X. Państwo Brown

Czas mijał powoli, lecz nieubłaganie. Październik szybko przeszedł w listopad, a ten w grudzień. W życiu Catherine jednak niewiele się przez ten czas zmieniło.

Nauczanie w szkole przynosiło jej dużo satysfakcji, lecz wciąż spokoju nie dawało jej zachowanie Teddy'ego. Rozmowa z jego matką przyniosła tylko krótkotrwały efekt, uznała więc, że kolejna nie ma sensu, gdyż jedynie jeszcze bardziej uprzedzi Brownów do jej osoby, o ile było to w ogóle możliwe.

Z Josephem wciąż utrzymywała jedynie przyjacielskie relacje. Co niedzielę jedli razem obiad, co drugi piątek jeździli do miasta, by Catherine mogła zadzwonić do matki i brata. Mówiła mu, by tak bardzo się nią nie kłopotał, on jednak najwyraźniej uparł się, by jej pomagać. 

Któregoś dnia wybrała się w końcu nad ocean, by ujrzeć na własne oczy czerwone klify, od których nazwę wzięła wioska.

Na plażę szło się nieco ponad pół godziny od szkoły. Nie była to długa droga, lecz dość trudna, bowiem przez większą jej część wędrowało się wśród gęstych chaszczy i ostrych kamieni. Widok klifów jednak wynagradzał wszystko.

Nie były to zbyt wysokie wzniesienia, jak te, które znajdowały się niedaleko rodzinnej wioski Cathy. Dziwiła się, że ludzie w ogóle nazywali je klifami. Uważała je raczej za łagodne wzniesienia, w które klinem wcinały się kryształowe wody oceanu. Ze skał schodziło się ścieżką na piaszczystą plażę. Niemal biały piasek przyjemnie skrzypiał pod stopami. 

Plażę otaczały z trzech stron czerwono-brunatne skały, które ciągnęły się przez kilka kilometrów wzdłuż wybrzeża. Catherine zauważyła, że gdyby ktoś stanął na wzniesieniu, mógłby swobodnie obserwować to, co się działo u jego stóp, bez obawy, że zostanie zauważony. Plaża, ocean uderzający o brzeg i czerwone skały urzekły ją swą urodą, jednak było w nich też coś niepokojącego. Czuła, że człowiek w starciu z potężnymi falami nie miałby żadnych szans. To miejsce idealnie oddawało piękno, ale też potęgę i grozę natury.

Od tamtej październikowej wizyty na plaży minęły już dwa miesiące. Catherine chciała tam wrócić, lecz z niewiadomych przyczyn obawiała się iść sama. Nie chciała też prosić Josepha o towarzyszenie jej, gdyż uznała, że byłoby to ze wszech miar niestosowne, a Liz nie przepadała za wodą i piaskiem i nie miała zamiaru się tam z nią udawać. Catherine uznała to za hipokryzję, gdyż dwa tygodnie wcześniej przyjaciółka sama przyznała się jej do tego, że była na plaży z Harrym, swoim ukochanym. Wolała jednak nie naciskać na dziewczynę. Wiedziała, że ta potrafi się śmiertelnie obrazić i nie odzywać przez kilka dni do osoby, która ją uraziła. Zdecydowanie tego nie pragnęła.

Ten dzień zapowiadał się na spokojny i przyjemny. Powoli zbliżały się już święta Bożego Narodzenia, na co wszystkie dzieci bardzo się cieszyły. Z utęsknieniem wyglądały przerwy od nauki, chociażby kilkudniowej. 

Uczniowie zasiedli w ławkach, jak jej się zdawało, zwarci i gotowi, by pozyskać nową wiedzę. Gdy jednak przyjrzała się im bliżej, dostrzegła zapał na twarzach tylko kilku z nich. Rosemary i Lily Jones, jej najlepsza przyjaciółka, siedziały uśmiechnięte w pierwszej ławce i czekały na rozpoczęcie lekcji. Również Frank i jego kolega, Johnny Smith, przypatrywali się Catherine w oczekiwaniu na to, czego dziś będą się uczyli. Jednak Jim i Jenny głośno rozmawiali ze swymi przyjaciółmi, a niektóre dzieci śmiały się w głos. Wśród nich prym wiódł Teddy Brown.

Catherine przyglądała się im z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę, powoli tracąc cierpliwość. Nie podobało się jej to. 

— Gdzie wy jesteście, że się tak zachowujecie? — zapytała w końcu. — Wiem, że za tydzień są święta, ale musimy jeszcze przetrwać te kilka dni.

— Ale my mamy już dość, proszę pani! — jęknął ktoś z końca sali.

Catherine westchnęła ciężko i spojrzała na nich z rezygnacją.

