XXII. Czerwone wybrzeże
Joseph otworzył szeroko usta ze zdumienia, gdy ujrzał w progu pannę Kimberley. Nie spodziewał się, że ta kiedykolwiek odwiedzi plebanię. Była tu tylko raz, przed trzema laty, gdy z grzeczności zaprosił ją na obiad jako nową nauczycielkę. Potem już nigdy tu nie zawitała.
— Mogę wejść? — zapytała niepewnie.
— Proszę. — Wskazał jej na korytarz.
Zostawiła tu płaszcz, po czym udała się za nim do bawialni. Joseph widział w jej oczach strach. Obawiał się, co go spowodowało. Elizabeth była przecież zazwyczaj ogromnie pewna siebie.
— Herbaty, kawy? — zapytał, gdy usiadła.
— Nie, nie, ja przyszłam tylko na chwilę. Muszę coś panu powiedzieć. To ważne...
— Słucham więc — odrzekł i usiadł naprzeciwko niej.
Elizabeth spojrzała mu w oczy. Dostrzegł w nich łzy. Zaczęła się trząść. Nie rozumiał już, co to wszystko miało znaczyć. Czuł jedynie, że stało się coś okropnego.
— Chodzi o Cathy...
Na dźwięk imienia ukochanej Joseph drgnął. Żołądek związał mu się w supeł. Czyżby...? Nie, nie, Cathy na pewno była bezpieczna. Nikt nie mógł jej skrzywdzić.
— Co z nią?
— To ja i Harry jesteśmy odpowiedzialni za to, co się wydarzyło... — jęknęła i skuliła się, jakby bała się, że Joseph zaraz ją uderzy.
On jednak zerwał się z krzesła, wypełniony niedowierzaniem i gniewem. Podejrzewałby wiele osób, ale nie Liz i Harry'ego. Zdawało mu się, że przyjaźniły się z Cathy. Ręka mu zadrżała, zupełnie jak wtedy, gdy niemal pobił McGarra. W ostatniej chwili powstrzymał się przed uderzeniem Liz.
— Jak mogłaś coś takiego zrobić? Jej, która niby jest twoją przyjaciółką? Co? — wrzasnął.
Oczy zaszły mu mgłą, a krew zaszumiała w uszach. Liz spojrzała na niego ze strachem.
— Ja... Bałam się... Bo... widzi pan... Ja i Harry... Będę miała jego dziecko... Za tydzień bierzemy ślub w mieście, żeby wszystko było, jak należy... Ja... Bałam się, że ludzie poznają prawdę o moim stanie i będę wykluczona... Widziałam was wtedy na plaży i pomyślałam, że jeśli rozpowiem, że macie romans, ludzie nie będą zwracali uwagi na mnie i mój stan i będzie mi łatwiej poczynić kroki, by nikt się o mnie nie dowiedział...
— Czy ty rozumiesz, do czego doprowadziłaś? — krzyknął Joseph, podnosząc się z krzesła.
Elizabeth cofnęła się ze strachem. Campbell miał w tej chwili ochotę rzucić się na kobietę i udusić ją. Nie rozumiał, jak mogła się dopuścić czegoś takiego. Oskarżyła niewinnych ludzi o własną zbrodnię, tylko po to, by nikt nie dowiedział się o jej postępkach. Przez nią Cathy musiała cierpieć, choć nie uczyniła nic złego.
— Wiem, że to karygodne, wiem... Proszę, niech pan na mnie nie krzyczy, bo doskonale zdaję sobie z tego sprawę...
— Jak mam nie krzyczeć, kiedy przez ciebie Cathy została wyrzucona z kwatery, musiała znosić te wszystkie upokorzenia ze strony Brownów i innych, nie może się teraz ze mną widywać, bo jej zakazałem, a moje dzieci płaczą po nocach, bo za nią tęsknią? A to wszystko tylko przez twoją głupotę i tchórzostwo! Mogłaś przyjść do mnie, pomógłbym ci przecież jakoś rozwiązać tę sprawę! Od tego tu jestem! Nie potępiłbym cię, bo też jestem człowiekiem i też grzeszę! Zrobilibyśmy to wszystko tak, żeby nikt się nie dowiedział, poślubiłabyś Harry'ego i byłoby dobrze! Ale lepiej było zniszczyć nasze życie, tak?
— Tatusiu, dlaczego krzyczysz? — Dobiegł go nagle zlękniony głosik Rosie.
