6

Astrid

Dzisiaj jest finał Smoczego Szkolenia. Na arenie zjawili się wszyscy moi rówieśnicy poza Czkawką, którego nikt nie widział od rana. Z duszą na ramieniu i kamienną twarzą weszłam na arenę i stanęłam obok Pyskacza, przed przyjaciółmi.
- Astrid Hofferson wygrała Smocze Szkolenie i dzisiaj spotka ją zaszczyt zabicia swojego pierwszego smoka! - powiedział i tłum odezwał się rykiem aplauzu - Sączysmark Jorgenson, Śledzik Ingerman, Mieczyk i Szpadka Thorstonowie nie wykazali się dostatecznymi umiejętnościami, dlatego powtórzą szkolenie za rok. - dokończył. Moi rówieśnicy wyrazili swoje niezadowolenie poprzez jęki, a Smark krzyknął:
- Przegrałem dla ciebie śliczna! - na co prychnęłam w odpowiedzi. Nikt dla mnie nie przegrał. Ja po prostu wygrałam. Pyskacz klepnął mnie w plecy wyrywając z zamyślenia.
- Teraz Astrid Hofferson zmierzysz się z koszmarem ponocnikiem. Powodzenia! - rzekł i wyszedł z areny. Krata zasunęła się za nim i podeszłam do stojaka na broń. Wzięłam topór i wielką tarczę.
- Jestem gotowa. - powiedziałam pełnym napięcia głosem. Wikingowie zaczęli podnosić kratę klatki. Przez chwilę nic się nie działo, ale potem na arenę wypadł wściekły smok. Zaczął miotać się po ringu, aż spojrzał na mnie. Wtedy wolno zsunął się na dół. Zaryczał a ja zaczęłam go rozpraszać uderzając bronią o tarczę. Po chwili zarówno topór jak i osłona stanęły w ogniu. Rzuciłam je na ziemię i podbiegłam po kule, przy aprobacie widowni. Cisnęłam nimi w smoka, którego łapy zostały związane. Nie został jednak zabity, czy unieszkodliwiony. Chlasnął mnie swoim ogonem tak mocno, że z trzaskiem w palcu uderzyłam o ścianę. Wstrzymałam łzy i zagryzłam zęby. Z okrzykiem bojowym zrobiłam unik w kierunku składu broni i tarcz. Chwyciłam pierwszą z brzegu i sztylet do rzucania. Schowałam się za osłoną i na oślep cisnęłam nożem. Nigdy wcześniej tego nie robiłam, ale podejrzewałam że to podobne do rzutu toporem. Broń trafiła w skrzydło i przebiła je na wylot. Teraz smok był unieruchomiony, ale cały czas równie groźny. Zionął ogniem, ale w porę zrobiłam unik. Ponownie schowałam się za tarczą i ścisnęłam w dłoni miecz ze stojaka. Ten typ broni nie był przez nas szczególnie dobrze wykonywany, więc nie oczekiwałam wielkich wyczynów. Tylko przeżyć. Co samo w sobie było w sumie wyczynem. Zbliżyłam się do smoka i zamachnęłam celując w gardło, jednak gad związał mi nogi swoim ogonem i uniósł do góry. Zaczął zbliżać mnie do swojej paszczy i w przypływie paniki, gdy już miałam zostać pożarta, wepchnęłam miecz w gardło smoka, przebijając wrażliwe tkanki dopóki broń nie zanurzyła się w nich  aż po rękojeść. Wygrałam. Smok upuścił mnie na ziemię i zdechł. Przy okazji jednak zmiażdżył mi dłoń swoim wielkim, bezwładnym cielskiem. Z połamanym palcem i dłonią, obdartymi do żywego mięsa nogami, wstałam i chwiejąc się słuchałam aplauzu tłumu. Jestem Wikingiem. Jestem pełnoprawną mieszkanką Berk. Gdy to sobie uświadomiłam adrenalina zaczęła opadać. Wtedy poczułam przerażający ból, który sprawiał że chciało mi się krzyczeć, płakać i śmiać jednocześnie. Przypomniałam sobie bowiem wtedy sytuację, gdy drugiego tygodnia szkolenia powiedziałam Szpadce, że mam nadzieję na blizny po walkach ze smokami. Ból. Sama radość!  Gdy Pyskacz, Stoik i Ghoti weszli na arenę opatrzyć mnie i pogratulować, szarpały mną mieszane uczucia. Jedna, pierwotna cześć mojej natury chciała zemdleć, aby uciec od bólu i rozemocjonowanego tłumu. Druga, ta świadoma wiedziała, że nie powinnam, bo to oznaczałoby słabość. Postanowiłam słuchać się tej drugiej dopóki nie znajdę się w chatce Ghoti. Tak też się stało. Oczywiście po mozolnej wspinaczce na górę. Była to droga przez mękę i chyba prawie wykrwawiłam się na smierć, ale dotarłam tam i gdy tylko wódz wyszedł straciłam świadomość. Taka ze mnie wojowniczka.