— Ja też czasem mam dość swoich obowiązków, przyznaję, ale nie narzekam, tylko pracuję, bo taka już moja rola. A wy musicie się uczyć. Taki jest porządek tego świata, drogie dzieci. Uwierzcie mi, że chociaż wam się teraz tak nie wydaje, to wykształcenie jest bardzo ważne i kiedyś pojmiecie, że bez niego nic nie osiągnięcie, zwłaszcza chłopcy. Na pewno sporo z was marzy o pójściu na uniwersytet w przyszłości. Do tego jest wam potrzebna szkoła. No, a teraz do pracy. Dziś mamy dużo do zrobienia. — Uśmiechnęła się do nich.

Jej mowa wyraźnie podziała na uczniów. Uciszyli się i wbili w nią pełne podziwu spojrzenia. Jedynie Teddy zdawał się ją ignorować, Catherine jednak nie przejęła się tym, uznając, że Brown nigdy nie będzie jej posłuszny, i zaczęła lekcję. Dziś miała zgłębiać z dziećmi tajniki mnożenia, czego nienawidziła. Jako guwernantka panny Madeleine, na życzenie jej rodziców, kładła nacisk na nauczenie jej dobrych manier i języków obcych, by ta stanowiła jak najlepszą partię dla przyszłego męża. Tłumaczenie matematyki uważała za okropne, lecz starała się to cierpliwie znosić.

Dzieci słuchały jej z mniejszym lub większym zainteresowaniem. Niektóre naprawdę skupiały się na tym, co do nich mówiła, a inne udawały, że coś robią. Ignorowanie przez uczniów zawsze sprawiało jej przykrość, starała się jednak nie brać tego do siebie, tłumacząc sobie, że nieważne, kto by ich nauczał, dzieci i tak by nie słuchały.

— No dobrze, a teraz napiszę wam kilka zadań, a wy proszę zróbcie je na swoich tabliczkach — oznajmiła w końcu i zaczęła pisać.

Dzieci przeniosły zadania na swe tabliczki i zaczęły obliczenia. Catherine uznała, że skoro są zajęte, przejdzie się po klasie i skontroluje ich postępy. 

Pochyliła się nad kilkoma z uczniów, którzy wyraźnie nie rozumieli przedstawionego im zagadnienia. Była wśród nich i Rosie, która, choć uzdolniona w posługiwaniu się słowem, nie potrafiła zrozumieć zawiłych meandrów arytmetyki. 

— Proszę pani, te cyfry chcą zeskoczyć z tabliczki i pożreć mnie! — jęknęła. — Nie mogę już z nimi walczyć!

— Rosie, to nie jest trudne, zobacz — rzekła z uśmiechem Catherine i zaczęła ponownie tłumaczyć jej, jakim sposobem winna wykonywać obliczenia. 

Dziewczynka spojrzała na nią z wdzięcznością i jęła się jej przysłuchiwać. Tłumaczenie Rosie jakiegokolwiek tematu było dla panny Wright prawdziwą przyjemnością. Marzyła, by wszyscy uczniowie byli tak pojętni i pełni zapału. 

Gdy uznała, że dziewczynka nie potrzebuje już pomocy, zostawiła Rosie samą i zaczęła iść dalej. Nie bez pewnego lęku zbliżyła się do małego Browna. To, co ujrzała na jego tabliczce, przerosło jednak jej wszelkie oczekiwania.

Teddy zajmował się rysunkami, zupełnie nie przejmując się rachunkami. Zamiast mnożyć, stworzył ohydną karykaturę. Przedstawiała ona Catherine w miłosnym uścisku z pastorem. Postaci nie przypominały zbytnio swych pierwowzorów, lecz dało się je poznać po fryzurach i ubiorach. 

Cathy ogarnęła fala złości i oburzenia. Poczerwieniała, słysząc złośliwe śmiechy przyjaciół Browna. Nie rozumiała, dlaczego chłopiec czerpał taką przyjemność z utrudniania jej życia. Nie miała też wrażenia, że jej znajomość z Joem była tak szeroko komentowana w wiosce, by wiedzieli o niej nawet uczniowie.

— Proszę to natychmiast zmazać, Brown. Jutro rozmówię się z twoimi rodzicami.

— I co, jeszcze pójdzie pani na skargę do pastora, a on powie mojemu ojcu, żeby mnie zbił?

— Nie wiem, co zrobi pastor Campbell, i mało mnie to interesuje — odparła tak chłodno, że dzieci zdumiały się, że ich kochana panna Wright może być taka zimna — ale ja porozmawiam z twymi rodzicami i zadbam o to, żeby cię przykładnie ukarali. Gdyby nie to, że sama nie uznaję kar cielesnych, dostałbyś teraz po rękach linijką, nie żartuję. A teraz wróćmy do lekcji. Frank — zwróciła się do syna Josepha — usiądź proszę tutaj, Teddy zajmie twoje miejsce.

