Rozdział 1
Zanim zaczniesz czytać moje opowiadanie, chciałabym poinformować, że rozdziały nie są sprawdzone. Występują w nich liczne błędy (zły zapis dialogów, brak przecinków, literówki).
============
Mój spokojny sen zaburzyło głośne walenie w drzwi. Przetarłam rękoma oczy, a następnie wyczołgałam się z wygodnego łóżka. Nie zważając na swój wygląd, ruszyłam w stronę dochodzącego dźwięku, który z sekundy na sekundę nabierał na sile. Spojrzałam w stronę okna, zauważyłam, że słońce dopiero zaczynało wstawać. Nie wiedziałam kto może o tej porze mnie nachodzić. Zazwyczaj miejscowi omijali moją chatę. Uważali, że jestem wiedźmą, a w związku z tym bali się o swoje życie. Wielokrotnie tłumaczenia nie dawały efektu. Czułam od nich strach. Chodząc ulicami, odsuwali się ode mnie jak najdalej. Irytowało mnie to. Byli zbyt posłuszni. Lecz czego można się spodziewać po ludziach? Zwykłe słabe istoty. Pomimo tego, że należałam do ich rasy, nie czułam się taka. Moją matką była najprawdziwsza tysiącletnia wiedźma. Uwiodła mężczyznę i się z nim przespała. Następnego dnia zamordowała go z zimną krwią. Kilka miesięcy później urodziłam się ja, pozbawiając przy porodzie życia swojej rodzicielki. Nie czułam się z tego powodu jakoś specjalnie zmartwiona. Nigdy nie poznałam tej kobiety. Więc niby z jakiego powodu miałabym obwiniać się o jej śmierć?
Podeszłam spokojnie do drzwi, a następnie przekręciłam klucz i je otworzyłam. Przede mną stał mężczyzna w starszym wieku. Na jego głowie było widać pierwsze oznaki siwizny, a twarz pokrywały liczne zmarszczki.
Obrzuciłam go wzrokiem i oparłam się o framugę.
— Coś się stało? — zapytałam po chwili ciszy. — Co może być tak ważne, żeby przerywać moją drzemkę? — Ziewnęłam i skrzyżowałam ramiona.
Starzec z paniką w oczach wyciągnął przed siebie kopertę. Jego dłonie trzęsły się i ledwo co trzymał się na nogach.
Wyprostowałam się i podeszłam do przodu, aby odebrać list. Odległość między nami wynosiła niecały metr. Delikatnie wzięłam kopertę, a potem wróciłam na wcześniejsze miejsce.
— Dziękuję. — Uśmiechnęłam się.
— Życzę miłego dnia — z trudem powstrzymywał się przed jąkaniem. — Do widzenia. — Ukłonił się i odwrócił na pięcie.
— Do widzenia! — krzyknęłam, a mężczyzna aż podskoczył, a po chwili przyspieszył kroki.
Weszłam do domu, zamykając za sobą drewnianą powłokę. Ruszyłam w stronę kuchni i rozsiadłam się na krześle.
Koperta z żadnej strony nie była podpisana. Ciekawiła mnie jej zawartość, wręcz kusiła. Rzadko kiedy dostawałam jakieś wiadomości. Nie należałam do osób posiadających licznych znajomych.
Wyjęłam ze środka śnieżnobiałą kartkę i skupiłam się na treści.
Witaj Alice.
Ostatnimi czasy nie odzywałaś się do mnie, do Swojej babki. Jestem tym faktem zniesmaczona. Powinnaś utrzymywać ze mną kontakt. Pomimo tego, że nie jesteś wiedźmą, to i tak jesteś Moją wnuczką. Oczekuję od Ciebie określonych zachowań, a jednym z nich są rozmowy ze mną. Mam już swoje lata, a ta stara chata w lesie jest jedynym Moim towarzyszem. Nie żeby doskwierała mi samotność... Ale chcę wiedzieć co się u Ciebie dzieje.
Daruję Ci dalszego kazania. Musiałam do Ciebie napisać, ponieważ zachorowałam. Z roku na rok jestem bliżej śmierci. Dzisiaj ledwo wstałam z łoża. Dodatkowo kończą się moje zapasy ziół. Przez podupadający mój stan zdrowia, nie jestem zdolna do używania magi. W każdej chwili może przyjść do mnie jakiś człowiek i zabić mnie, zabić jedną z najstarszych wiedźm!
