Czerwony Lis
Ciszę panującą w Aedwill już po raz trzeci tego dnia przerwał dźwięk hamującego pociągu. To niewielkie miasteczko umiejscowione było nieopodal Roise — stolicy Maillein, klejnotu w koronie i zarazem największego skarbu kraju. Następną stacją po Aedwill była dopiero daleko wysunięta na północ Sille, czyli samowystarczalna kraina pokryta wiecznym śniegiem. Niemożliwym było dostać się tam powozem, a maszyny parowe kursowały w tamte rejony jedynie raz w miesiącu. Właśnie ten niezaprzeczalny fakt znacznie utrudnił zamiary Anabeth. Mimo iż skrupulatnie zaplanowała swoją podróż, to najbliższy pociąg mógł zabrać ją do celu dopiero jutro. Niefortunnie dla kogoś, komu przede wszystkim zależy na czasie.
Kobieta ponownie ciężko westchnęła, podając bez wahania swoją czerwoną walizkę młodzieńcowi w mundurze służb kolei, jakby to było czymś całkowicie normalnym dla kogoś o jej statucie. Chłopak, wyraźnie w nią zapatrzony, z otwartymi ustami podziwiał jej delikatnie zarumienioną cerę, głębokie brązowe oczy chowające się za szkarłatną siateczką od kapelusza, pasującą do sukni i starannie upięte z tyłu włosy w kolorze złota. Jej niepewny uśmiech niemalże od razu rozkazał mu się otrząsnąć i odłożyć na ziemię otrzymany bagaż. Chcąc pomóc wysiąść z wagonu damie w potrzebie, złapał ją w talii i uniósł lekko, po czym z ogromną ostrożnością odstawił na peron.
Anabeth uśmiechnęła się raz jeszcze, wyrażając tym swoją wdzięczność, skinęła lekko głową, a następnie odwróciła się bez słowa i odeszła.
Kogoś takiego chłopak nie mógłby zapomnieć. Cudowna niczym lalka najlepszego rzemieślnika, ostatnie wielkie dzieło pozbawione wszelkich skaz. Blondwłosa piękność skąpana w szkarłacie... Tylko tak był w stanie ją opisać.
Czerwony z pewnością był jej kolorem. Niesprawiedliwie go sobie przywłaszczyła, czyniąc z niego swoją własność, a każda inna kobieta bladła w jej blasku.
Oczarowany młodzieniec zdawał się teraz nie zauważyć nawet dziewczynki, która wyskoczyła z tego samego wagonu i wylądowała miękko na kostce brukowej. Rozejrzała się dookoła, by określić szybko swoją sytuację. Gdy kątem oka dostrzegła skrawek karmazynowego materiału tak bardzo przypominającego jej własny, ruszyła za blondynką, podskakując przy tym radośnie.
— Nie jesteś zła, że na ciebie nie poczekałam, Lia? — zapytała Anabeth, podczas gdy jej twarz nie wyrażała żadnych emocji. Chłodny głos z jakiegoś powodu idealnie pasował do kogoś, kogo celem były ziemie skute lodem.
— Ani trochę, An — odpowiedziała, zwalniając tempa, by znajdować się kilka kroków za kobietą i odgarnęła długie, proste włosy w kolorze brązu za ramiona.
— Rozumiem. W końcu ty to ty... Myślisz inaczej niż wszyscy ludzie, jakich dotychczas spotkałam — zauważyła, w duchu licząc na to, że tutejsi mieszkańcy nie będą zwracać uwagi na zbyt krótką czerwoną sukienkę z białymi falbankami, sztuczne lisie uszy i futrzasty ogon ciągnący się za jej towarzyszką.
Sytuacja wymagała, aby kobieta przyzwyczaiła się do dziwnych upodobań Lii. Podróżowały razem już od blisko trzech lat i nic nie zapowiadało tego, że w najbliższym czasie się rozstaną. Potrzebowały się nawzajem, tak jak róża potrzebuje kolców. W ich wyjątkowej znajomości nic nie działo się przez przypadek.
— Jakie mamy plany na dzisiaj? — zapytała radosnym głosem dziewczynka, oczekując tylko jednej odpowiedzi.
— Wysłałam telegram do hotelu, jednak muszę wciąż potwierdzić rezerwację. Co prawda, zamierzam od razu odświeżyć się po podróży, więc nie planuję jeszcze zwiedzania miasteczka, ale temu, abyś rozejrzała się po okolicy, nic nie stoi na przeszkodzie. — Kąciki jej ust mimowolnie uniosły się do góry, gdy odwracając się, ujrzała rozradowaną twarz swojej małej towarzyszki. A choć był to dla niej prawie że codzienny widok, wciąż cieszył tak samo, jak za pierwszym razem.