Mały Campbell niechętnie zwlókł się z krzesła i udał się do ławki Browna. Ten podniósł się i spojrzał nienawistnie na Franka. Catherine spostrzegła jego zachowanie.

— Zaraz naprawdę cię uderzę, jeśli nie przestaniesz — syknęła. 

Teddy tylko na to prychnął i skierował się do swojej nowej ławki. Catherine wiedziała, że czeka ją ciężka przeprawa z tym chłopcem.

*

Catherine stała przy biurku w sali lekcyjnej, patrząc na rodziców małego Browna. Jego matka wyglądała z pozoru sympatycznie, choć widać było w niej pewną wielkopańskość właściwą zamożnym osobom. Szczupła i wysoka, elegancko odziana, o gładko upiętych, brązowych włosach, mimo bycia matką trójki dzieci wciąż jaśniała urodą. Catherine orzekła, że pani Brown musiała być jej rówieśnicą.

Ojciec Teddy'ego sprawiał zaś wrażenie człowieka surowego i niechętnego na ustępstwa. Zaciśnięte w wąską kreskę usta przywodziły na myśl jego matkę. Był sporo starszy od swej małżonki. Na jego twarzy pojawiły się już zmarszczki, a włosy przyprószyła siwizna. Łypał podejrzliwie dużymi, zielonymi oczyma, co przerażało pannę Wright.

Naprzeciw nich stała pani Williams. Ona również sprawiała wrażenie dumnej, wielkiej pani, ale mimo to jej oczy patrzyły na zgromadzonych przyjaźnie, o ile w ogóle można mówić o dobrych uczuciach w obliczu takiej sytuacji, jak ta, w której się teraz wszyscy znaleźli. Nawet zazwyczaj spokojny Joseph wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć krzykiem. 

— Przepraszam, że przeszkodziłam państwu w przygotowaniach do świąt — zaczęła Catherine z taką miną, jakby to ona wyrządziła krzywdę Brownom, a nie ich syn jej. — Bardzo mi przykro, że do tego doszło, ale nie mogę już dłużej tolerować zachowania Teddy'ego.

Ojciec chłopca poruszył się niespokojnie.

— Co on znów nawyrabiał? Przecież tyle już o nim rozmawialiśmy, i z panią, i z pastorem... Znów dręczy córeczkę pana Campbella? Przecież mówiłam mu, żeby ją zostawił! — jęknęła matka.

Widać było po niej, że przejmuje się wyczynami swego syna, w przeciwieństwie do jej męża, który pozostał niewzruszony.

— Też, ale tym razem sprawa jest bardziej, hmmm... — zawahała się, nie wiedząc, jak powinna podejść do tematu. Obawiała się, że rodzice chłopca zaczną rozpuszczać plotki na temat jej i Josepha. Musiała jednak powiadomić ich o rysunku Teddy'ego, to nie ulegało wątpliwości. Przełknęła ślinę. — Sprawa jest bardziej delikatna, bo tyczy się bezpośrednio mnie.

— Pani? — Brown spojrzał na nią podejrzliwie spod krzaczastych brwi. —  Co też mógł pani uczynić?

— Właśnie, w jaki sposób mógł panią urazić? — zawtórowała mu małżonka.

— Dziś mieliśmy rachunki — zaczęła swą opowieść drżącym głosem. — Zadałam im kilka zadań, a Teddy, zamiast zająć się liczeniem, zabrał się za rysowanie na tabliczce. Obrazek, który wyszedł spod jego ręki, był bardzo niestosowny.

— Jakiż to był rysunek, że panią tak uraził? — Ojciec chłopca był wyraźnie zniesmaczony tą sytuacją i chciał mieć rozmowę za sobą.

— Teddy narysował mnie całującą się z pastorem, do tego opatrzył to wątpliwej jakości dzieło dość nieciekawym podpisem. Proszę więc, by państwa syn przemyślał swe zachowanie, przeprosił mnie i już nigdy w czasie lekcji nie zajmował się rysowaniem. Sztuka również jest ważna w rozwoju człowieka, nie przeczę, ale kiedy jest czas na rachunki, ma się zająć obliczeniami, nie głupotami, zwłaszcza że przyczynia się tym do rozsiewania głupich, bezpodstawnych plotek. Mam nadzieję, że rozmówią się państwo z synem, gdyż nie mam zamiaru dłużej tolerować takiego zachowania.

