Czerwony, niebieski, czarny
— Pamiętaj, Marysia, to ważne. Najpierw czerwony, potem niebieski i czarny, nigdy na odwrót, zawsze w kolejności i po tyle samo. Bo jak się pomylisz to będzie wielkie nieszczęście, pomyłka w tych sprawach na całe życie pecha przynosi.
Marie ściska chudą, suchą dłoń babci; wianek jest gotowy, płatki kwiatów skrzą się kolorami przeplecione w równym, estetycznym splocie. Dziewczynka robi parę kroków, puszcza rękę starej, nachyla się nad wodą i energicznie rzuca na nią stroik. Obie w spokoju patrzą, jak ten odpływa po gładkiej tafli jeziora równym tempem; wygląda, jakby coś go pchało.
Marie ma dopiero siedem lat, ale wie, że nie powinny tego robić bo, jak to mówią we wsi, pogoda nie sprzyja naszym. Kościół Murów buduje u nich pierwszą siedzibę, a w ubiegłym tygodniu oficjalnie zakazano zabobonów, ale rytualne tradycje przywleczone z przeszłości wciąż są żywe — babka nie boi się kary, ona boi się pecha.
— Kobiety mają ciężko — stwierdza cicho, głaszcząc drobne ramiona Marie kościstymi palcami. — Dlatego pamiętaj: czerwony jak krew, niebieski jak welon, czarny jak mogiła. Zawsze po równo, nigdy na odwrót.
Marie nie przyznaje się, że firletek* wplotła najwięcej.
CZERWONY
Pot leje się Marie po skroniach i plecach; upał jest niewyobrażalny — żar od samego rana spada z nieba, niemal topiąc rzeczywistość. Dziewczyna osłania oczy rozpostartą dłonią, obserwując z niechęcią, jak ta obrzydliwa, lepka ciepłota spływa długimi wiązkami ostrego światła prosto na suchą, piaszczystą, rozkopaną przez konie drogę.
Dzień jest jeszcze młody, jednak pod gospodą już panuje gwar; dzieciaki wrzeszczą na siebie oskarżycielsko i kopią piłkę, ubrane jedynie w spodnie na szelkach, bezpańskie psy ochoczo chłeptają wodę z koryta dla niższych zwierząt, opaleni mężczyźni ciągną taczki pełne suchego siana, a w kierunku jeziora idą dwie panienki z parasolką. Marie marszczy nos, z uwagą studiując misterny, koronkowy wzorek przypominający pajęczynę
A wy czego tu chcecie?
Nagle rozlega się głośny trzask i Marie od razu odwraca głowę, wpatrując się w otwarte drzwi części restauracyjnej. Wchodzi z powrotem do środka, do gospody, po drodze łapiąc fartuch, który dziesięć minut temu przewiesiła na ozdobnym płocie.
— Co się stłukło? — pyta głośno, wiążąc pasy na plecach w mocną, prostą kokardę; nie ma siły ani ochoty pracować, najchętniej wskoczyłaby prosto do zimnej wody.
Odpowiada jej tylko stłumiony, dziewczęcy głos dochodzący gdzieś zza zamkniętych drzwi do kuchni.
— Drobiazg!
Marie wzrusza ramionami; jej włosy lepią się od potu, boleśnie wchodząc w oczy. Rano związała je z tyłu w prowizoryczny kucyk, ledwie złapała wstążką, tą samą, którą kupiła sobie kilka miesięcy temu za pierwszą wypłatę.
Właściciel zabrania pracownicom nosić czerwone suknie bo „to nie burdel", ale przymyka oko na drobną ozdobę utrzymującą w ryzach burzę jasnych, poskręcanych we wszystkie strony loków. Oczywiście, że Marie mogłaby zmienić kurewską wstążkę na coś bardziej odpowiedniego, ale czuje się związana z tym żywym, krwistym, kobiecym kolorem.
Zawsze taka była — jako dziecko siedziała grzecznie na kazaniu w Kościele, udając, że nie słyszy docinków i drwin innych dzieci; znosiła je tylko po to, żeby od razu po modlitwach zaciągać niemiłe koleżanki w ciemne zaułki, gdzie bezlitośnie tłukła je i szarpała je za równiutkie, wygładzone warkocze. Potem, już jako pannica nosiła wulgarnie rozpuszczone włosy i co wieczór całowała się z wsiowymi głupkami, choć matka bez końca prosiła ją o skromność. Finalnie wyjechała, szukając przygód, na które nie było ją stać.
Szlag by trafił te dziurę.
Głuche pukanie odrywa Marie od przemyśleń — do lokalu wchodzi dwóch mężczyzn, ewidentnie żołnierzy, albo może jeszcze kadetów. Rozglądają się przez chwilę, zanim wyższy z nich, ten ciemny, spotka się wzrokiem z Marie wykręcającą szmatę nad miską z wodą i mydłem.
— Otwarte? — pyta grzecznie, spokojnie, niemal płochliwie; wodzi wzrokiem po pustym lokalu ewidentnie zdenerwowany, oboma dłońmi mnąc biały materiał koszuli.
Spieprzyli z jednostki? Czy po prostu dzieciaki?
— Pewnie — przytakuje Marie z uśmiechem, odkładając mokrą ścierkę z powrotem na blat; kilkoma długimi, niezgrabnymi krokami przechodzi za bar. — Napijecie się czegoś?
— Piwa — odpowiada chłopak z ulgą, po czym siada przy stoliku; Marie wciąż zastanawia się, o co chodzi, ale kątem zauważa, że wygląda jakby był w jej wieku.