— Wspaniale! — krzyknęła, zrywając się do biegu. Zatrzymała się na wyjściu ze stacji i pomachała energicznie blondynce na pożegnanie, by wkrótce zniknąć za rozwartymi skrzydłami masywnych, dębowych drzwi.
Anabeth, stojąc w lekkim osłupieniu, nadal zastanawiała się, skąd Lia bierze tyle siły. Trzymając walizkę obiema dłońmi, ruszyła powoli w stronę swojego dzisiejszego noclegu. Słońce wkrótce zajdzie, a po zmroku zawsze robi się niebezpiecznie. Taka była naturalna kolej rzeczy. Wszędzie, gdzie znalazła się Anabeth, robiło się niebezpiecznie i kobieta miała tego pełną świadomość. Jej życie nic się nie zmieniło przez te trzy lata... Teraz pragnęła jedynie zrelaksować się i zanurzyć po szyję w wannie wypełnionej gorącą wodą oraz swoim ulubionym, różanym olejkiem.
***
Hotelowe łazienki co prawda nie były szczytem marzeń, ale wystarczały, aby choć trochę zaspokoić potrzeby Anabeth. Owinięta w puchaty ręcznik weszła do sypialni, rozsiadając się wygodnie przy toaletce na drewnianym krześle z białym, skórzanym obiciem. Owalne lustro w pozłacanej, zdobionej ramie odbijało przepych panujący w pomieszczeniu. Ciężki, kryształowy żyrandol zawieszony przy suficie sprawiał wrażenie, że przez swoje bogactwo zaraz runie na ziemię, rozbryzgując się na miliony małych klejnocików zaraz po uderzeniu w szare, glazurowane płytki.
Jak na najlepszy pokój w Aedwill przystało, był całkiem przestronny, a na ścianach wisiało mnóstwo dzieł sztuki. Sama Anabeth rozpoznała kilku znanych autorów, jednak żaden nie przypadł jej do gustu. Miała z ich powodu wrażenie, że ktoś ją stale obserwuje. Że patrzy na nią oczami portretu starej kobiety sprzedającej jabłka, że chowa się za drzewami lasów Ornory lub że zaraz wyjdzie zza budynków na panoramie Roise.
Blondynka otworzyła wieczko niewielkiego kuferka na biżuterię i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy oglądała dwa srebrne kolczyki przedstawiające lisy ukrywające pyszczek za własnym ogonem. Tak drobne błyskotki zostały wykonane z największą starannością i z pewnością mogłyby opłacić następne kilka lat podróżowania An. Kobieta wzięła do drżącej dłoni jeden z nich, niepewnie podnosząc go na wysokość twarzy. Przypadkowo wypadł jej on z ręki, spadając na podłogę. Pochyliła się, aby go podnieść, a gdy znów uniosła głowę, na tafli lustra zatańczył czerwony materiał.
— Wreszcie cię znalazłem, moja ukochana Anabeth! — Usłyszała przepełniony szczęściem chłopięcy głos.
Zamiast swojego odbicia dostrzegła młodego chłopaka przyodzianego w czerwony frak. Na znak powitania uniósł cylinder tego samego koloru, mierzwiąc przy tym swoje blond włosy, a następnie uśmiechnął się zadziornie. Jego oczy miały intensywnie żółty odcień. Przez dziwaczne, kolorowe iskierki tańczące w tęczówkach, wywoływał nieprzyjemne, onieśmielające uczucie. Na lewym policzku, zaraz pod linią rzęs, miał wytatuowane trzy czarne romby. Zdawał się egzystować w kompletnie innym świecie, jednak znajdował się tam w dokładnie tym samym pomieszczeniu i siedział tam na dokładnie tym samym krześle, na którym siedziała kobieta.
Wyciągnął z kieszeni marynarki złoty zegarek na łańcuszku i otworzył go, sprawdzając godzinę.
— Już czas — powiedział. Trzask zamykanego metalowego mechanizmu na sprężynce rozniósł się po sypialni. — Wracaj do domu.
