XVII. Rosemary
Gdy w niedzielę Catherine szła do kościoła i mijała mieszkańców wsi, zdawało się jej, że patrzą na nią nieco inaczej niż jeszcze tydzień wcześniej, z pogardą i niechęcią. Nie rozumiała takiego stanu rzeczy. Te krzywe spojrzenia, które większość ludzi by zignorowała, wzbudziły w niej niepokój, lecz gdy weszła do domu Ojca, natychmiast o nich zapomniała, szczęśliwa, że będzie mogła zanurzyć się w Słowie Bożym.
Jednak coś się w niej zmieniło. Nie potrafiła skupić się na Ewangelii czy kazaniu, gdyż cały czas spoglądała na Josepha i analizowała jego twarz. Pomyślała, że jego usta układają się bardzo zmysłowo, gdy wymawia poszczególne głoski, a jego oczy błyszczą pięknym światłem. Pragnęła podejść do niego, spojrzeć głęboko w te piękne oczy i pocałować te kuszące usta. Po raz pierwszy nawet przy ołtarzu nie widziała w nim kapłana, a mężczyznę. Nie sługę bożego, a człowieka, który zdolny był do największych porywów namiętności. Karciła się w myślach za to, że nie zastanawia się nad treścią kazania, lecz nie przynosiło to żadnych skutków. Potrafiła myśleć tylko o Josephie, o jego ustach, które kilka dni temu całowały ją z taką namiętnością, o dłoniach, które z taką delikatnością pieściły jej włosy i skórę... Nie, takie myśli nie przystały jej w kościele!
Po mszy czuła się dziwnie, jakby wpadła w trans. Kręciło się jej w głowie, a przed oczyma ciągle stawał jej Joseph. Myśl, że wkrótce miała się z nim spotkać na obiedzie, dodatkowo sprawiała, że ściskało ją w brzuchu z ekscytacji. Miała nadzieję, że Liz nie zauważyła jej podniecenia i niezdrowo błyszczących oczu.
Przy wychodzeniu ze świątyni znów zwróciła uwagę na to, że ludzie spoglądali na nią niezbyt przychylnie. Czy to przez to, że zbyt ostentacyjnie wpatrywała się w Josepha? Czyżby zauważyli? Wiedziała, że jej zachowanie było niestosowne! Zapewne przysporzy sobie nim mnóstwo kłopotów... Ale co mogła poradzić na coś, co było zupełnie od niej niezależne?
W domu cały czas myślała o tym, co ją spotkało. Raz zdawało się jej, że dziwne spojrzenia mieszkańców były tylko iluzją stworzoną przez jej umysł. Później jednak przypominała sobie o zachowaniu pani Smith tamtego zimowego wieczoru i zbierało się jej na szloch. Może plotka o jej rzekomym romansie z Josephem rozeszła się już po całej wsi i wszyscy uważali ją za demoralizatorkę? Nie miała pojęcia. Uspokoiła się, dopiero kiedy dotarła na plebanię. Tam zawsze ogarniało ją błogie uczucie, które mówiło jej, że nic złego się nie stanie. Gdy weszła, dzieci usadowiły się już przy stole i czekały na ojca, pani Hopkins zaś kończyła podgrzewanie obiadu.
Miała usiąść, kiedy usłyszała, że Joseph wchodzi do sieni. Niewiele myśląc, zerwała się z miejsca i podbiegła do mężczyzny. W końcu nie musiała się hamować i mogła go objąć i pocałować, nie zważając na innych. Tu nikt im nie przeszkadzał. Zarzuciła mu ręce na szyję i złączyła swoje usta z jego, czule i delikatnie.
— Och, Cathy... Nie spodziewałem się tego po tobie — zaśmiał się cicho, gdy się od niej oderwał, po czym sam złożył na jej ustach pocałunek.
— Ja po sobie też nie — spłonęła rumieńcem — ale przy tobie dzieje się ze mną coś dziwnego. Całą mszę o tobie myślałam...
— Nieładnie, moja droga, bardzo nieładnie! — wykrzyknął, udając oburzenie.
Na te słowa oboje wybuchli śmiechem. Zaraz jednak Joseph spoważniał i nachylił się do niej konspiracyjnie, po czym wyszeptał:
— Cathy, chciałbym powiedzieć dzieciom... o nas. Czy mogę?