Nie moja sprawa.
— To będzie siedem — odpowiada spokojnie i od razu sięga do beczki i nalewaka; schyla się do szafki po kufle z grubego szkła, po czym bez pośpiechu napełnia oba naczynia.
Energicznie odwraca się z zamiarem zaniesienia piw do stolika, ale drugi mężczyzna stoi naprzeciw niej, tuż przy ladzie, patrząc intensywnie, niemal niegrzecznie. Marie od razu zauważa jasnobłękitne oczy i gęste, równe brwi; odstawia kufle na drewnianą deskę i cofa się asekuracyjnie o krok, nie odwracając wzroku. Ich spojrzenia krzyżują się jeszcze przez parę sekund, aż w końcu obcy kładzie monety na blacie z głośnym brzękiem.
— Piękna wstążka — mówi, po raz pierwszy uciekając oczami gdzieś w bok. Marie uśmiecha się z satysfakcją.
— Lubię ten kolor — stwierdza szczerze, głaszcząc niepewnym, skrępowanym ruchem swoje bujne, nieujarzmione słodką czerwienią ozdoby włosy.
— Pasuje ci — odpowiada blondyn od razu; Marie widzi, że jest zdenerwowany, choć nie umie stwierdzić, czy to przez nią. Kiwa głową z przesadną wdzięcznością i wyciera obie dłonie o szorstki materiał fartucha. — Jestem Marie — postanawia się przedstawić, choć nie powinna spoufalać się z klientami.
— Erwin Smith — odpowiada mężczyzna sucho, po czym skina głową i zabiera piwa do stolika. — A tam siedzi mój przyjaciel, Nile Dok.
Od tego dnia Nile Dok i Erwin Smith pojawiają się w gospodzie regularnie, opowiadając o żandarmerii, jednostce i przepustkach; Marie nawet nie zauważa, kiedy najbardziej upalna część lata dobiega końca, liście na drzewach stają się czerwone, a dni krótsze.
***
Sukienka Marie jest czerwona — falbany wirują w tańcu, odsłaniając estetyczny kształt silnych, wytrenowanych tańcem nóg i jazdą konną nóg za każdym razem, kiedy wykonuje obrót lub przeskok. Czuje, że wszyscy na nią patrzą: dziewczęta mają zniesmaczone, wręcz obrzydzone miny, a mężczyźni w większości nie mogą oderwać wzroku, wyklaskując rytm piosenki dłońmi. Impreza jest typowo pijacka, a Erwin i Nile wyglądają śmiesznie na tle codziennych szumowin, rozjuszonych alkoholem i latem.
Znają się już ponad miesiąc, a Smith wciąż wydaje jej się nieodgadniony; stwarza pozór idealnego trepa z perspektywami — opanowany, profesjonalny i inteligentny, a przy tym silny i widocznie predysponowany do wysiłku fizycznego.
Przez to Marie czasem zastanawia się, czy aby nie są tacy sami — ona też wydaje się ułożona i wymuskana, czego potwierdzenie znajduje chociażby w przepełnionych podziwem oczach Doka. Tego samego, który po alkoholu lubi rozmarzyć się i rozprawiać o swoich obrzydliwie idealnych wizjach świata — pięknych pannach, grzecznych dzieciach, silnych ojcach i ślicznych domach z równą trawą. Marie śmieje się szczerze za każdym razem, gdy dociera do niej, że Dok prawdopodobnie podkochuje się w niej bo właśnie tak ją widzi — w kategorii idealnego materiału na godziwą małżonkę.
Słodki głupiec, taki niedorzeczny.
Takt przyspiesza, więc Marie też podskakuje szybciej i gwałtowniej; burza jej poskręcanych włosów zasłania widok, a jednak podskórnie czuje, że Smith na nią patrzy i podoba jej się to patrzenie. Zwalnia na chwilę, odnotowując, jak wszystko wokół wiruje i dymi, a potem podchodzi do niego i bezlitośnie zaciska drobne piąstki na czystej, wykrochmalonej koszuli, ciągnąc do siebie, na siebie.
Erwin wstaje, ale nie wydaje się przekonany do pomysłu wspólnego tańca.
— Nile nie będzie zachwycony — szepcze w jej włosy, ale Marie w odpowiedzi śmieje się i macha ręką.
— Minutę temu wyszedł stąd z jakąś wywłoką — odpowiada konspiracyjnym szeptem, wieszając się na blondynie całym ciałem. — Myślę, że dopuszcza się większego nierządu niż taniec z koleżanką.
Erwin jest ciepły, jego dłonie przyjemne, a tors szeroki i Marie łapie się na tym, że to już nie taniec, a po prostu pieszczoty — wtula się w zagięcie jego ramienia głową, z ulgą zauważając, że nie odtrąca jej ani nie zatrzymuje.
— Jesteś pijana — napomina ostrożnie; kiwają się ciasno objęci zupełnie nie do rytmu, ale on i tak palcami gładzi jej plecy.
— Jestem zrelaksowana — poprawia go, ratując nastrój. — Sama tu nie przychodzę. Chyba rozumiesz... — spojrzeniem wskazuje grupkę podpitych mężczyzn, głośno zaczepiających kelnerki.
Erwin kiwa głową, a ona paznokciami przejeżdża po jego karku i sama nie wie, dlaczego to robi. Przecież nic ich nie łączy, przyjaźnią się tylko, a jednak coś pcha ją ku temu mężczyźnie i, o ile może wierzyć samej sobie, jego też coś pcha ku niej.