Anabeth siedziała nieruchomo, sparaliżowana przez strach. Jej dolna warga lekko drżała, jakby kobieta chciała zaraz coś powiedzieć, ale nie była w stanie wydusić z siebie choćby jednego słowa. Momentalnie oblała się zimnym potem. Zacisnęła palce na ramionach, wbijając paznokcie w skórę, powoli ją przebijając, jednak nawet gdy po dłoniach spłynęły stróżki bordowej cieczy, ona wciąż nie mogła się otrząsnąć.
— Mam nadzieję, że dobrze się bawiłaś w tym świecie, ale już wystarczy — kontynuował, wzdychając przy tym ciężko. Doskonale wiedział, że blondynka się go boi. — Nie możesz dłużej uciekać. Pies Myśliwski rozpoczął polowanie.
Po tych słowach źrenice Anabeth zwęziły się do granic możliwości, a krew napłynęła do mózgu, wywołując pulsacyjny ból głowy. Takiego właśnie impulsu potrzebowała, aby się obudzić. Chwyciła kuferek na biżuterię i trzymając go mocno w dłoni, uderzyła nim w taflę lustra. Zdążyła jeszcze zobaczyć zszokowany wyraz twarzy chłopca, zanim rozbite szkło pokryło całkiem blat toaletki.
— A więc to koniec... — mówiła do siebie, wbijając wzrok w podłogę. — Udało mu się. Po trzech latach Czerwony Król w końcu mnie odnalazł.
***
Lia biegła przez stragany ustawione na rynku w równych rzędach, nucąc przy tym radosną melodię. Wyznawała zasadę, że im szybciej będzie biec, tym więcej rzeczy zdąży zobaczyć zanim będzie musiała wracać do Anabeth. Te dwie nie mogły się rozstawać na zbyt długo. Ostatnim razem, gdy to zrobiły, z map zniknęła poprzednia stolica Maillein, jednak z racji tego, iż świat nieubłaganie egzekwuje swoje zasady, dziś nikt nawet nie ma pojęcia, że istniało miasto znacznie piękniejsze, bogatsze i bardziej zaludnione niż Roise. Dziewczynka nie przejmowała się takimi szczegółami, jednak An zdawało gnębić to do dziś. Aby odjąć jej zmartwień, Lia obiecała zawsze wracać po godzinie. Miała dla siebie sześćdziesiąt minut i ani sekundy dłużej. Ten system sprawdzał się ponad rok, jednak nic nie wskazywało na to, aby uwolnili się od wspólnego wroga.
Anabeth tęskniła za swoim bratem. Tak bardzo za nim tęskniła i tak bardzo chciała go ponownie zobaczyć, że momentami Lia planowała już podróż powrotną.
I choć to uczucie jedynie z dnia na dzień się nasilało, ten człowiek już nim nie był. Odkąd Czerwony Król podstępem zasiadł na tronie i podpisał kontrakt z Psem Myśliwskim, nie mógł przestać polować na Czerwonego Lisa. Gdyby tak się stało, wieczna gonitwa dobiegłaby końca, a zabawa, jaka dała początek światu razem z nią.
Niespodziewanie dziewczynka trąciła ramieniem młodą kobietę niosącą kosz pomarańczy, a one, zderzając się z ziemią, poturlały się pod stragany. Roztrzęsiona właścicielka towaru próbowała łapać uciekające owoce, przeklinając pod nosem brązowowłosą.
— Patrz jak chodzisz, niezdaro — warknęła zła, nie podnosząc wzroku na Lię.
— Oho... — Właścicielka lisich uszu spojrzała na nią z góry, mówiąc niskim tonem. W jej oczach tliły się iskierki niebezpieczeństwa, a twarz przybrała wyraz czystej nienawiści. — Dosyć odważnie słowa jak na śmiecia.
— Co? — spytała, podnosząc głowę, gdy czerwony pantofelek zmiażdżył pomarańczę przed jej twarzą, którą właśnie miała podnieść. Przełknęła głośno ślinę, próbując się wycofać. — Nie żartuj sobie...
— Dokładnie tak, miernoto... W przeciwieństwie do Anabeth, ja nie istnieję na tej płaszczyźnie, a tylko się tu bawię. Ludzie nie mogą mnie zobaczyć, ale ty ze mną rozmawiasz. — Uśmiechnęła się zadziornie, wbijając srebrny sztylet o bordowej rękojeści, jaki ukrywała za kokardą przewiązującą sukienkę, prosto w serce kobiety.
Z jej ust popłynęła strużka krwi, a po chwili padła na ziemię martwa. Skóra z jej twarzy zaczęła schodzić niczym przypalony materiał, odsłaniając coś na wzór maski o martwym wyrazie odlewanej ze stali.