Spojrzała na niego niepewnie. Nie wiedziała, czy powinni to czynić. Obawiała się, że może to w jakiś sposób zaszkodzić dzieciom, lecz jeśli Joseph nie miał nic przeciwko, nie zamierzała mu się sprzeciwiać. W końcu to on znał swoje dzieci najlepiej i mógł przewidzieć ich reakcję.
— Jak uważasz, Joe. To ty wiesz najlepiej, jak one to przyjmą...
— W takim razie powiem im po obiedzie — odrzekł i ucałował ją w policzek. — A teraz chodź. Jestem piekielnie głodny!
Skierowali się do jadalni i zasiedli przy stole. Po chwili pani Hopkins podała im ciepły, parujący rosół. Catherine jadła powoli, czując, jak z każdą chwilą coraz bardziej ściska ją w żołądku. Wolała nie przyznać się do tego Josephowi, ale obawiała się, jak jego dzieci zareagują na wieści. Czy chciałyby, by zastępowała im matkę? By z nimi mieszkała, dzieliła wszystkie radości i smutki i pocieszała, gdy ojciec był na nie zły? Miała nadzieję, że tak.
Gdy posiłek został już skonsumowany wśród akompaniamentu śmiechu i kłótni dzieci, Joseph podniósł się z miejsca, dając Catherine znak, by uczyniła to samo. Coraz bardziej lękała się reakcji dzieci na ich plany. Czuła, że ją lubią i traktują jak dobrą przyjaciółkę, lecz czy byłyby zadowolone, gdyby została ich macochą? Tego nie była już tak pewna.
— Dzieci, ja i panna Cathy chcemy wam powiedzieć coś ważnego — oznajmił uroczystym tonem głosu, którego używał tylko w kościele.
Rodzeństwo spojrzało na niego poważnie. Kobieta mimowolnie zadrżała. Ich duże, pełne zdumienia oczy napawały ją strachem, nawet jeśli wiedziała, że nie powinna bać się dzieci Joego. Przecież zawsze mówiły jej, że ją uwielbiają.
— Tak, tatusiu? — Frank popatrzył na niego wyczekująco.
Catherine poczuła, jak jej wszystkie mięśnie napinają się ze strachu, a żołądek podchodzi jej do gardła. Nie lękała się niczego tak bardzo, odkąd przyjechała do Redcoast.
— Kochani moi, ja i panna Cathy bardzo się kochamy i chcemy się pobrać. — Jego głos przeciął gęstą atmosferę niczym nóż. — Co o tym myślicie?
Przez chwilę panowało milczenie, które sprawiło, że panna Wright poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, lecz zaraz rozległy się pełne podekscytowania krzyki dzieci. Catherine spojrzała na małych Campbellów ze zdumieniem. Gdy ujrzała ich uśmiechy, poczuła się, jakby jej klatka piersiowa rozerwała łańcuchy, które dotąd ją krępowały. Wreszcie mogła wziąć oddech.
— Tak, tatusiu, ożeń się z panną Cathy! — krzyczały swoimi cienkimi głosikami, powodując u Cathy szeroki, pełen radości uśmiech.
Kochały ją i chciały jej. Pragnęły, żeby ich ojciec był szczęśliwy, żeby i ona zaznała nieco radości. Nic w świecie nie mogło być cudowniejszego od ich miłości. W końcu miała mieć rodzinę, i to od razu tak dużą i kochającą.
Uśmiechnęła się do dzieci i pozwoliła, by każde po kolei ją przytuliło. Po jej ciele rozlewało się przyjemne ciepło. Już dawno nie była tak szczęśliwa. Jej serce napełniła niewymowna słodycz. Otwierał się przed nią zupełnie nowy rozdział w życiu, pełen szczęścia i miłości.
Nie wiedziała, jak sobie ze wszystkim poradzi, lecz przy ogromie radości, jaka na nią spadła, i przy rozmiarze przyszłego szczęścia trudności losu zdawały się blednąć. Cóż znaczyło prowadzenie gospodarstwa, skoro miała mieć wsparcie ludzi, których kochała?