Zaklął w myślach. Z gniewu zapomniał, że w domu były dzieci, które musiały wszystko słyszeć. Nie chciał, by zostały świadkami czegoś nieodpowiedniego.
— Kochanie, wróć do siebie, później ci powiem, dobrze? Pani Hopkins — spojrzał na gospodynię, która jeszcze nie wróciła do domu — proszę iść do dzieci.
Kobieta skinęła mu głową i zabrała Rosemary do jej sypialni.
— Przepraszam... Tak bardzo przepraszam... — jęknęła Liz. — Ja naprawdę nie wyobrażałam sobie, że takie będą skutki tego wszystkiego. Nie proszę o wybaczenie... Ale niech pan idzie ze mną na plażę, błagam!
— Na plażę? Po co? Może chcesz tam zainscenizować jakąś kolejną scenkę i później rozpowiadać ludziom, że pastor Campbell nie tylko pohańbił pannę Wright, ale jeszcze zdradził ją z jej przyjaciółką?
— Nie, teraz naprawdę chcę dla niej dobrze. Powiedziała mi po lekcjach, że wybiera się na spacer na plażę, a ja widziałam, jak McGarr i Brown zbierają jakąś grupkę mężczyzn i za nią idą, musimy tam iść, oni mogą chcieć jej coś zrobić... Od kilku dni wciąż słyszę, jak ludzie w wiosce mówią, żeby się jej pozbyć, bo zdeprawuje wszystkich młodzieńców...
— Dobry Boże, miej nas w opiece — wyszeptał tylko Joe i wybiegł z domu.
Nie kłopotał się tym, by rzec pani Hopkins, gdzie się udaje i co zamierza. Liczyła się jedynie Cathy i ten paniczny lęk o jej życie, który w tej chwili go ogarnął.
Serce biło mu jak oszalałe, gdy przemierzał pola. Gdzieś za nim biegła Liz, lecz nie zwracał na to uwagi, tak samo jak na to, że nie zabrał płaszcza, a dzień należał do zimnych. Modlił się w duchu, by Bóg dodał mu skrzydeł i sprawił, że jak najszybciej pokona te trzy mile, które dzieliły go od plaży, i zastanie Cathy całą i zdrową.
Wiatr rozwiewał mu włosy, które zaczęły wpadać do oczu Josepha i zasłaniać widok, lecz on wciąż biegł, ogarnięty dzikim strachem, ledwo dysząc, i szeptał słowa modlitwy. Oddał by wszystko, co miał, byle tylko okazało się, że Liz nie miała racji, a Cathy samotnie spacerowała po plaży.
Zdawało mu się, że jego serce stanęło, gdy z daleka ujrzał plażę.
Bóg nie wysłuchał jego prośby.
Było już za późno.
Na plaży kłębiło się ponad dwadzieścia osób, które głośno krzyczały. Wśród nich dostrzegł Browna, McGarra i kilku innych mieszkańców, których do tej pory szanował. Ich krzyki były tak głośne, że zdawało mu się, że zaraz ogłuchnie. Serce zabiło mu mocniej.
— Precz z nierządem!
— Nie chcemy tu ladacznic!
— Wracaj, skąd przyszłaś!
— Zatrzymać demoralizację!
— Nie będziesz nam deprawować przyzwoitych obywateli! — krzyczeli.
Joseph zamarł, zaraz jednak na nowo rozbudziła się w nim złość. Czuł, jak jego skronie pulsują. Musiał zrobić wszystko, byle Cathy nie ucierpiała.
Rzucił się w kierunku tłumu. Im bliżej niego się znajdował, tym bardziej mroziły go jego krzyki. Pragnął, by zaraz mógł się obudzić, a to wszystko okazało się tylko strasznym koszmarem. Najgorsze jednak było to, że nigdzie nie widział Cathy.
Dostrzegł ją, dopiero gdy znalazł się już tak blisko tłumu, że mógł rozróżnić twarze jej oprawców. Brodziła nogami w wodzie, cofając się przed napastnikami. Po jej licu spływała krew upodabniająca ją do postrzelonej leśnej zwierzyny, którą myśliwy zamierzał dobić, a która ze wszystkich sił usiłowała umknąć losowi.
— Ja nic nie zrobiłam, przysięgam wam! — krzyczała. — Nie wiem, kto rozsiał te plotki, ale to nieprawda! Proszę, nie krzywdźcie mnie już!