Czkawka

Płynęliśmy całą noc i ranek aż dobiliśmy do niewielkiej wysepki pośrodku niczego. Znajdowała się tam tylko palma i trochę piachu.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem Setha (kapitana okrętu rozpoznawczego, który przywitał nas na Berk).
- Schronimy się tu przed sztormem. Nie jesteśmy w stanie żeglować przy złej pogodzie na tak niespokojnych wodach. - odpowiedział. Skinąłem głową ze zrozumieniem. Jednak, jako że z natury jestem ciekawski zadałem kolejne pytanie.
- Jak rozpoznajesz, że zbliża się burza?
- Chmury kłębią się po jednej stronie nieba. - poinstruował i wskazał palcem nieboskłon po wschodniej stronie. Był kryształowo błękitny, bez żadnej chmurki czy innej skazy - A tam nie ma nic. Wiatr zagnał na zachód większe, burzowe chmury i rozpęta się bardzo agresywny sztorm. - skinąłem głową ze zrozumieniem. Brzmiało logicznie. Seth i jego czterech towarzyszy przeciągnęli łódkę po piasku i linami przywiązali ją do palmy. Z pokładu zszedł mój przyjaciel.
,, Polatamy? " zdawał się pytać. Po chwili zastanowienia podszedłem do kapitana i zaproponowałem zwiad dookoła wyspy. Spojrzał na mnie surowo.
- Ale tylko pięć minut. Za dziesięć rozpęta się piekło. - rzucił i powiedział, że mogę odejść. ,,Idealnie, pięć minut nam wystarczy!" pomyślałem. Wskoczyłem na siodło i popoprawiam paski. Po chwili szybowaliśmy w przestworzach. Chłód kąsał moje ciało, a wiatr nadymał ubrania. Zrobiliśmy beczkę i Szczerbatek zanurkował. Krzyknąłem ze szczęścia i przywarłem do jego grzbietu. Wtedy zobaczyłem błyskawicę i prawie natychmiast usłyszałem grzmot.

Burza się rozpętała. Spanikowany poszukałem wzrokiem wysepki, zdając sobie sprawę iż zapomniałem o upływie czasu. Tam spostrzegłem Setha, który chyba do nas machał. Okazało się, że odlecieliśmy strasznie daleko!
- Szczerbatek gazu! - krzyknąłem pochylając się nad jego grzbietem i ściskając go łydkami. Jedną nogą stanąłem w strzemieniu, drugą oparłem o jego łapę i uniosłem się nad siodło, trzymając się mocno jego łęku. Gdy już mieliśmy lądować, smok się spłoszył i przypadkowo mnie zrzucił. Usłyszałem jego przerażony ryk i spadłem do wody. Z palącym ciałem wypłynąłem na powierzchnię i zaczerpnąłem wielki haust powietrza, zanim wielki morski bałwan rzucił mną o dno. Jeden oddech nie wystarczył, płuca dalej domagały się tlenu. Starałem się wypłynąć, ale kolejna fala cisnęła mną o dno. Stanąłem stopami na dnie i odbiłem się. Gdy się wynurzyłem pooddychałem na tyle, aby się uspokoić. Zlokalizowałem wyspę, jakieś sto metrów ode mnie. Popłynąłem kraulem w tamtą stronę ale nie zauważyłem fali wielkiej jak góra. Cisnęła mną o dno, gdzie noga zaklinowała mi się pomiędzy ukwiałem a skałą. Starałem się ją wyszarpnąć, ale nie dałem rady.

Wtedy poczułem jak czyjeś pazury wbijają się w moje ramiona. Krzyknąłem z bólu, pozbywając się ostatnich resztek tlenu. Po chwili byłem już na powierzchni. Żyłem. Spojrzałem na to, co wbiło się w moje ramiona. To był Szczerbatek! Krew ciekła ciurkiem spod jego pazurów. Pociągnął mnie w stronę skał, z trudem utrzymując się w powietrzu na zablokowanym ogonie. Wtedy chyba straciłem przytomność.