— My też stąd wyjdźmy — postanawia nagle, łapie go za dłoń i prowadzi w kierunku drzwi. — Chcę popatrzeć w niebo.
Do gospody, do domu, wracają chwiejnym krokiem, śmiejąc się i podpierając nawzajem. Marie wcale się nie przejmuje, że ktoś ich zobaczy — wie, że właściciel ma do niej słabość, traktuje niemal jak córkę i skoro przymyka oko na nieregulaminowy wygląd, to przymknie oko na jedne, malutkie przyjęcie.
Poza tym wszyscy lubią dobrze żyć z żołnierzami, a co ona biedna poradzi na to, że i Dok i Smith tak strasznie ją uwielbiają?
Nie marudź, stary dziadygo. To dzięki mnie jest tu jeszcze trochę życia.
Marie zbacza ze ścieżki i biegnie w podwórze, w kierunku lasu, aż pod wielką jarzębinę, którą codziennie ogląda z okna pokoju. Zmachana ściąga buty, pończochy i kabaretki, zupełnie ignorując wpatrującego się w nagość jej ud Smitha, a w końcu kładzie się na zimnej trawie, wyciągając ciało z ulgą.
— Chodź tu — zachęca go, śmiejąc się perliście i przewracając się z boku na bok, brudząc sukienkę ziemią i trawą. — Generale Smith, proszę tu przyjść — dodaje z udawaną, przerysowaną powagą po chwili i ma wrażenie, że poskutkowało bo Erwin uśmiecha się oszczędnie, lecz szczerze. W końcu siada obok niej i razem patrzą w rozpostartą koronę drzewa, które zakwitło tak mocno, że nawet ciemność wieczoru nie przygasza jego czerwieni.
— Jak myślisz, gdzie polazł Nile? — pyta Marie, wyciągając obie dłonie przed siebie; czuje, że jej oddech cuchnie tanim winem.
– Nie wiem, ale wątpię, żeby coś z tego było. – Erwin znów jest chłodny, wesoła aura bimbrowego upojenia wyraźnie go opuszcza. – Zabawia się z innymi, ale i tak w kółko mówi tylko o tobie, Marie. Nie udawaj, że tego nie widzisz.
— On mnie nie zna — Marie protestuje tonem nieznoszącym sprzeciwu. Podnosi dwoma palcami leżące wokół owoce jarzębowca, ściska je z całych sił, aż pękną pod naporem jej paznokci, po czym od razu sięga po kolejne. – Lubię go, ale musisz przyznać, że to jeszcze... dzieciak.
— Jest zdrowym facetem, który miał normalne, dobre życie — Smith broni przyjaciela; wygląda na urażonego, więc Marie wywraca oczami. — A jaki ma być? — dodaje zaczepnie, z irytacją.
— A ty miałeś niedobre? — odbija piłeczkę, czując, że sama również trzeźwieje od nieprzyjemnego kierunku ich rozmowy.
Smith milczy przez chwilę, bierze długi wdech i podnosi całą garść owoców, po czym jednym zaciśnięciem dłoni roztrzaskuje je na miękką papę; sok przelewa się między jego palcami i kapie prosto na białą koszule.
— Zrobiłem coś złego — wyznaje w końcu, odwracając wzrok w drugim kierunku. — Popełniłem błąd, którego nigdy nie naprawię.
Nastrój zupełnie niespodziewanie staje się przykry, ciężki — korona jarzębiny szumi, kołysana przez nocny wiatr, a Marie zauważa, że przecież strasznie zimno jej w mokre, nagie stopy. Podnosi się do siadu i delikatnie przysuwa do Erwina; kładzie mu głowę na ramieniu, a dłoń na kolanie i zaciska lekko, pokrzepiająco.
— Może nauczysz się z tym żyć? — pyta cicho, ostrożnie. — Przecież nie musisz za to pokutować, nawet jeśli jest... nieodwracalne.
Czuje, jak wstrząsa nim dreszcz, więc obejmuje Smitha ciasno i dociera do niej, że jej zachowanie wychodzi daleko poza przyjaźń, zrozumienie i wsparcie. Nawet nie zauważyła, kiedy to coś w ogóle w niej urosło, a teraz kłuje, rozpościera się jak różany krzew, chce wyjść na zewnątrz i zmieniać trajektorię rzeczywistości.
Mało brakuje, żeby sytuacja przybrała inny, czulszy obrót — Marie zbliża się twarzą, policzkiem, cały czas patrzy w oczy Erwina i brakuje zaledwie kilku centymetrów, żeby...
Smith gwałtownie wstaje, otrzepuje się i podaje jej dłoń.
— Wracajmy — decyduje, zupełnie ignorując poprzedni temat. — Już prawie świta.
***
Wieczór jest ciepły, a niebo bezchmurne i Marie czuje się całkowicie rozluźniona, choć po raz pierwszy w życiu leży na dachu, w dodatku dość stromym, by dało się z niego spaść. Kilka tygodni temu nie podejrzewałaby nawet w najśmielszych snach, że będzie uciekać oknem po nocach, a teraz rozkoszuje się widokiem nieba, które (jak jej się wydaje) nigdy nie było bliżej.
— Ile masz zamiar tutaj pracować? — pyta Nile, po czym bierze kolejny, głęboki łyk słodkiego wina, które ukradła wczoraj spod lady.