— Czy możemy mówić do pani mamo, skoro będzie pani teraz żoną tatusia? — zapytała nagle Rosie.
Kobieta zesztywniała, nie wiedząc, co jej odrzec. Nie chciała tego. Czułaby się, jakby odbierała pierwszej żonie Josepha jej prawa, ale z drugiej strony nie potrafiła odmówić błagalnemu spojrzeniu Rosemary.
— Nie, Rosie — westchnęła w końcu. — Waszej mamusi w niebie będzie przykro.
Dziewczynka spuściła głowę ze smutkiem. I Catherine ogarnął żal, że sprawiła jej przykrość, lecz czuła, że tak będzie lepiej.
— Idźcie na razie do siebie dzieci, chcę porozmawiać z panną Cathy — odezwał się Joseph.
Dzieci rozeszły się więc do swoich pokoi, on sam zaś wziął Catherine za rękę i poprowadził ją do swojej sypialni. Kobieta przez całą drogę drżała. Poważne spojrzenie Josepha nie wskazywało na to, że ta rozmowa okaże się przyjemna.
W pokoju usadowili się na łóżku. Catherine odwróciła głowę od ukochanego. Bała się na niego spojrzeć. Wiedziała, że dostrzeże na jego obliczu smutek i rozczarowanie, a wolała tego uniknąć. Wtem poczuła, jak Joseph ujmuje jej dłoń i zaczyna ją delikatnie gładzić. Na jej twarz mimowolnie wpełzł nieśmiały uśmiech.
— Cathy, skąd te wyrzuty sumienia co do Rosemary? — zapytał poważnie.
— Nie wiem, po prostu czuję, że to byłoby niewłaściwe... — wymamrotała.
— Gdzieżby, kochanie moje! Skoro one same wyrażają taką wolę... A o Rosemary się nie martw. Myślę, że cieszyłaby się tam, gdzie jest, wiedząc, że ktoś zastępuje ją tutaj, na ziemi, w roli matki. W dodatku ktoś, kto tak bardzo kocha dzieci. Widzę przecież, że darzysz je uczuciem. — Uśmiechnął się nieznacznie, na co Catherine spłonęła rumieńcem. — Oni nawet nie pamiętają Rosemary, może jedynie Jim i Jenny, ale Frank i Rosie wcale...
— Ale wtedy zabiorę Rosemary to, co należy się jej. To ja zostanę matką w ich wspomnieniach, a tak nie powinno być...
— Och, Cathy... Nie gadaj głupot. Nic nikomu nie odbierasz. Kochałem Rosemary i nie mogłem pogodzić się z tym, że nie będzie jej przy dzieciach. Dalej boli mnie serce na myśl, że nie mogły zaznać jej miłości. Była taka dobra... Pomyśl, Cathy, skoro Pan mi cię tu sprowadził i znów nas połączył, najwyraźniej ułożył sobie taki plan, byś objęła pieczę nad moimi dziećmi w zastępstwie Rosie. Poza tym są już duże i będą mieć w pamięci, że nie ty je urodziłaś, jeśli o to ci chodzi.
Westchnęła ciężko i spuściła spojrzenie. Czuła, że miał rację. Zawsze miał rację. Musiała go słuchać, jeśli nie chciała popaść w paranoję.
— Wiem, Joe, po prostu było mi z tym nieco źle...
— No już, nie mówmy o tym. Mam dla ciebie coś przyjemniejszego. — Uśmiechnął się i podszedł do komody, z której coś wziął.
Zaraz wrócił na miejsce i uśmiechnął się szeroko do Catherine. Wyraz jego twarzy wskazywał na to, że szykował jakąś psotę. Spojrzała na niego ze zdumieniem, kiedy ujął jej rękę i ułożył na niej jakiś leciutki przedmiot, po czym zamknął jej palce w piąstkę.
Rozwarła dłoń i otworzyła ze zdumieniem usta. Rzeczą, którą Joseph jej dał, był piękny, złoty pierścionek z jasnym kamieniem. Nigdy nie widziała tak ślicznej, delikatnie wykonanej biżuterii.
— Joe... Co to ma być?
— Pierścionek zaręczynowy, żeby wszystko było, jak należy. — Uśmiechnął się do niej z tkliwością.