Obudziłem się na pisaku. Oblepiał on całe moje ciało, wleciał do uszu, oczu i nosa, wdarł się także do ran po szponach. Paliły boleśnie. Dopiero wtedy do mojej świadomości dotarł inny ból, boleśniejszy. Płuca krzyczały o tlen. Dosłownie zachłysnąłem się powietrzem, rozglądając się dookoła. Obok mnie leżał Szczerbtek, a Seth łowił ryby przy łodzi. Byłem bezpieczny. Mężczyzna zaczął się podnosić i odrzucił wędkę. Odwrócił się i popatrzył na mnie.
- Do łodzi. - rzucił. Pomimo bólu zdołałem jakoś się podnieść i chwiejnie stanąć na nogach. Pokuśtykałem do łódki.
- Dobrze. - kontynuował - Dzisiaj dopłyniemy, więc się ogarnij jeśli chcesz zrobić dobre pierwsze wrażenie. - skinąłem głową. Fenrir praktycznie non stop powtarzał mi, że to bardzo ważne, abym pierwszego dnia wszedł na salę z wysoko uniesioną głową. Na pewno nie chodziło mu o to, żebym był oblepiony piachem. Pomimo temperatury wskoczyłem do lodowatej wody. Zanurkowałem w idealnym momencie aby zobaczyć ryby uciekające spod moich stóp.
- Brawo. - mruknął Seth - Spłoszyłeś nam kolację.
- Ja i Szczerbatek możemy... - powiedziałem nawet nie zastanawiając się nad słowami.
-  NIE, nie i jeszcze raz nie! - zagrzmiał, po czym dodał - Kim jest Szczerbatek? - No tak! Przecież od teraz jestem nazywany Magnusem, a mój przyjaciel Kilim.
- Chodziło mi o Kili'ego Seth. - mruknąłem - Szczerbatek to jego prawdziwe imię. A moje to Czkawka. - ciągnąłem czekając na obelgę, wybuch śmiechu czy chociażby pogardliwe prychnięcie. Jednak zamiast tego kapitan po prostu pokiwał w zamyśleniu głową.
- Muszę przyznać, że rozumiem zmianę imion. To był pomysł Fenrira, prawda? - rzucił. Pokiwałem potakująco głową - No, z tymi będzie wam łatwiej.
- No dobrze, ale czemu nie możemy złowić ryb? Przecież nie zapowiada się na burzę. - rzekłem celując palcem w błękitne niebo.
- Bo jesteś okropnym jeźdźcem! Najgorszym jakiego w życiu widziałem! W ogóle nie trzymasz równowagi w siodle, non stop trzymasz się łęku, ledwo co kierujesz smokiem! Poza tym całe twoje ciało nie działa z nim w harmonii, w rytmie. Rozumiesz? Tego właśnie będziesz się uczyć u Wczesnojaśniejących. U nas Magnusie.

Dopłynęliśmy pod wieczór. Była to większa wyspa z dużym wulkanem na środku i paroma drewnianymi domkami przylegającymi do ścian klifu.
- Jak ją nazywacie? - zapytałem. Wyspa była gęsto porośnięta lasem i praktycznie wszędzie widziałem ruchome kształty większych i mniejszych zwierząt.
- Koniec Świata. Ta nazwa zazwyczaj odstrasza ciekawskich. - rzucił Seth szykując cumy. Nigdzie jednak nie było śladu portu. Jedynym co wystawało z wody były bale, wysokie na paręnaście metrów, podtrzymujące domki.
- Gdzie cumujemy? - powiedziałem niby od niechcenia.
- Tam. - wskazał ręką taflę wody, jakieś dwadzieścia metrów przed nami. Wokół tego nie było skały czy jakiegokolwiek bala. Znajdowała się tam tylko ściana urwiska.
- Ha. Ha. Ale śmieszne. - rzuciłem sarkastycznie.
- Wyglądam ci na kogoś kto żartuje z tak poważnych spraw? - odburknął i wrócił do lin. Chciałem zadać mu jeszcze trochę pytań, ale stwierdziłem że najlepiej poczekać i samemu się przekonać. Usiadłem na rufie i zanurzyłem podeszwy w wodzie. Rozglądałem się dookoła i zapisywałem w notatniku wszystkie gatunki ryb które tu widziałem. Znalazły się tam: pielęgnica meeka, pielęgnica niebieskołuska, pielęgnica perłowa i pielęgnica plamooka. Wtedy przyszedł Szczerbatek i trącił łbem mój zeszyt, wrzucając go do wody. Jego wzrok zdawał się mówić:
,,Coś dużo tych pielęgnic"
- Ryby to ryby. - prychnąłem. Wtedy łódź zakołysała się i zaczęła zaniżać. Zerwałem się na równe nogi z nogawkami mokrymi niemal do kostek. Rozejrzałem się za Sethem. Dostrzegłem go na bocianim gnieździe. Jedną ręką trzymał się masztu, druga luźno zwisała przy rozluźnionym tułowiu. Wydawał się być taki spokojny, a przecież jego łódka tonęła! Widząc mój rozbiegany wzrok jeden z marynarzy krzyknął:
- Spokojnie mały! To tylko gromogrzmoty! - No cóż, tam skąd pochodzę nie ma "tylko gromogrzmotów" są "uwaga gromogrzmoty!!!". Zachwiałem się gdy pokład znajdował się praktycznie pod wodą. W przypływie paniki złapałem się masztu i mocno trzymałem rozglądając na boki.