— Nie wiem — wzrusza ramionami; jej świat wiruje, a gwiazdy błyszczą się bardziej niż kiedykolwiek. — A kiedy wy zostaniecie żandarmami tak na zawsze? — pyta, przymykając zmęczone oczy.
Erwin leży tuż obok niej, jest wyciągnięty na plecach, a kark podpiera obiema dłońmi — też wygląda na zrelaksowanego, choć wcale nie jest pijany; on nigdy nie jest prawdziwie pijany, nieważne ile alkoholu uda jej się dla nich niezauważenie wynieść.
— Za dwa tygodnie — odpowiada Dok. — I już nie będziemy mogli tak często tu zaglądać — dodaje po chwili smętnie, patrząc na nią z czymś w rodzaju wyrzutu i Marie przyłapuje się na wewnętrznych docinkach związanych z jego smutnym, szczenięcym pyskiem.
— Za tydzień to mnie też tu może nie być — odpowiada zadziornie, wzrokiem znowu wracając do Smitha. — A co ty będziesz robił za Siną? — zadaje mu pytanie, przewracając się swobodnie na drugi bok.
Prawie jakbyśmy leżeli w łóżku.
Erwin od samego początku imponuje jej w nieznany dotąd sposób — Marie myśli o nim zawsze, kiedy bierze kąpiel albo jest sama wieczorem. Nigdy wcześniej jej się to nie zdarzało, wprost przeciwnie: całowała się z paroma wieśniakami, ale nic więcej, bo przecież żaden się do tego nie nadawał.
Nagle uśmiecha się gorzko, zdając sobie sprawę, że może to ona była jeszcze za młoda, żeby skurwić się do reszty — odrzucić wianek, zostawiając za sobą tylko parę kropel głębokiej czerwieni na tanim, dziurawym prześcieradle albo pierwszej lepszej beli siana.
— Nie wiem — odpowiada Erwin głucho, wyglądając, jakby coś kalkulował. — Pewnie to, co wszyscy.
Od jakiegoś czasu temat żandarmerii drażni go, choć przez całe lato rozmawiali głównie o tym. Marie nie rozumie do końca tych wszystkich reguł i terminów związanych z wojskowością — wie tyle, że Erwin oficjalnie skończył szkolenie w jednostce jako jeden z najlepszych i razem z Dokiem czekają na wybór dywizji, ciesząc się ostatnimi chwilami wolności przed ostatecznym nałożeniem munduru z jednorożcem.
A chciałaby wiedzieć znacznie więcej.
— Nile zasnął — zauważa nagle Smith, palcem wskazując śpiącego za jej plecami Doka.
Marie ściąga z ramion długie, swetrowe bolero i narzuca je na chude, pogrążone w pijackim śnie ciało.
— Będziesz za nami tęsknić? — pyta nagle blondyn, nie odwracając się do niej ani na moment; cały czas patrzy w niebo nad nimi.
Niespodziewanie robi się zimniej niż zaledwie chwilę temu; lodowaty, głośny podmuch wiatru przychodzi od lasu, owiewa dach gospody upiornym oddechem i Marie czuje się irracjonalnie przestraszona, niespokojna. Na pocieszenie przypomina sobie, jak zaledwie kilka tygodni temu wymknęli się w trójkę na potańcówkę do sąsiedniego miasteczka, „pożyczając" na jedną noc konie jej pracodawcy.
Jak dobrze, że stacjonarni to tacy idioci.
— Zimno mi — odpowiada wymijająco, nakrywając nagie przedramię rozpostartą dłonią; Smith rzuca jej krótkie, intensywne spojrzenie. — Tak, jak pod jarzębiną.
A potem wszystko dzieje się nagle, jakby ktoś wrzucił zapałkę do beczki z prochem; Erwin całuje ją, a ona wkłada mu dłonie i palce we włosy, czuje napór jego ciała na jej ciało i jakąś rozkoszną bezbronność, wręcz miękkość, rozlewająca się w brzuchu i między nogami.
Na sekundę odwraca głowę w bok, zerka na śpiącego Doka i obejmuje Smitha jeszcze ciaśniej, obserwując z satysfakcją, jak jego ruchy stają się coraz bardziej gwałtowne aż do momentu, w którym to ona zatrzymuje go stanowczym, krótkim odepchnięciem.
— Nie tu — szepcze tylko, tłumacząc się spojrzeniem, więc Erwin odsuwa się od niej z powrotem na swoje miejsce.
— Pracujesz jutro? — pyta niewzruszony; znowu tonie w myślach, które oscylują wokół...
No właśnie: czego? Mnie? Żandarmerii? Doka? Nieodwracalnego błędu?
— Nie — odpowiada Marie, zmuszając się do siadu; zaczyna podwijać spódnicę, żeby łatwiej jej było wskoczyć z powrotem do pokoju, do którego zostawiła otwarte okno. — Będę na ciebie czekać —obiecuje, również się nie odwracając.
Cały czas się uśmiecha, jej ciało i dusza płoną czerwienią, a ona sama czuje się żywa, gotowa i dumna z siebie — bo przecież Smith też ją zechciał, a wcale nie musiał.
***
Ból jest kłujący i przypomina zranienie szkłem, jednak równocześnie jest w nim coś dobrego; Marie zaciska palce na ramionach Erwina, a całą uwagę kieruje na swoje wnętrze.
Egoistka.
Chce to czuć, pamiętać, wryć w głąb siebie, tak, żeby zawsze mogła wrócić do tego uczucia i żeby nigdy go nie zapomniała.