— Ale... Przecież już raz dałeś mi pierścionek, więcej nie trzeba. Wciąż go mam, przechowuję go niczym największy skarb... Po co wydawałeś na mnie pieniądze? To musiało być okropnie drogie...
— I było, ale to nie ja za niego płaciłem, lecz mój ojciec, kiedy kupował go dla mojej mamy, teraz zaś jest bezcenny. Tak jak ty. Dlatego chcę, żebyś go nosiła. — Rzekłszy to, wsunął jej pierścionek na palec i ucałował wierzch jej dłoni.
Catherine poczuła, jak coś ściska ją w gardle ze wzruszenia. Nie wiedziała, co powinna mu odrzec. Wszelkie słowa zdawały się jej zbyt trywialne i banalne. Wtuliła się więc w mężczyznę i ucałowała go. Nigdy nie czuła się tak szczęśliwa, jak w tej chwili.
*
Przez ostatnie pół roku więź między Catherine a panią Williams znacznie się zacieśniła. Zaczęły nawet mówić sobie po imieniu. Jeśli Cathy miałaby kogoś w Redcoast nazwać przyjaciółką, to Lucy Williams, nie Liz Kimberley.
Tak jak jej niedzielną tradycją były obiady u pastora, tak w każde sobotnie popołudnie Cathy zmierzała na herbatkę do Williamsów. Przynajmniej na te spotkania nikt nie patrzył nieprzychylnie, bowiem nie dało się tu wywęszyć żadnego romansu, a do tego Williamsowie byli jedną z najbardziej szanowanych rodzin w Redcoast.
Ten dzień jednak był inny. Catherine nieco denerwowała się na myśl, że powinna wyznać przyjaciółce, że ona i Joseph mieli zostać małżeństwem. Co prawda ufała Lucy, już dawno powiedziała jej też, że darzy pastora afektem, ale nie rzekła jej nic o tym, że Joseph tydzień temu wyznał jej miłość. Obawiała się, że przyjaciółka uzna to za brak zaufania. Ona jednak nie powiedziała jej prawdy nie z obawy, że Lucy rozpowie o wszystkim w wiosce, a dlatego, że chciała sama nacieszyć się słodką wonią miłości.
Lucy przywitała ją ciepło w progu i zaprowadziła do bawialni. Cathy uwielbiała ten pokój niemal tak, jak jadalnię Josepha. Panowało w nim przyjemne, domowe ciepło, którego tak zawsze brakowało pannie Wright.
— Co u ciebie nowego? — zapytała Lucy z uśmiechem.
Cathy zarumieniła się. Pragnęła mieć wyznanie o zaręczynach jak najszybciej za sobą, wyciągnęła więc dłoń, na której lśnił piękny pierścionek, i spłonęła jeszcze intensywniejszym rumieńcem. Miała nadzieję, że Lucy sama domyśli się wszystkiego.
Pani Williams pisnęła z zachwytem i podbiegła do przyjaciółki. Catherine pozwoliła jej się tulić. W Lucy było tyle entuzjazmu, jakby to ona sama wychodziła za mąż. Piszczała, śmiała się i całowała Cathy w policzki.
— Och, to cudownie, kochanie! On na pewno będzie dla ciebie takim dobrym mężem! — mówiła. — Tak bardzo się cieszę!
— Nie uważasz, że to zła decyzja? Tak mi dziwnie z myślą, że będę zajmowała się jego dziećmi...
— Och, Cathy, nawet tak nie mów! One nie znały swojej mamy, na pewno się cieszą, że będą mieć dwójkę rodziców. Uśmiechnij się i raduj ze swojego szczęścia. Bo niby dlaczego masz się zamartwiać?
— Myślisz, że sobie z nimi poradzę? Przez ostatnie lata mieszkałam w mieście, pracowałam jako guwernantka, a teraz miałabym się zajmować domem, dziećmi, w dodatku dużymi...
Lucy pokręciła głową z dezaprobatą, na co Catherine nieco się skuliła. Sama już nie wiedziała, czy nie byłoby lepiej, gdyby przyjaciółka na nią nakrzyczała. Chyba po prostu za dużo się wszystkim przejmowała.
