraz porannego nieba. Po całej wsi pogrążanej jeszcze w słodkim śnie zaczęły się rozchodzić piania kogutów. Szyby budynków były ozdobione blaskiem wschodzącego słońca. Poranne mgły powoli unosiły się nad łąkami i otulały pnie drzew. Z każdą chwilą promienie bardziej intensywnie zaczynały prześwitywać przez liście, co wyglądało jak obraz bardzo utalentowanego artysty. Mieszkańcy wsi nadal byli pogrążeni w swych sennych marzeniach. Tylko jedna osoba wyglądała zza firanki podziwiając budzącą się naturę. Dziewczynka cichutko jak myszka wymknęła się z chaty i niepostrzeżenie pobiegła na łąkę. Usiadła na płotku, z którego miała cudny widok na wschód słońca. Na jej twarzy pojawił się ogromny, szczery uśmiech. Nie przejmowała się w tej chwili niczym. Świat rzeczywisty przestał istnieć. To była jej chwila. Teraz mogła pogrążyć się w swoich myślach i odpocząć przed trudem codzienności.

 Tym czasem w jej rodzinnej chacie powoli mieszkańcy zaczęli się budzić. Gospodarz jak co dzień wstał, założył połatane ciuchy i ruszył do stajni, aby napoić zwierzęta, wydoić krowę i wypuścić kury z kurnika. Gospodyni po wyjściu męża założyła starą sukienkę i fartuszek. Następnie zaczęła przygotowywać śniadanie dla swego potomstwa. Kiedy już ciepłe bułeczki były już gotowe, a mleko czekało na wypicie udała się do pokoi dzieci. Najpierw weszła po drabinie na strych, gdzie jej piętnastoletni syn zrobił sobie pokój. Próbowała go obudzić, lecz on jedynie wymamrotał coś niezrozumiałego i przekręcił się do matki plecami. Matka jedynie stęknęła i wyszła. Josef, gdy tylko matka wyszła uśmiechnął się pod nosem. Miał plan, aby nie iść na zakończenie roku szkolnego. Nie znosił tego. Co roku to samo. Najpierw apel, potem hymn, krótka modlitwa za cesarza Franciszka Józefa, potem życzenia, pożegnania z wychowawcą i nauczycielami. No i jeszcze ten głupi mundurek okolicznościowy. Nie nawiedził tego przedstawienia. Wolał już zostać i pomóc ojcu w pracy na roli. Jego bliźniaczka miała inne zdanie. Gdy tylko matka przyszła ją obudzić bez gadania wstała, przemyła się i pobiegła na śniadanie. Lucia jest to wysoka, dobrze zbudowana dziewczyna. Jej długie proste włosy połyskiwały w słońcu złotawym odcieniem. Kasztanowa grzywka pasowała do jej morskich oczu. A policzki zdobiły delikatne piegi. Była to dziewczyna bardzo ambitna i pragnąca się podobać chłopcom. Jej młodszy bliźniak, Josef nazywany Pepikiem był leniem i strasznym krętaczem. Aby uniknąć czegoś zrobi wszystko.

 Rodzina jadła w ciszy śniadanie. Ojciec, gdy wrócił zgonił Pepika z góry. Tę ich rutynową ciszę przerwała najmłodsza, jedenastoletnia ,,córka". Helena została przez nich adoptowana, gdy miała zaledwie cztery latka. Straciła rodzinę i podczas samotnego błąkania się po lesie odnalazł ją jej nowy ojciec, wójt wsi i przygarnął ją. Jest to bardzo niska dziewczynka o bardzo gęstych, brązowych lokach. Każdy kto ją widział musiał powiedzieć, że jej oczy wyglądają jak dwa ogromne szmaragdy. Helena weszła do kuchni w koszuli nocnej. Jej siostra na widok bosych stup, pobrudzonych od biegania po łące skrzywiła się. Pepik jedynie uśmiechnął się.

-Co tak długo robiłaś na łące? Przecież wiesz, że za godzinę macie zakończenie szkoły. - powiedziała matka

-Wiem mamo, ale nie mogłam się oprzeć temu przepięknemu wschodowi słońca. - dziewczynka podeszła do niej i ją przytuliła

-Słyszałaś o czymś takim jak buty? Znowu pójdziesz jak dziwadło do szkoły. Ty też durniu- Lucia jak zwykle była nie zadowolona

-A spadaj. Ty tylko problemy widzisz. Nie przejmuj się nią mała. A buty cza oszczędzać bo w zimie będzie kicha- Josef powoli wstał i udał się na swój strych.

 Podróż do szkoły nie była długa. Wystarczyło przejść przez nie wielki lasek, w którym co roku wszyscy zbierają jagody, grzyby, liście do dekoracji. Jest to jedno z najbardziej malowniczych miejsc w okolicy. Dzieci szły ubrane w eleganckie granatowe mundurki. Pepik był jak zwykle niedokładnie zapięty co złościło jego bliźniaczkę. Dziewczynki miały na swoich sukienkach białe, wykrochmalone fartuszki i dwa warkoczyki przewiązane wstążkami w błękitnym kolorze. Helena wraz z bratem starali się rozpoznawać śpiewy ptaków. Lucia jedynie patrzyła na nich znudzona milcząc. Z powodu czerwcowej pogody zakończenie odbyło się na polance przy szkole. Pepik tylko czekał aż reszta uczniów zajmie swoje miejsca, aby się wymknąć. Kiedy wszyscy byli zajęci po cichu zakradł się do budynku szkoły, aby zabrać swoje świadectwo i wyjść. Lucia całą ceremonie przegadała z koleżankami, a Hela siedziała na trawie plotąc wianek. Wreszcie koniec. Lucia wraz ze znajomymi udała się nad rzekę, aby świętować wakacje i koniec podstawówki. Hela po długim spacerze w samotności po lesie udała się do domu był powiedzieć rodzicom czego się dowiedziała.