Jej twarz miała tak błagalny wyraz, że Josephowi zdawało się, że napastnicy zaraz się ugną. Oni jednak szli naprzód, zmuszając zakrwawioną, ledwo trzymającą się na nogach Cathy do brnięcia przez wodę.
Dlaczego całe lico miała we krwi? Dlaczego szła, chwiejąc się i nieomal przewracając? Co jej musieli uczynić, że teraz wyglądała, jakby zaraz miała umrzeć?
— Nie kłam! — warknął ktoś z tłumu.
— Ladacznica, która deprawuje dobrych ludzi!!
Catherine przyśpieszyła kroku. Wyprzedziła nieco tłum i wbiegła z powrotem na piach. Joseph od razu się ku niej rzucił. W głowie brzmiała mu tylko jedną myśl: Dobry Boże, ocal Cathy. Widział, jak jej oczy błyszczą ze strachu, a ręce trzęsą się jak w febrze. Ten widok wywoływał w nim coraz większą złość. Pragnął zgotować piekło na ziemi tym, którzy ją doprowadzili do takiego stanu. Tylko na to zasługiwali.
Nie zdążył do niej dobiec, gdy tłum znów ją okrążył. Zaklął przeraźliwie, lecz zdawało się, że nikt go nie usłyszał. Nie dziwiło go to. Jego samego dobiegały tylko krzyki przerażonej Catherine. Chciał zabić tych wszystkich bydlaków, którzy dopuścili się linczu.
Wpadł z impetem między zebranych i zaczął się między nimi przepychać, zupełnie nie zwracając uwagi na to, że może przez przypadek któregoś zranić. Nie obchodziło go to. Nie zasługiwali na to, by uważał na ich bezpieczeństwo, skoro dręczyli jego Cathy. Wbił komuś łokieć w brzuch, innego z mężczyzn pchnął, a trzeciemu nadepnął na stopę, ale nie miało to żadnego znaczenia.
Zamarł, widząc, jak jeden z mężczyzn trzyma kobietę za nadgarstki, podczas gdy drugi ją policzkuje, śmiejąc się okrutnie, a pozostali obserwują tę sytuację z lubością.
— Zostawcie ją, szatany! — krzyknął i dopadł do Cathy.
Wśród ludzi rozległo się zbiorowe westchnienie.
— Kto tu do nas przyszedł — zakpił Brown i splunął na ziemię. — Wierny obrońca ladacznicy, pastor, który przecież ma świecić przykładem. Jakoś nie myślałeś o tym, grzesząc z tą...
— Jeszcze jedno słowo, a zabiję cię, słyszysz, zabiję! — warknął Joseph. Posłał nienawistne spojrzenie mężczyźnie trzymającemu Cathy i wycedził przez zęby: — Zostaw ją, bo pożałujesz. To nie blef, naprawdę roztrzaskam ci łeb o skały, jeśli tego nie zrobisz! Niestraszne mi piekielne czeluści!
W jego oczach płonęła tak straszliwa nienawiść, że młodzieniec natychmiast wypuścił Cathy z uścisku. Ta upadła na ziemię z głuchym rumorem, zbyt wyczerpana, by dłużej ustać, brudząc piach krwią, która spływała jej z warg i nosa.
Joseph natychmiast usiadł na piachu i podciągnął Catherine tak, by głowę miała na jego nogach. Tłum przyglądał się temu w milczeniu, jakby ludzie pojęli wagę swego uczynku.
— Joe... — jęknęła, spoglądając na niego.
Mężczyzna nic nie odrzekł. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zaczął ścierać z jej twarzy krew i piach. Syczała niemiłosiernie z bólu, a akompaniowała jej przerażająca cisza. Wpatrzona w nią czterdziestka oczu błyszczała z przejęcia, wstydu lub nienawiści. Brownowi drżała ręka, by dokonać kolejnego aktu przemocy, lecz kilku ze zgromadzonych uroniło łzy, widząc troskę, miłość, strach i rozpacz, które, wszystkie naraz, malowały się na twarzy Josepha.
Wtem dobiegła do nich Elizabeth, którą Joseph dawno zostawił za sobą. Dopiero teraz sobie o niej przypomniał. Tłum rozstąpił się, umożliwiając jej przejście.
