XV. Łyżwy
Elizabeth nie mogła się doczekać spotkania z Harrym od samego rana. Widywali się w każdą sobotę i niedzielę, lecz dziś cieszyła się szczególnie, choć właściwie nie wiedziała, co wywołało u niej takie podniecenie. Na nic wielkiego przecież się nie nastawiała. W końcu była pewna, że na zaręczyny jej ukochany wybrałby jakiś wyjątkowy dzień, nie zwykłą sobotę.
Odziała się, jak zawsze zresztą, w delikatną suknię, która zgrabnie podkreślała jej wdzięki. Wąska kibić była idealnie wyeksponowana, podobnie jak kształtny biust. Rude loki rozpuściła. Nienawidziła ich spinać, a musiała robić to codziennie, gdyż nie wypadało jej przyjść do szkoły w innym wydaniu.
Harry już czekał przy lasku, w ich ulubionym miejscu spotkania. Zazwyczaj przechadzali się po jego krętych ścieżkach, gdyż nie pragnęli, by ktoś ich ujrzał i zaczął plotkować na ich temat. Mimo to dzięki zainteresowaniu pani Watts, która koniecznie musiała wiedzieć, gdzie podziewają się jej lokatorki, spora część wsi wiedziała o ich wzajemnym zainteresowaniu.
Liz kochała w Harrym dosłownie wszystko. Jego wysoką, szczupłą sylwetkę, ciemne włosy, które zawsze miał równiutko uczesane i przycięte, jakby od linijki. Ubóstwiała pociągłą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, które nadawały mu nieco surowego wyglądu, i czarne oczy, które potrafiły spojrzeć na nią tak, że aż przeszywały ją dreszcze. Był po prostu idealny.
— Harry! — wykrzyknęła, ujrzawszy go, i podbiegła do mężczyzny, któremu rzuciła się w ramiona.
Ten zaśmiał się serdecznie i przycisnął dziewczynę do piersi, po czym zatopił nos w jej włosach. Liz wiedziała, jak bardzo to uwielbiał, nacierała więc swe loki różnymi specyfikami o kwiatowych zapachach.
— Jak ci minął poranek, Lizzy? — Spojrzał na kobietę nieco figlarnie i ucałował ją w czoło.
— Dobrze. Poczytałam trochę, rozrywka to cudowna rzecz, zwłaszcza po ciężkim tygodniu wypełnionym uczeniem tych półgłówków i przygotowywaniem ich do egzaminów. Są tak głupi, że żadne z nich nie zda na uniwersytet i zostaną na tej wsi pomagać rodzicom. I dobrze, nie nadają się do niczego więcej — prychnęła z pogardą. Wprost nie mogła się doczekać, aż wyjdzie za Harry'ego, zostanie panią doktorową i nie będzie musiała już dłużej uczyć w szkole. — A ty, co robiłeś od rana?
— Byłem u Campbellów.
— O, coś tam się stało? — zdumiała się. Zaraz przypomniała sobie o braku Catherine w domu. — Cathy chyba coś mówiła, któreś dziecko jest chore, prawda? Miała ich popilnować wczoraj wieczorem, bo pastor gdzieś pojechał. Nie widziałam jej od tamtego czasu.
— Cóż, nie miałaś takiej możliwości — zaśmiał się złośliwie. — Bo twoja przyjaciółeczka jest u pastora, a przynajmniej była jeszcze dwie godziny temu, kiedy tam przebywałem.
— Została u nich na noc? — Spojrzała na niego z oburzeniem, choć tak naprawdę tylko je udawała. — Wiem, że była wichura i w ogóle, ale... No, to dziwne, przecież Catherine jest taka ułożona i grzeczna. Podejrzewam, że to on ją zatrzymywał, podobno jako chłopak niezły był z niego hulaka.