— Cholerne Pionki Czerwonego Króla. Znalazł nas... — mówiła, rozglądając się dookoła.
Sytuacja w ułamku sekundy przybrała nieciekawy obrót spraw. Wszyscy sklepikarze patrzyli na Lię, uśmiechając się szeroko. Dziewczynka czuła, jak nieregularne bicie serca przyśpiesza, rozsadzając jej klatkę piersiową. Mieli miażdżącą przewagę liczebną, ale przyzwyczajenie do wielkich bitew z dawnych lat kazało walczyć.
— Znaleźliśmy cię, Czerwony Lisie — odezwał się jeden z nich, wychodząc naprzeciw brązowowłosej. — Jeśli cię pojmiemy, nasz władca sowicie nas wynagrodzi.
— Niedoczekanie. — Westchnęła ciężko, kręcąc głową zawiedziona. — Nie złapiecie mnie i on doskonale o tym wie — mówiła, zaciskając kolejne palce na rękojeści sztyletu.
Czerwony Król doskonale wiedział, że zwykłe Pionki nie schwytają Lisa. Gdyby naprawdę był poważny, wysłałby ich z misją bezzwłocznego przyniesienia głowy. Lia wzdrygnęła się na samą myśl o tym, ale nie zwlekając już ani chwili dłużej, zaszarżowała na przeciwnika, sztyletem celując w jego krtań.
Gdy ostrze miało już przeciąć jego skórę, sklepikarz zablokował je mieczem, by następnie zwinnym obrotem dłoni obciąć jej rękę. Krew trysnęła z rany, a utracona kończyna zmieniła się w srebrzysty pył, jak tylko dotknęła gruntu.
— "Zwykłe Pionki" może i nie schwytają Lisa, ale Laufer już tak. — Zaśmiał się donośnie, widząc zaskoczone i zdezorientowane spojrzenie nastolatki, jakie dziko błądziło po okolicy, starając się znaleźć najbardziej dogodne wyjście.
Mężczyzna zdarł z siebie ludzką twarz, zupełnie jakby była z papieru, ukazując dziewczynce prawdziwe oblicze. Wyglądał jak rycerz z zamierzchłych czasów. Wysoki wojownik o smukłej budowie, zakuty w zbroję, z długim mieczem o zgrabnym ostrzu, skąpany całkowicie w srebrze. Jego postać połyskiwała w krwawym świetle powoli zachodzącego słońca.
Zrobił krok naprzód, wydając przy tym mechaniczny dźwięk zębatek dziwacznego mechanizmu, jaki wypełniał wnętrze pancerza. Uniósł rękę, chcąc zadać ostateczny cios.
Lia odskoczyła do tyłu, otrząsając się z tego nieoczekiwanego przebiegu akcji. Zacisnęła dłoń w miejscu uciętej kończyny, chcąc zatamować w jakiś sposób krwawienie, po czym odskoczyła jeszcze kilka kroków, obracając się, aby ukryć uśmiech na swojej twarzy, a następnie zmienić się w bladoczerwoną mgłę. Ciężkie ostrze rycerza przeniknęło przez pozostałość brązowowłosej i zatrzęsło kostką brukową bazaru.
Zmieszany Laufer zaczął rozglądać się dookoła i na własne oczy oglądał, jak kolejni jego ludzie padają na ziemię martwi. Jego oczy szybko zdołały przyzwyczaić się do zwodniczej szybkości Lii i wreszcie ją ujrzał. Pojawiała się znikąd, utrzymując się na ich barkach poprzez chwytanie jedyną ręką za włosy, a następnie wgryzając się w ich szyję. Jej usta skalane krwią wrogów rozrywały kolejne gardła, gdy fale tryskającej czerwonej substancji zlewały się w tańcu razem z kolorem sukienki.
— Spłoszone zwierzęta robią się niebezpieczne, panie Laufrze — powiedziała, pojawiając się tuż pod nim. — Nie został już nikt. Nikt z wyjątkiem ciebie.
Stała nieruchomo, wbijając w żelazny hełm swoje małe, pomarańczowe oczy. Znacznie niższa od swojego przeciwnika, sprawiała wrażenie psotnego dziecka.
***
Anabeth właśnie kończyła się pakować, gotowa do wyruszenia. Nie mogła tutaj dłużej zostać. Nie teraz, gdy on ją widział. Zna jej dokładne położenie i najpewniej też wie, dokąd zmierza. Jedyny pociąg do Sille w tym miesiącu wyruszał dopiero z rana. Do tego czasu musiała się gdzieś ukryć. Kraina pokryta wiecznym śniegiem zdawała się swego rodzaju wybawieniem od wiecznej ucieczki blondynki. Jeśli tam dotrze, przez trzydzieści jeden dni nie będzie musiała myśleć o domu, z którego zmuszona została uciekać.