Szczerbatek został wprowadzony pod pokład, a wszystkie rzeczy razem z nim. Teraz,  z trzymającymi się marynarzami i mną, na pokładzie zostały tylko rzeczy przytwierdzone do podłoża. Wtedy je dostrzegłem — smoki. Wielkie cielska ciągnęły pod pokładem naszą łódź, zanurzając ją z każdym metrem. Wziąłem wielki haust powietrza gdy woda sięgnęła mi brody. Aż za dobrze pamiętałem palący ból płuc gdy prawie się utopiłem. Po dziesięciu sekundach wynurzyliśmy się w podwodnej jaskini. Musiałem trochę po przełykać ślinę, aby wyrównać ciśnienie w uszach. Rozejrzałem się dookoła. Wokół mnie, po ścianach, pięły się fosforyzujące algi i wodorosty, a na suficie rosły grzyby.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem, a echo poleciało wgłąb rozpoczynających się tu tuneli.
- W Przedsionku Asgardu. W skrócie w Przedzie. - odpowiedział cicho Seth.
- Gdzie są wszyscy? - brzmiało moje kolejne pytanie.
- Na lekcjach, na straży, w kuchni lub na siłowni. - znów odrzekł. Gdy przybiliśmy do skalistego brzegu chwiejnie wyszedłem na ląd. Rozejrzałem się po jaskini jeszcze dokładniej, ponieważ mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności. Wtedy, nie wiem skąd, dobiegł mnie aksamitny, dziewczęcy głos:
- Czy to jego mam uczyć? - zapytała.
- Tak Heather. - odpowiedział Seth. Usłyszałem ciche westchnienie i dziewczyna znowu się odezwała, tym razem jednak była bliżej.  Nadal nie mogłem jednak jej zobaczyć, czy usłyszeć jak idzie.
- No dobrze. A muszę go oprowadzić, czy Nora to zrobi?
- Jak chcesz. - zdawkowo rzekł kapitan i zaczął rozładowywać okręt. Jeden z marynarzy wcisnął mi do rąk walizkę. Wtedy Heathera zmaterializowała się obok mnie. Odskoczyłem wystraszony, a ona uśmiechnęła się przyjaźnie. Wtedy dostrzegłem na jej plecach fałdy peleryny maskującej, identycznej jak moja.
- Pokażę ci siłownię. Nora zaprowadzi cię do pokoi dla chłopaków. Nie mów przy niej o Słońcu i potarganych włosach, jasne? - rzuciła. Skinąłem głową w odpowiedzi, zbyt oszołomiony by cokolwiek powiedzieć. Nadal nie mogłem uwierzyć, że naprawdę dotarłem do siedziby Wczesnojaśniejących i rozmawiam z jedną z nich.

- Ok, to chodź. - ruszyła żwawym krokiem do jednego z korytarzy. W głowie starałem się narysować mapę tego miejsca, ale im dalej szliśmy tym bardziej przypominały one bazgroły małego dziecka. Najpierw prosto, potem w prawo i znowu w prawo. Potem w lewo, potem prosto i znów w lewo — i tak w kółko! A każdy korytarz miał po kilka odnóg, na których końcach znajdowały się kraty, przejścia albo maszyny tortur.
- Po co wam to wszystko? - zapytałem.
- Aby odstraszać ciekawskich. Gdyby ktokolwiek, kiedykolwiek się tu dostał (co jest bardzo mało prawdopodobne) i był przy zdrowych zmysłach, zawróciłby. A przejście tego labiryntu po raz pierwszy, bez przewodnika jest praktycznie niemożliwe. Ja większość tras już znam. Cześć dalej jednak jest dla mnie zagadką. - odpowiedziała. Dalej szliśmy już w milczeniu. Po paru minutach krępującej ciszy stanęliśmy przed wielkimi, drewnianymi drzwiami z wizerunkiem wschodzącego Słońca. Wejściem do siedziby Wczesnojaśniejących.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top