— Cathy, nie gadaj głupot, pani Hopkins na pewno pomoże ci z wszystkimi obowiązkami, a potem będziesz się śmiać ze swoich lęków. Po prostu się ciesz i myśl o ślubie! Mam nadzieję, że zostanę druhną!
— Och, oczywiście! — Zaśmiała się. — Dziękuję ci, Lucy.
Lucy miała rację. Catherine zdecydowanie musiała przestać się troskać i zacząć żyć pełną piersią. W końcu miała do tego powody.
*
— Joe, kochany, chodź mi pomóc! — wykrzyknęła Rosemary, na co młodzieniec podszedł do niej i nim ta zdążyła rzec, czego od niego chciała, pocałował ją, długo i czule.
Czasem nie mógł oprzeć się pokusie, by złączyć swe wargi z jej, mimo że nie było to odpowiednie miejsce ani pora na czułości. W domu jednak mógł sobie na to przyzwolić. W końcu nikt ich nie widział...
— Tak, kochanie? — zapytał z troską.
— Potrzebuję twojej pomocy. Jimmy nie chce jeść. Co ja mam zrobić, żeby go przekonać do owsianki? — westchnęła i spojrzała na niego błagalnie.
Joseph pokręcił głową. Oczywiście, jego malutki synek znów musiał wybrzydzać. Nie było dnia, by coś mu nie smakowało. Miał już tego dość, zwłaszcza wymyślania nowych sposobów, by przekonać Jimmy'ego do jedzenia. Najwyraźniej jednak jego katusze jeszcze miały trwać.
— Daj mi chwilę, już coś zaradzę. A ty odpocznij, nie możesz się tak przemęczać. — Pocałował żonę w policzek i pogładził jej spory już brzuch.
Rosemary skinęła mu głową i poszła położyć się na sofie, Joseph zaś skierował swe kroki ku synkowi. Jimmy siedział przy stole w jadalni i patrzył z odrazą na talerzyk z owsianką. Ojciec westchnął i przyklęknął przy krześle.
— Dlaczego nie chcesz jeść, synku? — zapytał, patrząc na niego z niemym wyrzutem.
Nie chciał, by dzieci się go bały, jednak doskonale wiedział, że to spojrzenie zawsze działało na jego potomków. A skoro prośba nie przynosiła żadnych efektów, musiał podjąć bardziej drastyczne kroki.
— Bo mi nie smakuje — wybąkał trzylatek.
— Ale kochanie, musisz jeść, jeśli chcesz być taki duży jak tatuś. Inaczej na zawsze zostaniesz mały i nie przyjmą cię do wojska.
— Ale jak to! Przecież ja chcę być żołnierzem! — wykrzyknął oburzony chłopiec.
— W takim razie musisz jeść. To jak będzie? — zapytał chytrze.
— Zjem... — wybąkał ze zrezygnowaniem.
— Grzeczny chłopiec — pochwalił chłopca Joe i zaczął go karmić.
Nie spodziewał się, że jego perswazja przyniesie tak dobre skutki i cały posiłek zostanie pochłonięty przez dziecko do ostatniego okruszka. Gdy Jimmy skończył jeść, Joseph udał się do sypialni, by sprawdzić, jak miała się dwójka młodszych dzieci, które drzemały. Uśmiechnął się do siebie, widząc drobne, pulchne twarzyczki Jenny i Franka pogrążone we śnie. Spokojnie oddychali, najprawdopodobniej śniąc o różnych cudownościach w bajkowej krainie czarów. Josepha wypełniło poczucie spełnienia. Kochał dzieci i Rosemary bardziej niż cokolwiek w świecie, a ich szczęście było dlań najważniejsze.
Wyszedł z pokoju i wrócił do małej bawialni, gdzie zastał Rosemary tulącą do siebie Jima. Chłopczyk gaworzył radośnie i gładził matkę po spływających na jej ramiona lokach. Joseph usiadł obok żony i objął ją ramieniem. Od razu zrobiło mu się lepiej, gdy poczuł przyjemne ciepło bijące od jej ciała.
— Dobrze się czujesz? Wczoraj narzekałaś na to, że cię boli. — Objął ją pełnym troski spojrzenie.