Wszystko jest upajające – Smith cały czas patrzy jej w oczy; od samego początku oboje nie mogli oderwać od siebie wzroku, przez co Marie nawet się nie przyjrzała jego ciału, choć miała na to nadzieję i ochotę. Przeszli do aktu bardzo szybko: w jednej chwili przyniósł jej bukiet chabrów i całował w drzwiach, w drugiej zerwał z niej sukienkę, a okrągłe guziki toczyły się po drewnianej podłodze.
Smith momentami jest gwałtowny, jego ruchy balansują na skraju brutalności, ale Marie nie boi się ani nie zraża ufa mu tak bardzo, że poddałaby się nawet, gdyby zacisnął obie dłonie na jej szyi. Zastanawia się, kiedy do tego doszło; jak to absolutne, wszechogarniające, pełne uczucie, rozwinęło się w niej w tak krótkim czasie?
Nagle Erwin zwalnia, opiera się czołem o jej czoło, a swoją dłonią znajduje dłoń Marie i splata je razem, zaciskając prawie do bólu. Marie w odpowiedzi oplata jego tułów nogami, pogłębiając ruch, a sama wygina się w tył; na moment braknie jej tchu, więc zwraca się do niego po imieniu, czując, jak jego pożądanie i podniecenie rośnie w miarę jej przyjemności.
Opada na pościel, prosto w jej rozpostarte ramiona; Marie potrzebuje kilku głębokich oddechów, żeby zrozumieć, co właśnie się wydarzyło. W jakiejś płochliwej, niepodobnej sobie panice spogląda między własne, wciąż trzęsące się nogi, gdzie widzi pozostałości rozmazanej krwi i potu. Do głowy wpadają jej zupełnie abstrakcyjne myśli i pojęcia — cytaty, strzępki wspomnień, lęki, marzenia...
Jej uda są czerwone jak firletki w dziecięcym wianku.
Erwin zachowuje się dokładnie przeciwnie leży w jej objęciach, tuż obok, wyraźnie chłonąc zapach ciała Marie; cały czas gładzi jej plecy i bok szeroko otwartą dłonią miarowym, niemal mechanicznym ruchem. Uspokaja ją to.
Smith jest spocony i zmęczony; Marie ociera mu kciukiem z twarzy krótkie kosmyki włosów, zbite w wilgotne, lśniące kępki. W pokoju panuje cisza, przerywana tylko ich oddechami i wytłumionymi dźwiękami otoczenia, dochodzącymi gdzieś zza szyby. Marie spogląda przez chwilę na okno, na swoją ulubioną jarzębinę. Uśmiecha się sama do siebie z dziwnym poczuciem irracjonalnej ulgi.
Owoców już nie ma, ale liście jeszcze zielone.
— Kocham cię, Marie — Erwin zwraca się do niej po imieniu, podnosząc wzrok.
NIEBIESKI
I Marie płacze; cały czas przytulając do siebie jego głowę, chowa nos w równo przystrzyżonych, jasnych włosach i zaciąga się ich zapachem aż do płuc.
— Ja ciebie też kocham — jest rozbita, ale szczera. Wie, że w końcu może porzucić wszystkie rodzinne i społeczne oczekiwania, a wraz z nimi swoją czerwoną wstążkę: nie chce jej już, nic już nie chce. Jest oswojona, spokojna, czyjaś, pełna. Bukiet chabrów stoi na stoliku pod oknem, żarząc się głębokim odcieniem granatu; kwiaty wyglądają jak z obrazka, kiedy padają na nie wiązki wieczornego, wciąż gorącego słońca.
— Wyjdź za mnie — decyduje Erwin za ciosem, a ona czuje, że rozpada się na części, rozkleja jak naprędce połatana, dziecięca zabawka. W odpowiedzi kiwa tylko głową, a wieczorem wysyła list do matki, chwaląc się, że wychodzi za żołnierza, żandarma, i że za parę miesięcy zaprosi ją do własnego domu.
Z perspektywy czasu wszystko okazuje się prawdą.
***
Wiatr od kilku godzin wyje przeciągle, szarpiąc drzwiami i okiennicami gospody, a śnieg pada tak gęsto, że Marie musi zmrużyć oczy i przykleić nos do lodowatej, wilgotnej szyby, żeby w ogóle dojrzeć zarys lampy stojącej przed gospodą. Śnieżyca jest nieubłagana — gwałtownie kołysze łysym drzewem jarzębiny i jego poskręcanymi gałęziami.
Pewnie umrze od tego mrozu.
Właściciel rozpalił w kominku parę ładnych godzin wcześniej, jednak gruba bukowa kłoda wciąż stoi w płomieniach, oświetlając wszystko czerwonawą, domową poświatą. Marie wraca za bar, gdzie w dużym, żeliwnym garze stoi grzane wino; ma palce prawie zastałe z zimna, więc przykleja je do dużego naczynia i odpoczywa przez chwilę. Ciepło i szorstkość kotła przywodzi jej na myśl coś jeszcze, kogoś, kto grzał ją tak bardzo mimo nieprzyjemności i wrażenia, że cała ta relacja to zabawa z ogniem, ale Marie przecież zawsze taka była...
Drzwi otwierają się z głośnym hukiem i nagły, lodowaty podmuch wpada do gospody razem z wirującymi w powietrzu płatkami śniegu. Postać w przemoczonym mundurze od razu zaczyna mocować się z hebanowymi, ciężkimi drzwiami, zamykając je pod wiatr. W końcu zasuwa belkę i zaczyna energicznie otrzepywać ubiór i głowę z białych, miękkich kawałków, które topnieją w czarnych włosach.