— Cathy... — jęknęła rozpaczliwie, widząc stan, w jakim znajdowała się jej przyjaciółka, i spojrzała na zgromadzonych. — Dlaczego to uczyniliście? Ona naprawdę jest niewinna... To ja jestem grzesznicą, która pragnęła, byście jej nie potępili, więc zaczęła wszystkim rozpowiadać, że to Catherine i pastor zgrzeszyli... To mnie powinniście zlinczować, nie ją, która jest najlepszą z nas wszystkich! To ja powinnam tu teraz leżeć cała we krwi, płacąc za swe złe uczynki, nie ona!
Nikt się nie odezwał. Joseph spojrzał na Elizabeth ze zrezygnowaniem i rozpaczą. Dlaczego nie mogła wyznać prawdy wcześniej? Teraz to było bezcelowe, skoro i tak to Catherine leżała cała we krwi, ledwo łapiąc oddech.
Nie zwracał już uwagi na tych, którzy go otaczali. Tłum mógł czynić, co chciał, dla niego liczyła się tylko Catherine. Starłszy krew z jej twarzy, zaczął gładzić jej włosy i policzek, pragnąc utwierdzić ją w przekonaniu, że już jest przy niej i nic się jej nie stanie.
— Joe... Kochany... — jęknęła, delikatnie zaciskając dłoń na jego nadgarstku.
— Cichutko, Cathy, nic nie mów... — odrzekł i ucałował ją w skroń.
— Czy ja umrę? Wszystko tak bardzo mnie boli...
— Nie, wszystko będzie dobrze, obiecuję ci.
Nie mogła umrzeć. Nie ona. Bóg nie mógł mu zabrać kobiety, którą tak bardzo kochał. Starczyło, że musiał patrzeć, jak umiera Rosemary. Przecież Pan nie był tak okrutny, by skazać go na obserwowanie śmierci kolejnej ukochanej osoby.
— Joe, mój najdroższy... Tak bardzo cię... kocham — dukała.
Joe całował ją po włosach i gładził delikatnie po policzku. Była tak słaba i krucha... Gdyby tylko Pan przysłał do niego Liz nieco wcześniej! Nic by się nie stało!
Tłum zaś stał i w milczeniu przypatrywał się tej scenie, pełen wstydu. Tylko Elizabeth płakała, zrozpaczona, że przez nią doszło do takiej tragedii.
— Joe, zabierz mnie stąd. Chcę do domu — jęknęła i zamknęła oczy. Nawet nie walczyła z opadającymi powiekami.
— Cathy... Nie zostawiaj mnie, proszę... Cathy... — wyszeptał.
Nie zwracał już uwagi na to, że ludzie na niego patrzyli. Rozpłakał się jak dziecko, tuląc do siebie nieprzytomną ukochaną. Nie mógł uwierzyć w to, że po tylu latach Bóg złączył ich tylko po to, by rozdzielić ich w tak tragicznych okolicznościach. Musiała żyć. Dla niego. Łzy spływały po jego policzkach, skapując na jej brudną od piasku suknię. Słyszał jeszcze jej cichy oddech. Modlił się, by była to tylko chwilowa utrata przytomności.
Podniósł się ostrożnie, uważając, żeby nic złego się jej nie stało. Niósł ją jak największy skarb, z ogromną czcią i namaszczeniem.
Stanął jeszcze przed mieszkańcami i posłał im ostatnie nienawistne spojrzenie. Na więcej nie zasłużyli. Nie miał już dla nich żadnej litości.
— Nienawidzę was. Nienawidzę tej wioski. I nienawidzę ludzkiej zawiści i fałszu! Nienawidzę was, słyszycie?!
Ludzie zadrżeli, jakby mówił to sam Bóg. Skulili głowy ze wstydem. Nie śmieli drgnąć, tak ich przeraził.
On tymczasem skierował się w stronę parafii, tuląc do siebie Cathy. Jeszcze raz spojrzał z nienawiścią na tłum zgromadzony na plaży. Z niewielkiej odległości ich ciemne sylwetki odcinały się na tle czerwonych klifów, tych samych, które niegdyś były świadkami rzezi Indian.
— Dobry Boże, oby to się nigdy już nie powtórzyło. Ale kto wie. To miejsce jest przeklęte, zbroczone przez krew kolejnych niewinnych osób. Dlaczego na to przyzwoliłeś? — zapytał, choć wiedział, że nie uzyska odpowiedzi na to pytanie, tak jak na wiele innych.
Poczuł, jak Cathy nieznacznie się porusza. Przycisnął ją mocniej do siebie i ucałował w czoło.
— Będzie dobrze, Cathy, obiecuję ci to — wyszeptał. — Nie umrzesz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top