— Najlepsze jest to, że oboje, i pastor, i panna Wright — nazwisko kobiety wypowiedział z obrzydliwą pogardą, jakby Catherine była tak ohydna, że nie zasługiwała na jakikolwiek szacunek — paradowali sobie po domu w koszulach nocnych, jakby nic. Rozumiesz coś takiego? Pastor i nauczycielka, ludzie, którzy są wzorem postępowania dla większości mieszkańców wioski! Choć gdybyś ty paradowała tak w koszuli nocnej, nie miałbym nic przeciwko...
Elizabeth spojrzała na niego z żądzą w oczach. Choć zwykła mówić i czynić tak, jak nakazywała jej wiejska moralność, wcale nie czuła się z tym dobrze. Uważała, że każdy winien robić, co mu się żywnie podoba, o ile nie szkodził tym drugiemu. A co złego było w miłości i pożądaniu, jeśli obie strony pragnęły czegoś więcej niż niewinnych pocałunków wymienianych ukradkiem, by nikt nie widział?
— Ja też nie. Mogłabym codziennie przychodzić do ciebie w koszuli nocnej.
Harry tylko zaśmiał się na te słowa, a dziwna, nieznana jej dotąd nutka w jego głosie sprawiła, że Elizabeth zadrżała. Nie były to jednak dreszcze strachu, a pożądania.
— Wiesz co, Liz, nudzą mnie już te spotkania w lesie. Zimno tu, zaraz pewnie spadnie śnieg. To nie jest miejsce na schadzki. Nie wolałabyś pojechać ze mną do miasta? Przynajmniej dziś. Powiesz najwyżej pani Watts, że czegoś potrzebowałaś, nie wiem, nowych rękawiczek.
— A co, jeśli każe mi pokazać moje nowe nabytki?
— Powiesz jej, że nie znalazłaś żadnych, które by ci przypadły do gustu. Zresztą, mogę kupić dla ciebie rękawiczki, kapelusz, czy co ci się tam marzy, żeby nie wzbudzić podejrzeń. To dla mnie żaden wydatek. To co, jedziemy do miasta? Pójdziemy na spacer, potem do mnie... Nikt nam nie będzie przeszkadzał, na całe szczęście mieszkam sam.
Elizabeth spojrzała na niego z niepokojem. Nie była pewna, czy to, co zamierzali uczynić, było odpowiednim. Zaraz jednak pomyślała o tym, jak bardzo tego pragnęła. Dzień z Harrym w jego mieszkaniu, które być może niedługo będą dzielić. Bez skrępowania, bez ukrywania się. W końcu będzie mogła żyć pełną piersią, patrzeć w jego oczy z zachwytem, bez lęku, że ktoś ich przyłapie na schadzce i zacznie rozsiewać paskudne plotki.
— Tak, zróbmy tak. — Uśmiechnęła się uroczo i podała mu ramię.
*
Ostatnie dwa tygodnie były dla Josepha ogromnie wyczerpujące. Gdy myślał, że Rosemary już się poprawiło, choroba uderzyła w nią od nowa z ogromną mocą. Musiał siedzieć przy niej całymi nocami, a w dzień zajmować się sprawami parafii. Dziękował Bogu za to, że Cathy miała ochotę przychodzić do niego po lekcjach i czuwać przy dziewczynce. Dzięki temu mógł chociaż przez kilka godzin niczym się nie martwić i zażywać spokojnego snu. W końcu jednak dziewczynka wróciła do zdrowia, co ogromnie ucieszyło jej ojca.
Tego dnia Joseph miał udać się z Cathy na ślizgawkę. Między lekcjami a wieczorną mszą było dostatecznie dużo czasu, by mogli się razem dobrze bawić.
Obiecał pannie Wright, że przyjdzie po nią do szkoły, odprowadzą wspólnie dzieci, a później pójdą na znajdujące się nieopodal kościoła małe jeziorko. Gdy ujrzał pannę Wright, wprost nie mógł się napatrzeć na jej ogromny uśmiech i łagodne oczy. Skonstatował, że tego dnia uczniowie musieli zachowywać się wyjątkowo grzecznie, skoro była tak radosna i spokojna.