Mam do Ciebie prośbę, albo raczej polecenie. Przynieś mi lekarstwa. Te, które leżą w Twoim domu, te które Ci kiedyś dałam, abyś trzymała na czarną godzinę, a ta godzina właśnie nadeszła. Masz trzy dni na dotarcie.
Twoja Babka, Loldgmeneg.
Po śmierci matki zajęła się mną babcia. Na początku odnosiła się do mnie oschle. Czasem miałam wrażenie, że jest zmuszana do opieki nade mną. Jednak po kilku latach coraz bardziej zaczęła się zbliżać. Tak jakby pogodziła się z faktem, że jej wnuczka nie należy do jej rasy. Jako dziecko fascynowałam się jej mocami. Były chwile, gdy żałowałam faktu iż jestem zwykłym człowiekiem. Przeklinałam kobietę, która mnie urodziła. Z biegiem czasu zapomniałam nawet jej imienia. Nienawidziłam jej.
Swoje szesnaście lat życia spędziłam u Loldgmeneg. Dopiero w swoje siedemnaste urodziny wyjechałam. Chciałam stać się niezależna i wolna, chciałam poznać otaczający mnie świat, chciałam zaprzyjaźnić się z ludźmi. Lecz to ostatnie nie było mi dane. Na mój widok uciekali. Przerażały ich moje czerwone oczy. Uważali mnie za wiedźmę.
Po upływie jakiegoś roku dałam sobie spokój z szukaniem znajomości. Zamieszkałam w pierwszej lepszej wiosce i poświęciłam się nauce. Czytałam całe mnóstwo książek. Były to zazwyczaj masywne tomy poświęcone historii. Z każdym dniem dowiadywałam się coraz więcej. Odkryłam, że wiedźmy nie są jedyną rasą zamieszkującą okoliczne tereny.
Przeczesałam dłonią włosy i odłożyłam list na stół. Westchnęłam głośno i zaśmiałam się. Nie wierzyłam w to, że moja babka zachorowała. Przecież należała do istot nieśmiertelnych. Jednak po chwili namysłu przypomniałam sobie o fakcie, iż istnieją choroby, które atakują magiczne rasy.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu i skupiłam swój wzrok na małej szafce. Wiedziałam co się w niej kryje. Wolnym krokiem do niej podeszłam i ją otworzyłam. Były w niej liczne fiolki, buteleczki. Wzięłam je wszystkie i pozostawiłam na blacie kuchennym, a następnie ruszyłam do sypialni. Z szafy wyjęłam czarne spodnie i białą koszulę, a po chwili się przebrałam. Zawiązując sznurki w koszuli, usłyszałam pukanie. Warknęłam i poszłam je tworzyć. Stał tam wysoki mężczyzna o ciemnych włosach. Jego rysy twarzy były idealne, tak samo jak sylwetka, która wydawała się, tak jakby została wykuta w kamieniu. Jednak od zwykłego człowieka, wyróżniał go kolor skóry. Nie była różowa, ani choćby kremowa, była blada. Przede mną stał wampir we własnej osobie.
— Miło mi cię widzieć Alice — powiedział, po czym lekką odepchnął mnie na bok i wprosił się do środka.
Ruszyłam jego śladem. Rozsiadł się wygodnie na kanapie, a swoje stopy usadowił za wezgłowiu.
— Tęskniłem — oznajmił i wyszczerzył swoje ostre kły.
Zirytowana wywróciłam oczami.
— Mi również miło cię widzieć, Grover — powiedziałam z ironią w głosie.
Wampira znałam od jakiegoś roku. Przypadkiem spotkałam go na rynku, gdy robiłam drobne zakupy. Za wszelką cenę próbowałam ukryć oczy, więc założyłam w tym dniu płaszcz, a kaptur nasunęłam na głowę. Jednak silny powiew wiatru zerwał materiał, który poleciał w stronę drzew. Natychmiastowo pochyliłam głowę i patrzyłam w ziemię. Nie chciałam niszczyć dnia targowego swoją obecnością. Wiedziałam, że wszyscy uciekną. Potem nagle znowu miałam na sobie pelerynę. Spojrzałam w bok, a tam stał mój wybawiciel - Grover. Od tamtej pory odwiedzał mnie coraz częściej. Uznawałam go za prawdziwego przyjaciela.
— Co ty tak się wystroiła? — Wyśmiał mój ubiór. — Idziesz na bal księżniczko?
— Zabawne — odpowiedziałam. — Muszę załatwić pewną sprawę — podkreśliłam ostatnie słowo i zaczęłam zaplatać swoje czarne włosy w warkocz.
— Gdzie się wybierasz?