Nile Dok podnosi głowę, poprawia się z godnością; wygląda zupełnie inaczej, niż zaledwie miesiąc temu — ma poważny, zaciśnięty wyraz twarzy, modnie przystrzyżone włosy, nieporównywalnie szersze ramiona, a na nogach wysokie oficerskie buty. Marie myśli sobie, że nie zdziwiłaby się, gdyby zaraz wyjął złoty rewolwer, taki sam, jaki widziała jako dziecko na obrazkach w książkach opowiadających o królach i książętach. Dok idzie w jej kierunku równym, żołnierskim krokiem, a ona do ostatniej chwili udaje, że go nie rozpoznaje, a robi to tylko po to, żeby na końcu uśmiechnąć się szeroko z nadzieją, że to on nie zauważy mokrych kącików jej oczu.
— Nile! — krzyczy i dla efektu poklaskuje w dłonie. — Jesteś prawdziwym żandarmem — dodaje z powagą, spojrzenie zatrzymując na emblemacie munduru.
Idź stąd, proszę. Nie rób mi tego.
Dok wyciąga dłonie przez ladę i stanowczo łapie ją za przedramiona, zmuszając, żeby spojrzała mu prosto w oczy. I Marie doskonale wie, co oznacza ta wizyta, ta stanowczość, ale nie oponuje ani przez moment, nawet wtedy, gdy jej wzrok wędruje do szczelnie zamkniętych drzwi gospody a w sercu odżywa nadzieja, że zaraz się otworzą i stanie w nich Erwin. Jej Erwin.
Nile cały czas do niej mówi, momentami zaciskając palce na jej rękach i sprawiając tym samym, że przechodzą ją okropne, lodowate dreszcze. W końcu zadaje to pytanie, a Marie kiwa głową, choć czuje, że najchętniej wybiegłaby na śnieżycę i tańczyła w wirującej zimnicy, aż padnie martwa jak zajeżdżona szkapa.
— Mogę z tobą spać czy mam wziąć osobny pokój? — pyta Dok bezpośrednio; jest podekscytowany i znowu wygląda jak stary, prawdziwy on. — Albo wezmę nam najlepszy apartament, wszystko, ukochana, wszystko co tylko chcesz!
Słowa wypływające z jego ust są pompatyczne, pełne ekscytacji, obce; przed ostentacyjnym, pogardliwym skrzywieniem się powstrzymuje Marie tylko to, że Nile naprawdę jest szczęśliwy, a jego radość szczera i urocza.
— Będę czekać u siebie — obiecuje mu, wchodząc do reszty w nową rolę.
Po ostatnim liście, będącym równocześnie ckliwym wyznaniem miłosnym, spodziewała się zarówno jego, jak i oświadczyn. Kątem oka zauważa spojrzenia dwóch młodych kobiet: patrzą na Doka jak na urzeczywistnione marzenie, bożka albo księcia. Ewidentnie zazdroszczą jej przyszłego męża.
Uśmiecha się gorzko.
***
Nile leży w jej ramionach, a jego żylaste, silne ciało dopasowuje się do kształtu tego jej: miękkiego, zmysłowego i kruchego. Śnieżyca szaleje za oknem, ale Marie jest nadzwyczaj spokojna, wręcz martwa; gładzi mężczyznę długimi ruchami, ale delikatnie, ani na moment nie zatapiając palców we włosach. Wszystko w Doku jest przyjemne i naturalne, pozbawione jakiejkolwiek chropowatości — przygładzone, proste kosmyki, jasna skóra pleców, delikatne dłonie.
To nie Erwin Smith.
Od razu poznała, że nie miał zbyt dużego doświadczenia — jego oczy były spłoszone, ręce rozdygotane, a kiedy zsunęła sukienkę z piersi bez wahania, wyglądał, jakby miał zamiar się wycofać. Mimo to udawała, że nie zauważa; po prostu położyła się wyciągnięta na plecach i otworzyła dla niego, nie czując przy tym ani żadnego rozkwitu, ani przyjemności, ani nawet wzburzonej krwi przepływającej przez żyły. Być może w trakcie skapnęło jej parę łez, ale nie była tego pewna.
Właściwie przez cały akt miała wrażenie, że ktoś odłączył jej umysł od ciała, które kołysało się śmiesznie przez ostatnie dziesięć minut, nie odpowiadając niczym więcej na gwałtowne, pełne napięcia ruchy ani wyznania miłosne, które pojawiały się w tak zwanych „momentach pomiędzy".
Jednak jestem skromna. Widzisz, mamo, jaka ze mnie przyzwoita dziewczyna?
Nile podnosi się, przysiada na łóżku, sięga po papierośnicę i zapałki; odwraca się do niej na moment i uśmiecha się, odpalając papierosa.
— Marie, jestem z tobą naprawdę szczęśliwy... Zamieszkajmy za Siną — stwierdza rozradowany, po czym pada na plecy tuż obok niej, a jego ciało delikatnie tonie w rozkopanej pościeli. — Chcesz?
Proszę, przestań. Wyjdź już.
— Nie chcę za Siną — Marie cicho protestuje, zakrywając piersi i brzuch cienkim materiałem kołdry. — Chcę zostać w Marii, na wsi.
— Dlaczego?
— Tak będzie lepiej i dla ciebie i dla mnie — stwierdza z mocą, choć nie podnosi wzroku. — Jestem tylko prostą dziewczyną, która nalewa piwo. Nie ma się czym chwalić przed żandarmerią — dodaje po chwili, czując, że jej oczy robią się wilgotne. Pod powiekami widzi widmo swojej babki.