W Sille też czekał ostatni człowiek wierny prawowitemu następcy tronu. Ostatnia osoba na tym niesprawiedliwym świecie, jaka przysięgła nigdy nie zdradzić Anabeth.
Chwyciła w dłonie szkatułkę ze srebrną biżuterią i raz jeszcze, z drżącymi dłońmi, otworzyła ją, zagryzając dolną wargę. Wahała się, ale doskonale wiedziała, iż nie ma innego wyjścia. Pies Myśliwski rozpoczął polowanie.
Podeszła do stłuczonego lustra, chwyciła w dłonie jeden z większych kawałków szkła i oparła o pozłacaną ramę, by widzieć w nim swoje odbicie. Kompletnie ignorując krew wypływającą ze skaleczenia jej delikatnej dłoni, założyła sobie kolczyki, barwiąc przez to wizerunek lisa na czerwono.
Uśmiechnęła się do siebie sztucznie, odwracając w biegu i opuszczając pokój hotelowy.
***
Metaliczny zapach wręcz przepełniał okolicę. Makabryczny widok, jaki zobaczyła kobieta, wchodząc na plac rynkowy, wstrząsnął nią, powodując częściowo odruchy wymiotne. Zasłoniła usta dłonią i odważnie brnęła dalej. Ciągnąc za sobą czerwoną walizkę, zatrzymała się dopiero widząc swoją małą towarzyszkę o brązowych włosach.
Lia leżała w kałuży krwi, oparta o ceglany murek. Ostatkiem sił, uciskając miejsce uciętej kończyny, próbowała zatamować nieprzerwany ubytek bordowej cieczy. W brzuch miała wbite kilka srebrnych mieczy uniemożliwiające jej jakiekolwiek poruszanie. Przegrała.
— Okazało się, że mój przeciwnik miał więcej niż jedno ostrze... — wyszeptała z trudem, zupełnie jakby usprawiedliwiała swoją porażkę.
Choć przez przysłaniające jej obraz łzy zmieszane z krwią nic nie była w stanie dostrzec, doskonale miała świadomość, iż naprzeciwko stoi Anabeth. Żaden inny kolor nie był tak wyrazisty, jak jej czerwień. Nawet sam Czerwony Król mógł jej pozazdrościć intensywności tej barwy.
— Kolejny przeciwnik. — Zauważył Laufer, wyciągając z ciała brązowowłosej jeden z mieczy, po czym zamaszystym ruchem strzepnął z niego krew.
Zrobił krok naprzód, a po chwili następny i jeszcze jeden, aż przerodziły się one w morderczy pęd.
— Nie ma czasu do stracenia, Lia. Znalazł nas! — mówiła z przejęciem Anabeth. Zdawała się kompletnie nie zauważać przeciwnika szarżującego w jej stronę.
— Przepraszam... Wprowadziłam cię w błąd. Tak naprawdę to nie mnie nazywają Czerwonym Lisem — powiedziała melodyjnym głosem dziewczynka, wyraźnie drwiąc z wroga, a następnie mimowolnie zakaszlała, dławiąc się własną krwią.
Zaraz po tych słowach blondynka upuściła białą rękawiczkę i machnęła ręką od niechcenia, nawet na sekundę nie patrząc w stronę celu zaklęcia. Ciało rycerza zapłonęło szkarłatem, tak bardzo innym od ognia znanego ludziom. W przeciwieństwie do normalnych, przytłaczających gorącem i samą swoją obecnością płomieni, ten zdawał się delikatny. Czule oplatał ofiarę, pochłaniając każdy kawałek jej marnego istnienia, by ostatecznie nie pozostawić nawet sterty popiołu. Zanim wróg zniknął z najbliższym powiewem wiatru, dopalając się niczym knot gasnącej świecy, wciąż nie mógł uwierzyć, że ktoś, kto dopiero wyglądał na tak przerażonego, jest na tyle potężny, by zniszczyć Laufra Czerwonego Króla skinięciem dłoni.
— Szybciej — ponaglała An, użyczając ramienia swojej towarzyszce.
— Jak widzisz, chwilowo jestem niedyspozycyjna — narzekała, przewracając oczami z ironią.