Przez całą drogę do plebanii nie potrafił oderwać od niej wzroku. Dzieci biegły przed nimi, śmiejąc się i podskakując, a oni rozkoszowali się zimowym krajobrazem i swoją obecnością. Jej policzki, zaczerwienione od mrozu, wyglądały jego zdaniem ogromnie uroczo. Przypominała mu teraz małą, skoczną dziewczynkę, zawsze gotową do psot. Żałował, że życie nie pozwoliło jej na taką beztroskę.
Gdy dotarli do domu, zostawili niepotrzebne rzeczy, zadbali o to, by dzieci udały się do swoich pokoi i czekały tam na obiad, a potem wyszli. Droga nie była długa, lecz dla Josepha mogłaby nigdy się nie kończyć. Pragnął już zawsze wędrować tak z Cathy przez zaśnieżoną wioskę, przeskakiwać przez zaspy i śmiać się do rozpuku. Gdyby tylko wiedział, że i ona coś do niego czuje... Ale nie był tego pewien. Od tamtego dnia, gdy nieomal ją pocałował, już nic nie wiedział. Przez chwilę zdawało mu się, że Catherine rzeczywiście odwzajemnia jego uczucia, lecz jej wycofanie w tamtej chwili sprawiło, że czuł się ogromnie skonfundowany.
W końcu dotarli nad zamarznięte jeziorko. Joseph nieczęsto tu bywał, gdyż dzieci zabierał na ślizgawkę bardzo rzadko, obawiając się o ich zdrowie. O Catherine też się lękał, choć dużo mniej. W końcu ona była dorosła i wiedziała, jak powinno się zachowywać, by uniknąć niebezpieczeństwa.
Przejrzysta tafla lodu skrzyła się w słońcu niby kryształowe lustro Matki Natury, która podziwiała w nim swe piękno. A było co oglądać, bowiem dookoła jeziorka rosło kilka świerków przypominających kolorem szmaragdy. Ich gałęzie i czubki pokryte były lodowymi czapami, które przypominały Josephowi krasnoludki lub inne czarodziejskie istoty. Promienie słońca sprawiały, że śnieg pokrywający wszystko dookoła pięknie skrzył się w jego promieniach. Dla pastora jednak najpiękniejsze były widoczne z daleka delikatne pagórki pokryte białym puchem.
Położył swą torbę na ziemi i zaczął z niej wyciągać łyżwy. Jedną parę podał Cathy, sam zaś przysiadł na pobliskim pieńku i zajął się zakładaniem swojej.
— Joe, boję się. — Dobiegł go nagle głos kobiety.
— Ale czego, ko... Cathy? — poprawił się i spłonął czerwienią.
— Łyżew. Nie pamiętam, jak się jeździ. I jeszcze... Jeśli je zniszczę, Liz na pewno na mnie nakrzyczy.
— Och, Cathy, tego przecież się nie zapomina! Zobaczysz, przejedziesz kawałek i wszystko sobie przypomnisz. A co do Liz... Najwyżej odkupimy jej nowe.
— Nie jestem do tego do końca przekonana... — jęknęła.
— No chodź, Cathy, należy nam się trochę rozrywki. Będę cię trzymał za rękę, jeśli chcesz. — Uśmiechnął się do niej ciepło. — Ze mną nic ci się nie stanie.
Był pewien, że po tych słowach Catherine skapituluje. Nie omylił się.
— Skoro tak mi obiecujesz, dobrze. Ale jeśli jednak coś złego mi się przytrafi, pożałujesz! — zaśmiała się uroczo, a jej oczy radośnie błysnęły.
Joseph uznał, że nie ma na świecie nic piękniejszego niż jej uśmiech. Dałby wszystko, żeby móc widzieć go na jej twarzy już zawsze.
Pomógł kobiecie zapiąć łyżwy, które okazały się na nią niemal idealne, i ujął jej dłoń. Czuł, jak delikatnie drżała ze strachu, wzmocnił więc uścisk, chcąc upewnić ją, że wszystko będzie dobrze.