Pamiętaj, Marysia, to ważne. Czerwony, niebieski, czarny.
Wie, że dla Erwina wyjechałaby choćby i za mury, nawet dziś, byle tylko mieli szansę być razem. Wszystkie scenariusze przyszłości, o których rozmawiali ze Smithem jawiły jej się jako wizja heroicznego podbijania świata, nadawania rzeczom nowego porządku, wspólnego tworzenia rzeczywistości.
Myślałam, że jesteśmy tacy sami.
Nile nie jest zadowolony z obrotu rozmowy, ale odpuszcza i ugodowo wyciąga w jej kierunku ramię; Marie odruchowo zwija się w kłębek, robiąc unik przed jego dotykiem. Myśli tylko o rękach Erwina błądzących po niej, o jego palcach i ustach i o tym, jak dla niego jej ciało płonęło, a przed Dokiem ucieka.
Nie poznaję samej siebie.
— Nie naciskam. Mamy całe życie na takie decyzje — podejmuje Dok przepraszająco i łagodnie, na co ona uśmiecha się z nieszczerą wdzięcznością. — Chodź do mnie.
Marie powoli przysuwa się bliżej, czując, jak sztywnieją jej ręce i nogi. Z Erwinem potrafiła leżeć całe godziny, wygięta jak kotka, rozłożona na całe łóżko, a przy tym zupełnie swobodna, rozluźniona, szczęśliwa.
Już zawsze taka będę?
— A co u Smitha?
Od kiedy zobaczyła Doka w drzwiach obiecała sobie, że tego nie zrobi, ale nie mogła się powtrzymać; impuls emocjonalny był silniejszy od racjonalnej woli. Musi wiedzieć, nawet jeśli ta informacja miałaby ją spalić, zetrzeć na popiół.
Przecież sama wplotłam w wianek najwięcej firletek.
— Nie wiem. Też miałem zamiar cię o to zapytać. Z dnia na dzień zniknął, całkiem zmienił kurs i jednak wybrał zwiadowców...
— Głupota –—słowa pełne obrzydzenia i bólu wychodzą z gardła Marie, zanim zdąży je powstrzymać. – Zeżre go za murem jakieś paskudztwo. I po co?
— No nie wiem właśnie... on zawsze był trochę dziwny — Nile drapie się z zakłopotaniem po karku; wygląda, jakby szczerze było mu przykro. –—Może ma jakiś kryzys? Zresztą, nieważne, i tak zaproszę go na ślub. Za długo się znamy, żeby wszystko skończyło się tak o — pstryka palcami — nagle, bez przyczyny.
Marie czuje, jak rozpada się na milion kawałków, rozsypuje jak szklane koraliki. Przez chwile ma wrażenie, że została przeklęta, a jej ciało dotknięte strasznym choróbskiem.
Czerwony jak krew, niebieski jak welon, czarny jak mogiła.
... mogiła?
Składa obie dłonie na brzuchu.
***
Suknia przetkana złotymi aplikacjami wygląda jak żałobny kir; spływa czarnym, gładkim blaskiem po chudym, małym, nieproporcjonalnym ciele i w ogóle nie pasuje do radosnego nastroju balu, a wprost przeciwnie: rujnuje go. Mimo tego sylwetka wydaje się Erwinowi znajoma, więc cofa się kilka kroków i pozostaje za otwartymi drzwiami, choć to przecież jego kolej na wejście.
Całe życie uciekał przed oficjalnymi przyjęciami w obawie przed spotkaniem z Marie. Z goryczą uświadamia sobie, że do dziś pamięta dokładnie wszystko: miękkie ciało, pieprzyk na lewej piersi, słodki zapach burzy loków i zielone oczy, patrzące na niego z miłością, oddaniem, zaufaniem.
A jak ja na nią patrzyłem?
Dziewczyna w czarnej sukience gwałtownie odwraca się w tańcu, gubiąc ozdobę z woalką i Erwin ściąga brwi w oburzeniu – to nie generałowa Marie Dok, tylko jakieś dziecko! Zgrabna, młodziutka ślicznotka; przez gwar i dym papierosowy nie może dokładnie przyjrzeć się jej twarzy, nawet mimo tego, że wysoko upięte włosy podkreślają dumny profil z pełnym, orlim nosem.
Erwin staje w pół kroku — szczerze nie ma pojęcia, jak mógł pomylić tę nastolatkę z Marie. Potrząsa głową, niezadowolony z siebie i tym razem z pełną stanowczością wchodzi do sali balowej — od rozstania minęło wiele lat, a on jest dorosły i gotowy, żeby jakoś znieść to spotkanie, wymienić kilka uprzejmości, może nawet wytłumaczyć, dlaczego nie pojawił się na ślubie.
— Chociaż to chyba raczej ty powinnaś mu to powiedzieć — myśli z przekąsem i, niespodziewanie, czuje coś w rodzaju tępego bólu.
Nie widział Marie od kiedy zostawił ją tamtego fatalnego dnia — już znał swoją przyszłość, był pewien, że żandarmeria nie wchodzi w grę, a ona... będzie tylko przeszkadzać w drodze do celu. Mimo wszystko mógł rozegrać to inaczej. Przecież nigdy nie zapomniał, jak spędzili te dwa długie tygodnie, podczas których dosłownie nie wypuszczał jej z łóżka, a ostatniego dnia przed wyborem po prostu oznajmił, że już więcej nie wróci.