— Sama zostawiłaś w sobie tylko tyle magii, aby nadal istnieć. Do niczego cię nie namawiałam, gdy zawierałyśmy kontrakt. — Pstryknęła ją w czoło, a wszelkie jej obrażenia zniknęły. — Jak na jedno z dwóch bóstw dających początek światu, całkiem słabo sobie radzisz w walce.
— Teraz ty jesteś Czerwonym Lisem, Anabeth. Twoim zadaniem jest uciekanie przed Psem Myśliwskim i to ty dzierżysz całą moją moc.
— Jeśli o to chodzi... Czerwony Król go wypuścił. Rozpoczęto polowanie na nasze życia — odpowiedziała, ciągnąc Lię za sobą. Kierowały się głębiej w stronę miasta, coraz bardziej oddalając od stacji.
— Do rana Pionki powinny opuścić ten świat. Szczeniak nie przekroczy granicy zbyt szybko ze względu na ilość mocy, jaką musi przenieść. Będziemy miały wystarczająco dużo czasu, aby dotrzeć do maszyny parowej. Trzeba tylko gdzieś przenocować... — Westchnęła, mając doskonałą świadomość, iż to właśnie będzie ich największym problemem. Ludzie nie byli skorzy pomagać Anabeth w takich chwilach.
No bo kto o zdrowych zmysłach otworzyłby nocą drzwi zbłąkanej kobiecie uciekającej przed nieistniejącymi potworami?
Mimo to pukała. Stawała przed każdym domem, rozglądając się dookoła, czy aby na pewno nikt jej nie śledził i pukała. Walka była teraz ostatnią rzeczą, na jaką Anabeth miała ochotę.
Zresztą, nie da się zabić czegoś, co nawet nie przebywa na tej płaszczyźnie. Pionki w tym aspekcie bardzo przypominały Lię. Istniały w zupełnie innym świecie, ale mogły chodzić również po tym. Śmierć nie kończyła ich żywota, nie niszczyła świadomości, nie przekreślała oryginalnego bytu. Dla nich to wszystko było snem, podczas gdy dla Anabeth koszmarem prześladującym ją przez trzy długie lata. Gdy pozbywała się ich jednego dnia, powracały następnego. Nie przestawały jej ścigać, podążając za tropem.
— W czym mogę pomóc? — zapytał młodzieniec, otwierając drzwi. Trochę niżej, przed drewnianymi schodami do jego domu stała blondynka skąpana w szkarłacie.
Wydawał się kompletnie zaskoczony. Najwyraźniej nie miał pojęcia, iż spotka ją tak szybko, mimo że dopiero tego popołudnia pomógł wysiąść jej z pociągu. Odgarnął z czoła kruczoczarne kosmyki włosów, zakładając je za ucho, aby nie zachodziły mu na oczy.
Anabeth milczała, zastanawiając się, czy powinna poprosić o schronienie. Spuściła wzrok, odwracając się. Nie mogła narażać go na niebezpieczeństwo. Od zawsze dźwigała to brzemię sama. Nie planowała tego zmieniać. Już miała odejść, gdy chwycił ją za rękę.
— Wejdź — zaproponował.
— Tylko do jutra. Ukryj mnie do rana — odpowiedziała, stojąc do niego tyłem. Sama nie miała pojęcia, dlaczego te słowa wyszły z jej ust. Nie chciała tego, a przynajmniej nie świadomie. — Po wszystkim zniknę, jak gdybyśmy nigdy się nie spotkali.
— Nie chcę tego.
— Chodźmy stąd — powiedziała Lia, ciągnąc blondynkę za rękaw. — Zbytnio się angażuje. On nie zapomni.
— Masz rację... — wyszeptała, zaciskając pięść. — Ale ja nie chcę, aby mnie zapomniano.
— Więc daj się poznać. Spraw, abyś już na zawsze wyryła mi się w pamięci. Wejdź. — Uśmiechnął się przyjaźnie, oczarowany jej osobą. Miał wrażenie, że na trwałe odmieni jego życie.
Jeśli wiedziałby, że światem nieznajomej rządzą tylko dwie zasady, z pewnością nie otworzyłby wtedy drzwi.
Jedną z nich jest to, że Czerwony Lis nie może przestać uciekać. Gdyby tak się stało, wieczna gonitwa dobiegłaby końca, a zabawa, jaka dała początek światu razem z nią.
Drugą natomiast, że wszędzie, gdzie pojawia się Anabeth, nocą robi się niebezpiecznie.
A tutaj jest koniec.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top