Z początku jej ruchy na lodzie były dość nieporadne i pełne wahania, lecz już po chwili nabrała pewności siebie. Wciąż jednak trzymała rękę Josepha, który szeptał jej uspokajające słówka. Śmigali po tafli jeziorka, robili obroty i śmiali się głośno. Czuli się jak małe dzieci, pozbawione trosk, nieznające jeszcze zła tego świata. Nie obchodziły ich dziwne plotki na temat ich relacji, rozrabiający Teddy Brown czy nieprzyjemne zachowanie jego rodziców. W tamtej chwili istnieli tylko oni, otoczeni przez zimowy krajobraz, szczęśliwi i roześmiani.
Nagle lód trzasnął. Joseph zachwiał się. Puścił dłoń Cathy i zaczął wymachiwać rękoma, by utrzymać równowagę, lecz wtem kra pękła, a on wpadł z pluskiem do wody. Po chwili zakryła go lodowata ciecz. Mróz przeniknął całe jego ciało, sprawiając, że zesztywniał. Ogarnął go strach. Woda wdzierała się do jego uszu i nosa, powodując panikę i paraliż mięśni. Chciał krzyczeć, lecz z jego ust wydobywały się tylko bąbelki. Wiedział, że jeziorko nie było głębokie i łatwo było z niego wypłynąć, lecz coś mu na to nie pozwalało. Wola życia jeszcze się w nim tliła, lecz czuł już lodowatą dłoń kostuchy wyciągającą po niego swe kościste palce.
Wytężył wszystkie siły i poruszył kończynami. Odpychał się rękoma, machał nogami i parł w górę. Stękał niemiłosiernie, próbując pokonać opór stawiany mu przez wodę.
Wtem ktoś złapał go za rękę i zaczął ciągnąć go w górę. Zorientował się, że to musiała być Catherine. Ogarnięty chęcią walki, zaczął jeszcze mocniej machać rękoma i nogami. Po chwili jego głowa znalazła się nad powierzchnią wody. Złapał Cathy obiema dłońmi i wyszedł. Od razu zaczął dygotać z zimna i kaszleć, by pozbyć się wody, która zalęgła się w jego ustach. Catherine patrzyła na niego z troską i klepała go po plecach.
— Wszystko w porządku? — zapytała. — Ściągnij z siebie ten płaszcz, dam ci mój i wracamy do domu.
— Nie, przeziębisz mi się jeszcze. Niedaleko jest, a zamoczę ci płaszcz i jak wrócisz do domu? — Spojrzał na nią karcąco.
— No dobrze, więc szybko! — zarządziła i ruszyła dziarskim krokiem w kierunku plebanii.
Nie minęło dziesięć minut, gdy doszli do domu. Joseph ledwo wytrzymywał z zimna, lecz wszelkie propozycje Cathy, która wciąż chciała mu oddać płaszcz, odrzucał. W sieni odłożyli łyżwy i podążyli do sypialni mężczyzny, nie zwracając większej uwagi na surowe spojrzenia pani Hopkins.
— Proszę zaparzyć mu herbaty i dać zupy, dobrze? — Catherine zwróciła się do starszej kobiety, na co ta skinęła jej głową. — Gdzie ma pani jakiś koc?
— Pastor ma na fotelu w sypialni — odrzekła jej kobieta i zajęła się parzeniem herbaty.
Z pokojów wybiegły dzieci, które skakały wokół nich, zastanawiając się, co stało się ich ojcu. Joseph w innej sytuacji zapewne by się z nich śmiał, teraz jednak potrafił skupić się tylko na tym, że było mu piekielnie zimno.
— Tatusiu, co się dzieje? Czemu jesteś mokry? — pytały, lecz on nie zwracał na nie uwagi.
— Wasz tatuś jest tak ciężki, że lód nie wytrzymał i się pod nim załamał — zachichotała Catherine, chcąc rozładować atmosferę. — A teraz zmykajcie, bo tata musi się przebrać.
Dzieci skinęły jej głowami i wróciły do swoich pokojów. Joseph wszedł do sypialni i wpuścił do niej Cathy, która zamknęła za nimi drzwi. Stanął na środku pokoju, skrępowany jej obecnością.