Gdyby chodziło tylko o mnie to może postąpiłbym inaczej. Może.
Zresztą, on sam był zdania, że Marie powinna być wdzięczna — Nilowi nigdy nie wytłumaczył, dlaczego urwał kontakt z dnia na dzień, choć na pstryknięcie palcami mógł znaleźć tysiące wiarygodnych wymówek, włącznie z młodzieńczym kryzysem tożsamości.
Swoją drogą nigdy nie zrozumiem, jak mogłeś się nie domyślić, Dok.
Muzyka gra głośno, smyczki wchodzą na coraz wyższe i bardziej melodyjne takty; kolorowe suknie wyglądają jak rój motyli, kręcą się jak kalejdoskop. Cała scena jest narkotyczna i bardzo dynamiczna; Erwin ma wrażenie, że się dusi — obrzydza go chmura tytoniowego dymu, w której uczestnicy przyjęcia wędzą się razem z całą tą jaśniepańską wytwornością. Pod powiekami widzi odległe, rozmazane wspomnienie — pijana, roześmiana Marie tańczy w prostej, czerwonej sukience i kabaretkach.
— Smith, w końcu! — Darius Zackley pojawia się znikąd, wychodzi z robaczywego tłumu i klepie go po plecach; Erwin wciąż czuje się oślepiony przepychem, złotem, nawet kryształowym żyrandolem. — Myślałem, że nigdy cię tu nie zobaczę — dodaje po chwili i wygląda przy tym zupełnie niewinnie; przypomina kochającego dziadka z książki dla dzieci lub propagandowych broszur o „dobrej" rodzinie.
— Ja tylko na moment — odpowiada wyważenie, od razu zauważając, że Zackley jest czerwony od alkoholu i spocony, zapewne od śmiechu, a być może nawet tańca. — Muszę porozmawiać z...
— Wiem, wiem — zbywa go Darius; przez chwilę wygląda, jakby chciał przyjacielsko poklepać Erwina po ramieniu, ale rozmyśla się, widząc pusty rękaw munduru. — Widziałem już Klausa, gdzieś się tu kręci, ale wątpię, żeby chciał z tobą dziś gadać o jakichś tam... — macha ręką, a jego spojrzenie wędruje do barwnego tłumu, tańczącego na dole sali.
Obaj milczą przez dłuższą chwilę, chłonąc scenę.
— Chcę się tylko przywitać — zapewnia w końcu Erwin, choć Darius już go nie słucha; tonie w rozmowie z kobietą, która nagle pojawiła się tuż obok nich, a teraz śmieje się perliście, opierając jednoznacznie o podpitego Zackleya.
Erwin żegna ich obu skinieniem głowy i zaczyna przeciskać się przez tłum. Dziewczyna w czarnej sukni ze złotymi aplikacjami przechodzi tuż przed jego oczami; wyraźnie spieszy się na pałacowy balkon, a w jej włosach prześwituje czerwony akcent i Erwin od razu staje w miejscu, ma wrażenie, że świat zwalnia, a on sam jest pod wodą.
To ta.
Jest jak pies myśliwski, który złapał trop — idzie prosto za nią, zdecydowany, pewny siebie; czuje, nie, wie, że zaraz spotka się z przeszłością, ale chce to mieć jak najszybciej za sobą, w końcu sfinalizować i zamknąć ten rozdział. Dociera na taras, gdzie ze słabo ukrywanym rozeźleniem staje w szeroko otwartych drzwiach, jednak nie zastaje Doka ani jego żony. Tylko młoda kobieta spokojnie pali papierosa, odpoczywając od chaosu zgiełku i przyjęcia.
Wieczór jest wietrzny i zimne powietrze złośliwie powiewa jego rękawem, uwidaczniając kalectwo. Erwin uspokaja się i podchodzi bliżej postaci w czarnej sukience.
— Piękna wstążka — mówi zgodnie z prawdą; kłuje go poczucie absurdu i groteski, myśl, że już to przecież kiedyś przeżył.
Dziewczyna ma maksymalnie czternaście lat, odwraca się i patrzy na niego jasnoniebieskimi oczami, jego oczami i Erwin już wie, co odpowie, ale i tak świadomie postanawia to usłyszeć.
Przez kilka sekund ma wrażenie, że nie wytrzyma – osunie się na kolana albo zemdleje; przez głowę przelatują mu kaskady panicznych myśli: skoro on zauważył, to Nile też musi wiedzieć.
A może wszyscy już wiedzą?
Nastolatka patrzy na niego nieufnie; wygląda, jakby była przestraszona obcym, znacznie starszym mężczyzną bez prawej ręki, który przyszedł za nią na pusty taras, żeby prawić jej komplementy...
– Dziękuję, generale. Jest po matce – odpowiada grzecznie, po czym wygładza suknię obiema dłońmi, dyskretnie rzucając papierosa na podłogę.
CZARNY.
***
* bardzo czerwony, wręcz krwisty kwiatek :D
Powyższa historia to uzupełnienie mojego głównego ff – Rozmytych Dróg. Wszystkie retrospekcje i rozmowy dotyczące relacji generała z Marie Dok będą wspomnieniami i wątkami związanymi właśnie z tą powyższą Marie, moją Marie. Erwin też pozostanie w gruncie rzeczy ten sam, choć wiadomo — czas leci i ludzie trochę się zmieniają. ;)
PS. Zamieszanie z wyborem dywizji też wyjaśnia się w Drogach.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top