Catherine sama była zdziwiona taką ostrą przemową. Zawsze miała się za spokojną, zrównoważoną, nawet zahukaną osobę, niezdolną do wybuchów złości. Nawet pani Brown, która już kiedyś miała okazję z nią mówić, zdawała się nieco zakłopotana. Na twarzy jej męża widoczny był jednak pełen złości grymas, który nie zwiastował niczego dobrego. Ciągle łypał nienawistnie oczyma to na nauczycielkę, to na pastora. Gdyby byli sami, Catherine zapewne zlękłaby się pana Browna, lecz w towarzystwie Josepha, pani Williams i pani Brown czuła się dużo pewniej. 

— Oczywiście, że z nim pomówimy, proszę się nie martwić, mój mąż przykładnie go ukarze. — Kobieta spojrzała na Catherine i wzięła małżonka za rękę, jakby chciała go wyprowadzić.

Ten wyrwał się jej i podszedł do panny Wright, tupiąc przeraźliwie buciorami. Catherine instynktownie cofnęła się, aż poczuła chłód ściany na plecach. Mężczyzna nachylił się nad nią tak, że czuła jego oddech na karku. Zdawało się jej, że zaraz przygwoździ ją do ściany.

— Może i mój syn przesadził — wycedził przez żółte zęby — ale i pani nie jest bez winy. Teddy ciągle skarży się, że kiedy ma trudności z nauką, wcale mu pani nie pomaga, a kiedy dzieci pastora czegoś nie potrafią, od razu pani do nich idzie. Nic dziwnego, że mój dzieciak czuje się urażony i pani nie lubi!

— Nie przypominam sobie takiej sytuacji, bym mu nie pomogła, kiedy o to prosił — odrzekła na to zdumiona Catherine — ale jeśli faktycznie taka zaszła, to bardzo przepraszam, niestety uczniów jest osiemnastu, a ja jedna, więc mogłam nie zauważyć, nie zdążyć mu czegoś wytłumaczyć, ale proszę mi wierzyć, że nie uczyniłam tego celowo. Natomiast insynuacje na temat mojej relacji z pastorem Campbellem są niesmaczne i żenujące.

— A może właśnie powinna pani przemyśleć swoje zachowanie, skoro nawet dzieciak zauważył, że coś jest między panią i pastorem, hmmm?

— Niech się pan lepiej zajmie sobą — wtrącił Joseph. — To nie pan jest tu od rozliczania ludzi z ich uczynków. 

— Ach, no tak, zapomniałem, bo to pan od tego jest, nieprawdaż? Wspaniały, święcący moralnym przykładem duszpasterz nawracający swe owieczki!

— Bill — fuknęła jego żona i stanowczo złapała go za rękę. — Zachowujesz się jak twoja matka! Nie musisz lubić panny Wright, ale z racji tego, że uczy twoje dzieci, należy jej się szacunek. Przepraszam panią, czasem bywa krewki. — Spojrzała przepraszająco na Catherine.

— A co byłoby takiego niestosownego w związku pastora i panny Wright, gdyby okazał się prawdą? — wtrąciła się nagle pani Williams. — Przecież oboje są stanu wolnego, jeśli tylko tego pragną, mogą się ze sobą związać. Czy to dla pana taki problem? Jesteśmy tu wszyscy dorośli, a dzieci raczej nie powinny się poczuć zgorszone tym, że ktoś się kocha. To ludzkie.

Joseph i Catherine spojrzeli na nią ze zdumieniem, ale i wdzięcznością. Panna Wright przyznała pani Williams rację. Co takiego demoralizującego byłoby w jej ewentualnym związku z Josephem? On nie miał już żony, ona nigdy nie wyszła za mąż. Ich miłość nikomu nie szkodziła. Dlaczego więc Brownowie tak nieprzychylnie na nich patrzyli?

— Pani niech już się nie odzywa, dość już miałem kłopotów przez wrażliwość pani synalka! — warknął Brown. 

— Wypraszam sobie! Nie pozwolę, by mój Arthur był dręczony, a już zwłaszcza przez pańskiego syna! 

Kobieta przypominała lwicę broniącą swych młodych. Catherine zdawało się, że paznokcie pani Williams urosną zaraz do niebotycznych rozmiarów, a ona rzuci się do gardła pana Browna. 

— Dość już tej agresji — odezwał się pastor. — Muszą państwo zdyscyplinować swojego syna i koniec. Nie możemy pozwolić, by dręczył wszystkie dzieci. 

Pan Brown prychnął wściekle. Nauczycielka dostrzegła, jak policzki jego żony płoną ze wstydu. Z całego serca współczuła jej takiego męża. W takich chwilach cieszyła się, że sama nigdy nie wyszła za mąż. Nie wytrzymałaby z kimś takim jak pan Brown przy boku.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top