— No już, rozbieraj się i przykryj kocem! Ja wyciągnę ci czyste ubrania z szafy! — Posłała mu ponaglające spojrzenie i rzuciła mu koc.
Joseph przez chwilę nie wiedział, co czynić. Czuł, że zaraz upadnie na podłogę i zemdleje. Wstydził się też rozebrać przy Cathy, lecz przenikający chłód wygrał z przyzwoitością. Kiedy kobieta zajęła się szukaniem czystych ubrań w jego szafie, niepostrzeżenie zrzucił z siebie odzienie i zawinął się w koc. Chciał, żeby wyszła stąd jak najszybciej i zostawiła go samego. W jej obecności czuł się okropnie, mając na sobie jedynie pled. Obawiał się, że zaraz w pokoju zjawią się dzieci lub pani Hopkins, a z całej sytuacji wynikną niechciane konsekwencje. Z drugiej strony lękał się, że jego samego porwą instynkty, nad którymi nie będzie potrafił zapanować. W duchu dziękował Bogu, że Catherine starała się na niego nie patrzeć. Wstydliwie odwróciła wzrok, gdy podeszła do niego z czystym kompletem ubrań.
— Dziękuję ci bardzo — rzekł, na co ona skinęła mu głową i czmychnęła z pokoju.
Zapukała do niego dopiero po kilku minutach, kiedy był już ubrany. Otworzył jej, pełen ulgi, że teraz wszystko już będzie normalnie. Catherine uśmiechała się do niego, dzierżąc w rękach kubek parującej herbaty i talerz ciastek maślanych.
— Och, to dla mnie? — zdumiał się. — Pani Hopkins naprawdę dała mi ciastka?
— Tak, wybłagałam je u niej, bo wiem, jak je kochasz — zaśmiała się. — A teraz kładź się do łóżka i grzej się, żebyś potem nie umierał z przeziębienia w trakcie mszy. Przyjdę na nią sprawdzić, jak się masz. No już, pod koc! — Wskazała mu na łóżko.
Joseph położył się na posłaniu i pozwolił jej przykryć się pledem. Uśmiechnął się do niej w podzięce, na co kobieta odpowiedziała mu tym samym. Schyliła się nad nim i jakby zawahała się, lecz po chwili przemogła się i musnęła jego czoło ustami. Joseph poczuł, jak po jego ciele rozchodzi się przyjemne ciepło. To zawsze on całował ją w czoło czy policzek, ona jego nigdy. Ta odmiana była dla niego wielce przyjemna i dawała mu nadzieję. Liczył na to, że wkrótce sytuacja między nimi stanie się jasna i będzie mógł przestać się zadręczać tym, czy Cathy w istocie go kocha.
— Odpoczywaj, Joe. — Uśmiechnęła się do niego, a w jej spojrzeniu zamigotały dwie iskierki, sprawiając, że jej oczy upodobniły się do dwóch kamieni szlachetnych. — Nie myślałam, że taka z ciebie niezdara! Dobrze, że było płytko. Zobaczymy się później!
— Do zobaczenia! — odparł i odprowadził ją wzrokiem, po czym zabrał się za picie przyniesionej mu herbaty i konsumpcję ciastek.
Zdecydowanie warto było wpaść do jeziora, by doświadczyć takiej troski ze strony Cathy.
*
Cathy szła polną ścieżką do domu. Zmierzchało, lecz wciąż była w stanie dojrzeć sylwetki mijających ją osób, kształty budynków i przemykające wśród ciemności zwierzęta.
Była zmęczona i zawstydzona, ale również szczęśliwa. Dawno nie czuła się tak beztrosko. Przy Josephie w ogóle nie myślała o tym, że czegoś jej nie wypada, że jutro znów będzie musiała iść do szkoły czy że po prostu była za stara na jazdę na łyżwach.
Uczucia, które do niego żywiła, zapłonęły jeszcze intensywniej. Przestała już nawet odczuwać wobec niego ten okropny żal. Życie mogło jeszcze ulec zdanie. Dałaby wszystko, by Joseph wyznał jej, że ja kocha. Ona sama nie czuła się jeszcze na to gotowa. Bała się odrzucenia.