— Do babki — westchnęłam. — Zachorowała.
Nagle wampir wybuchnął niekontrolowanym śmiechem, przez co spadł na podłogę.
— Wiedźma zachorowała? — Nie przestawał rżeć. — Jaja sobie robisz?
— Nie, idioto. — Po tych słowach zaczęłam zakładać na swoje stopy buty do jazdy konnej. — Serio jest chora. — Obrzuciłam go wzrokiem.
— Myślałem, że te baby są nieśmiertelne. — Prychnął.
— Są nieśmiertelne.
— To jakim cudem ona zachorowała?
— Istnieją choroby, które atakują magiczne istoty — powiedziałam. — Myślałam, że wampir, który żyje te parę wieków, zna się na tym.
— Ja wiem Alice, ale nie spodziewałem się, że te potwory da się zabić.
— Potwory? — zapytałam.
— No tak, a niby czym one są?
Wiedźmy należały do istot bezwzględnych. Rodziły się one bez serca, nic nie czuły. Nie potrafiły kochać. Dlatego przez całe życie były samotne. Mężczyzn używały jedynie do tego, aby powiększyć swoją populację. Tylko kobiety rodziły się wiedźmami. Jednak ciąża u nich była rzadka. A nawet jeżeli się udało, ciężko ją im donosić. Prawie za każdym razem występowały jakieś komplikacje. I właśnie z tych powodów ich liczba z roku na rok spadała.
— Nie mam czasu na pogaduszki z tobą. — Obrzuciłam wampira wzrokiem.
Skierowałam się do szafki z której wyjęłam skórzaną torbę i włożyłam do niej lekarstwa, kilka jabłek, parę kawałków sera i kilkanaście kromek chleba.
— Gdzie ona mieszka? —Stanął za mną Grover.
— W Bezdennej Puszczy — odpowiedziałam i kontynuowałam pakowanie.
— Idziesz tam? Nie lepiej wysłać posłańca? — Zaczął panikować.
— Jutro pełnia, nikt przy zdrowych zmysłach tam nie wejdzie przez najbliższe trzy dni.
Każdy człowiek bał się tam wchodzić. Jednak podczas pełni było tam jeszcze bardziej niebezpiecznie. Leśne potwory to pikuś w porównaniu z wilkołakami, które podczas tego jednego dnia są wyjątkowo agresywne i aktywne.
— Przecież ty tam zginiesz — oznajmił.
— Wrócę cała i zdrowa — Zachichotałam i wyszłam z chaty.
Ruszyłam w stronę małej stajni w której stała moja klacz - Sanrtha. Jej czarne umaszczenie lśniło w promieniach porannego słońca. Szybko osiodłałam konia i wyprowadziłam na zewnątrz. Czekał już tam na mnie wampir.
— Naprawdę to lekkomyślne z twojej strony, żeby wyruszać w dzień przed pełnią.
— Nic mi nie grozi — coraz bardziej irytowało mnie jego zachowanie. Zbyt bardzo się martwił.
Podeszłam do płotu na którym wisiała czerwona peleryna i ją na siebie narzuciłam.
— Widzisz? — Wskazałam na materiał.
— To cię nie ochroni przed tymi przerośniętymi psami — prychnął.
Kolor czerwony skutecznie odstrasza większość magicznych istot zamieszkujących pobliski las. Wiedziałam, że nie podejdą do mnie.
Do siodła przypięłam koc i łuk, a na plecy założyłam kołczan wypełniony strzałami.
— Myślisz, że naostrzone patyki poradzą sobie z grubą sierścią wilkołaków?
Ignorując jego słowa, obwiązałam spodnie pasem i wsunęłam sztylet. Ale nie byle jaki sztylet. Dostałam go na siedemnaste urodziny od babki. Był on bardzo potężny. Lekko nim draśnięta osoba zaczynała zwijać się z bólu, błagając o szybką śmierć. Dzięki niemu nie musiałam bać się o swoje życie.
— I tak sądzę, że jesteś głupia. — Przytulił mnie. — Uważaj na siebie — wyszeptał i się oderwał ode mnie.
— Oczywiście. — Uśmiechnęłam się. — Wrócę za maksymalnie pięć dni. Mam nadzieję, że zadbasz o mój dom.
— Jasne. — Machnął dłonią.
Po tych słowach wsiadłam na klacz i ruszyłyśmy kłusem w stronę lasu.
— Do wiedzenia! — krzyknęłam za siebie.
— Do widzenia i wróć w jednym kawałku — odkrzyknął.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top