-Mamo! Tato! Nie uwierzycie. Sam Austro-Węgry ma przyjechać tu za tydzień. - rodzice wyglądali na mocno zdziwionych.

-Po co? Wiedziałeś o tym? A co, jeśli...- ojciec szybko przerwał żonie

-Wydaje mi się kochanie, że tu na pewno nie chodzi o nasze dzieci.

-A czemu miało by o nas chodzić tato?

-Wiesz, że jesteś Galicją- mała jedynie przytaknęła- Więc twoja mama obawia się, że każe tobie i twemu rodzeństwu zacząć pełnić obowiązki państwa podległego

-Ale ja jestem za mała. Sam tak mówiłeś

-Wiem słonko. Dla tego pewnie chodzi o twoje rodzeństwo albo...

-Albo co?

-Albo po prostu chce zobaczyć jak sobie tu żyjemy. Friedrich jest naprawdę porządku, może gdy zobaczy nasza nędze to nam pomoże.

-Zobaczy hehe.Co innego jego ojciec- matka uśmiechnęła się do ojca w tajemniczy sposób

-A weź mi nie przypominaj tego klauna. Reinhard jest jakiś- przypomniał sobie w ostatniej chwili o dziecku- taki inny

-Czemu?

-A yy...zobaczysz.

-Zawołaj brata. Pewnie siedzi za stajnią i się obija

-Dobrze mamo.

 Cały tydzień był dla rodziny bardzo trudny. Rodzice obawiali się, że może chodzić o ich dzieci. Ta obawa nie dawała im spać, lecz one nawet sobie nie zdawały sprawy. Wreszcie nastała sobota. Cały wjazd do wsi został ubrany w przeróżne kwiaty, wstążki w barwach czerwonych, białych i zielonych. Na dwóch pierwszych domach zamocowano ogromny napis, ,, Indivisibiliter ac Inseparabiliter" co było mottem kraju i oznacza ,,Niepodzielnie i Nierozdzielnie." Wszyscy ubrali stroje odświętne. Były to ludowe, barwne suknie, haftowane koszule oraz czerwone korale na szyjach pań. Na środek wsi zajechał biały, nowiutki Mercedes model 28/95 ze złożonym dachem. Za nim do wsi wjechali austro-węgierscy ułani w mundurach galowych. Pierwszy z powozu wyszedł ciemno włosy mężczyzna w okrągłych okularach i dość dziwacznym stroju. Rozejrzał się z odrazom po mieszkańcach. Jego wzrok zatrzymał się na wójcie i jego żonie. Poprawił dziwnie okulary palcem i powoli ruszył w ich stronę kołysząc biodrami i stukając obcasami. Za nim z pomocom ułanów wysiadł młody mężczyzna z laską. Jego oczy były zakryte przepaskami wyglądającym jak godła cesarstwa. Powoli podprowadzono go do jego towarzysza, który z pogardą przyglądał się wójtowi. Niewidomy Astro-Węgier uśmiechnął się przyjaźnie.

-Witamy w naszych skromnych progach panie Friedrichu- powiedział szybko wójt ignorując samego Reinharda, Cesarstwo Austriackie. Na to tylko on prychnął.

-Dziękuje Czechy. Mam do ciebie małą sprawę.

-A oczywiście. Zapraszam do mojej hacjendy- na te słowa jego żona lekko go szturchnęła a on się tyko uśmiechnął i puścił jej oczko. Dopiero po chwili zorientował się, że on nie widzi, gdzie ma iść. - Helusiu, możesz pomóc panu iść?

-Oczywiście tato- złapała go za rękę i poprowadziła.

 Podczas tej rozmowy Fritz powiedział mu, że Węgry chce wziąć jedno z dzieci do siebie do Budapesztu, ponieważ potrzebuje pomoc i obiecuje zapłatę. Wójt  nie wiedział co ma zrobić, ponieważ brakuje im pieniędzy i jest bieda, ale to złe oddać dziecko. Miał już odmówić, ale jego starsza córka przerwała mu.

-Tato nie. Potrzebujemy pieniędzy, a ja nie mam nic przeciwko żeby wyjechać do Węgier

-Domyślam się jak cię kusi, aby wyjechać do miasta, ale to bardzo daleko i będziesz tam całkiem sama.

-Wiem. Lecz jestem gotowa. - Lucia chciała uciec ze wsi. Chciała uciec od pracy na roli i wyjścia za mąż za tego kto da krowę lub konia. O nie. Ona tak żyć nie będzie. Jest przyszłą Słowacją i nie ma zamiaru żyć na wsi jak jej poprzednicy...A poza jej szczęściem są też plusy dla jej rodziny. Ten czeski leń to nawet nie będzie pomagał rodzicom, a Galicja to jeszcze dziecko.Tylko ona jest wstanie ich wesprzeć finansowo i pomóc samej sobie. I tak nieświadomie dziewczyna umożliwiła rodzinie drogę do zmian...do nadchodzącej drobnymi kroczkami...wolności...

................................................................................................................................................................

To jest tylko wstęp i krótkie nawiązanie do tego co stało się w trakcie ostatnich wydarzeń z poprzedniej części...Teraz czas na prawidłowy początek opowieści... A zatem przenieśmy się do początku roku 1914....


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top