Nagle, jakby spod ziemi, wyrosła przed nią sylwetka pani Smith, matki jednej z jej uczennic. Catherine raczej lubiła zarówno matkę, jak i córkę, gdyż obie były spokojne i nie sprawiały żadnych problemów. Mała Annie miała jedynie pewne trudności z niektórymi zadaniami z matematyki, ale poza tym była uroczą dziewczynką.
Jej matka nie wyglądała na zadowoloną. Nawet w ciemności Catherine potrafiła dostrzec jej błyszczące gniewem oczy.
— Co pani sobie myśli! — huknęła na nią, na co Cathy cofnęła się ze strachu. — Za dnia uczyć nasze dzieci, a nocą demoralizować nam pastora! Chyba nie po to tu pani przyjechała?
— Ależ nie rozumiem, o czym pani mówi — odparła jej zdumiona Catherine. — Ja i pastor Campbell jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi. Ja... Jeśli doktor powiedział komuś o tym, że zostałam u pastora na noc...
— Nieważne, kto mi powiedział, ważne, że coś takiego się wydarzyło! — krzyknęła kobieta.
Catherine poczuła, jak do oczu napływają jej łzy. Dlaczego ktoś pomyślał, że była zdolna do uwiedzenia Josepha? Zawsze zachowywała się przecież porządnie i nigdy nie dała nikomu w wiosce powodu, by myślał o niej nieprzychylnie. Dlaczego ktoś insynuował tak podłe rzeczy?
— Proszę pani, to nie tak... Naprawdę! — krzyknęła rozpaczliwie. — Proszę mi uwierzyć, że zrobiłam to tylko dlatego, że pan Campbell musiał pojechać do pani Miller i potrzebował kogoś, kto zajmie się dziećmi, zwłaszcza że Rosie była chora. On... Wrócił bardzo, bardzo późno, a ja nie chciałam zostawić dzieci na noc samych, jeszcze małej coś by się stało... Rozumie to pani na pewno! Zakładam, że chciałaby pani, żeby ktoś zajął się Annie w takiej sytuacji, nawet jeśli później musiałby zostać na noc i wywołać tym niestosowne komentarze — dodała z mocą.
— Cóż, jest to jakieś usprawiedliwienie, lecz ja będę miała na panią oko! — zagroziła, łypiąc na nią oczyma. — Do widzenia.
— Do widzenia — rzuciła gorzko i skierowała się w stronę domu.
W duchu pomstowała na doktora. Wiedziała, że to wszystko było jego sprawką. Najchętniej poszłaby teraz do Harry'ego i mu nawymyślała, lecz czuła, że brakłoby jej na to sił.
Odetchnęła z ulgą, gdy w końcu stanęła przed domem. Była zmęczona łyżwami i wypadkiem, a insynuacje pani Smith dodatkowo ją zirytowały.
— Skąd ta kwaśna mina, Cathy? — zapytała Liz, widząc ją w korytarzu. — Chcesz herbaty? Wyglądasz okropnie. Co się stało?
— Nic takiego. — Machnęła dłonią, nie chcąc, by Liz drążyła temat. Była niemal pewna, że Harry maczał palce w tym wszystkim, bo inaczej przecież pani Smith nie mogła się dowiedzieć o tym, co zdarzyło się tamtej nocy, a nie chciała sprawić Liz przykrości. — Idę się położyć i chwilę odpocząć, bo potem idę na mszę.
— Dobrze. Miłego wieczoru. — Uśmiechnęła się Liz i zniknęła w swoim pokoju.
Cathy odetchnęła z ulgą. Nie chciała, żeby ktokolwiek jej teraz przeszkadzał.
Chyba jest ładnie XD oglądałam ostatnio Córkę farmera z 1947 z moim ukochanym Josephem Cottenem i Lorettą Young po chyba sześciu latach i tam była taka śliczna scena na lodowisku i już wiedziałam, jak Joe odwdzięczy się Cathy za opiekę nad dziećmi :D
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top