— Bo boli. Paskudnie. Maleństwo strasznie mnie kopie. Och, chciałabym, żeby to się już skończyło! Dlaczego to dzieciątko tak się na mnie uwzięło? Niech już się urodzi... Nie mogę nawet zrobić prania!
— Już niedługo, kochanie, przynajmniej tak mówił lekarz...
— Ci lekarze to na niczym się nie znają — prychnęła wzgardliwie. — Mówił, że nie będzie boleć, i co? Kłamał!
Joseph westchnął i pocałował ją w skroń. Błogosławiony stan Rosemary zdecydowanie jej nie służył. Ciągle była sfrustrowana, zmęczona i klęła jak szewc. On sam miał nadzieję, że niedługo dojdzie do rozwiązania, gdyż nie potrafił dłużej znosić jej udręki.
— Spokojnie, kochanie, nie denerwuj się. — Pogładził ją uspokajająco po ramieniu. — Jeszcze zaszkodzisz dziecku.
— Och, wiem, że nie powinnam, ale czasem mam dość...
— Wiem. Ale zobaczysz, już niedługo będziemy mieć kolejne śliczne dzieciątko i nic cię nie będzie bolało. Obiecuję.
— Przepraszam, że zachowuję się tak okropnie. Kocham nasze dzieci i bardzo chcę, żebyśmy mieli kolejne, ale to wszystko jest takie okropne... — westchnęła ciężko i położyła głowę na piersi męża.
Jimmy, który do tej pory siedział obok matki, zszedł z kanapy i rozłożył się na dywanie, gdzie leżały jego drewniane klocki. Joseph uśmiechnął się na widok synka układającego z nich wieżę. Cicho się śmiał i mówił ni to do siebie, ni do rodziców, jakie ma plany co do swej budowli.
— Nie musisz się usprawiedliwiać, Rosie, wiem, że to naprawdę ciężkie i podziwiam cię za to, że znosisz to wszystko. Ja na twoim miejscu bym nie wytrzymał. — Ucałował ukochaną w skroń i zaczął bawić się włosami spływającymi po jej karku.
Joseph westchnął, oderwawszy się od wspomnień. Wiele rzeczy już zapomniał, lecz tamten dzień, gdy Rosemary tak wyklinała swój błogosławiony stan, wciąż pozostał w jego pamięci.
Jego żona była dziwnym połączeniem kruchości i bezpośredniości. Delikatnej urody, wiotka i smukła, o jasnych lokach, potrafiła jednak siarczyście kląć lub dosadnie się wyrażać, gdy ponosił ją temperament. Wobec niego na szczęście zawsze zachowywała się z dobrocią i czułością. Za to ją kochał.
Powściągliwa, poważna Catherine była jej zupełnym przeciwieństwem. Wiedział, że nigdy by nie uświadczył z jej ust ani jednego nieprzyzwoitego słowa, że nie odważyłyby się zrobić czegoś niestosownego, a to, że pozwoliła mu się tak namiętnie całować na plaży, było z jej strony ogromnym przejawem odwagi.
Była wyższa i szczuplejsza niż Rosemary, miała też jaśniejszą cerę i ciemniejsze włosy. Mimo że pochodziła ze wsi, podobnie jak jego pierwsza żona, lata w Montrealu sprawiły, że wyglądała jak prawdziwa dama, nawet w swoich skromnych sukniach. Jej ręce były delikatne, drobne i zadbane, gdyż nigdy nie uświadczyły ciężkiej fizycznej pracy, w przeciwieństwie do wiecznie spękanych dłoni Rosemary, zajmującej się domem i dziećmi. Wiedział, że prowadzenie domu będzie dla Catherine wyzwaniem, lecz zamierzał jej pomagać. Była tego warta. Czuł, że takiej kobiety potrzebował. Spokojnej, cierpliwej, zawsze chętnej do pomocy, która będzie mu wsparciem w parafii i opoką na starość.
— Mam nadzieję, że się nie gniewasz, Rosemary. Ja tylko chcę być szczęśliwy — wyszeptał, patrząc gdzieś w górę.
Miał nadzieję, że właśnie tam znajdowała się jej dusza. W niebie, gdzie było jej miejsce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top