Rozdział 20

Po kilkunastu minutach spaceru, znaleźliśmy się w miejscu, które przypominało zwykłą miejscowość. Z każdej strony otaczały mnie jakieś budynki. Niektóre były wysokie, a inne niskie. Wszystko było dość... Urocze. W sensie, że różniło się od innych miast. Było tak czysto, zadbanie. Było to bardzo zaskakujące.

 

 Szliśmy po kamiennej drodze, co jakiś czas mijając mieszkańców. Przypominali ludzi, ale nimi nie byli. Wilkołaki... Czułam ich wzrok na swoim ciele. Ci, którzy zauważyli moje oczy, uciekali, bądź przybierali obronną pozycję. Ciężko westchnęłam i naciągnęłam na głowę kaptur. Nie chciałam robić zamieszania, nie po to tam byłam. A właściwie... Sama nie wiedziałam o co chodziło. Kristopher miał jakiś plan, którego mi nie zdradził.

 — Ciągnąłeś mnie taki kawał, żeby spotkać się z bratem? — zapytałam mężczyzny, który szedł po mojej lewej stronie.

 Bo niby jaki mógłby być inny powód?

 — Wszystkiego się dowiesz — mruknął. — Bądź cierpliwa, Czerwony Kapturku. — Wybuchnął głośnym śmiechem.

 Ach... Wiedział, że nie lubiłam mojego "pseudonimu". Kojarzyło mi się ono z Aaronem, który znał moje imię. Nie chciałam o tym myśleć. Wolałam żyć teraźniejszością, nie wspominać o władcy elfów.

 — Czerwony Kapturek? — do rozmowy wtrącił się Christian. — Pasuje do ciebie. — Również się zaśmiał.

 Ugh... Znałam go dopiero kilkanaście minut, a miałam go dość. Widać, że oboje mieli podobne geny. No po prostu świetnie, moje marzenie, aby poznać drugiego dupka. Niczym z deszczu pod rynnę.

 Po pewnym czasie znaleźliśmy się przed ogromnym domem, który był zbudowany w większości z kamienia i drewna. Zauważyłam, że w jego obszarze znajdowało się nieco więcej wilków. A to ciekawe... Domyśliłam się, że było to coś ważnego.

 Moje wszelkie zagwozdki zostały rozwiane, gdy po przejściu przez dwuskrzydłowe drzwi, Christian powiedział: "Witajcie w moim domu".

 Czyli to w takich warunkach mieszkał... Mogłam na spokojnie nazwać tamte miejsce pałacem, chociaż w środku nie było tak wytwornie. Zamiast marmurów, była zwykła, drewniana posadzka. Było nawet, nawet przytulnie, miło. Nie wiało chłodem, ani niczym innym.

 Razem z Kristopherem zostaliśmy zaproszeni do salonu, gdzie od razu zajęłam miejsce na miękkiej kanapie. Tego było mi trzeba... Spędziłam tak wiele dni, będąc w podróży. To była chwila, gdy nareszcie mogłam odsapnąć.

 Po chwili poczułam, że obok mnie usiadł mój towarzysz, jednocześnie przerzucając swoje ramię przez moją szyję. Nadal pamiętałam o tym, jak to on się o mnie martwił, gdy prawie umarłam. Jednak po tamtym mężczyźnie nic nie zostało. Ponownie był osobą, która działała mi na nerwy.

 — Cóż to za ważna sprawa? — zapytał Christian, zajmując fotel na przeciwko nas.

 — Moja najdroższa Alice nabawiła się pewnych problemów. — Uśmiechnął się.

 Starałam się go zignorować. Chyba uwielbiał wytrącać mnie z równowagi.

 I tak oto właśnie zaczął opowiadać o tym co przeżyłam, jak i również wyglądała cała ta nieciekawa sytuacja. Powoli zaczynałam rozumieć co planował...

 — W związku z tym, potrzebuje ona schronienia — tymi słowami zakończył swoją wypowiedź.

 Jego brat nad czymś się zastanawiał. Jego wyraz twarzy był obojętny, nie dałam rady odczytać emocji.

 — Korzystaj z mojej gościnności, tyle czasu ile chcesz. — Spojrzał na mnie. — Mam nadzieję, że miło spędzisz czas w naszej watasze.

 — Dzięki — powiedział Kristopher. — Z pewnością będzie tutaj bezpieczna.

 Sama miałam taką nadzieję. Raczej wampiry, jak i elfy, nie byliby tacy głupi, żeby wejść na teren, gdzie mieszka cała masa wilkołaków. Przynajmniej miałam taką nadzieję.

 — Zapomniałem o to wcześniej zapytać... — mruknął. — A wy jesteście razem? — rzekł bez zawahania. — Wydaje mi się, że jesteście ze sobą blisko i bardzo od ciebie, Alice, czuć zapach mojego brata.

 Zaczęłam kaszleć, powstrzymując się od śmiechu. Serio? Ja i ten... Idiota, razem?

 — Nie bądź zabawny. — Zdjęłam ramię Kristophera zza mojej szyi. — Sądzisz, ze mam aż taki słaby gust, żeby być z tym kimś? — Wskazałam palcem na mężczyznę. — Szanujmy się... — Zmarszczyłam brwi. — On ma nawet charakter paskudny.

 Mówiąc szczerze to mój humor był poprawiony, zgadywałam, ze będzie się utrzymywał do końca dnia.

 — Ale przyznaj, że chciałabyś wylądować ze mną w łóżku. — Nachylił się w moją stronę.

 Z całych sił wbiłam mu łokieć w żebra i ciężko westchnęłam. Ten palant nadal był taki sam. Doprowadzało mnie to do białej gorączki. Mógłby być nieco bardziej taktowny.

 — Współczuję ci, Alice. — Roześmiał się Christian.

 — Ta... — Wywróciłam oczami. — Sama sobie współczuję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top