VII. Pani Brown
— Tatusiu! Jim ciągnie mnie za włosy! — krzyknęła Jenny, na co natychmiast rozległy się głośne protesty jej brata.
Joseph westchnął i oderwał się od lektury, by zainterweniować. Dzieci powinny się teraz uczyć, a nie szaleć. Nie mogły przecież zawieść Cathy złymi ocenami.
Westchnął z rezygnacją. Lubił beztroskość i ruchliwość swoich pociech, czasem jednak zdawało mu się, że dzieci są niemal nie do poskromienia, a on już dłużej nie podoła ich wychowaniu. Wszyscy wkoło podziwiali go za to, że był w stanie radzić sobie z taką rozkrzyczaną gromadką, lecz on czuł, że jego pociechom czegoś brakuje.
Gdyby miał przy boku kobietę, ona na pewno dołożyłaby starań, by dzieci były nie tylko szczęśliwe, ale i zdyscyplinowane. Ich nadmierna chęć do psot w tej chwili nie przysparzała większych zmartwień, lecz obawiał się, że w przyszłości może im poważnie zaszkodzić.
Wszedł do pokoju chłopców, gdzie Jenny i Jim głośno na siebie krzyczeli. Przypominali mu nieco dwa małe pieski, które zażarcie na siebie szczekają. Frank siedział w kącie i próbował czytać książkę, zaś Rosie bawiła się swoją ukochaną lalką.
— Tatusiu, no powiedz mu, że nie można mnie ciągnąć za włosy! — krzyknęła Jenny.
Twarz Jima wykrzywiła się w pełnym złości grymasie.
— Ale nie ciągnąłbym jej za włosy, gdyby mi nie usiłowała zabrać mojego nowego guzika, żeby go pokazać tej małej Jones!
— Wcale nie! Mam gdzieś tę twoją kolekcję guzików!
— Ciekawe! — Jim wyrzucił ręce w górę. — A kto ciągle mówi, że jak się zdenerwuje, to ukradnie te wszystkie guziki i je sprzeda jakiemuś innemu miłośnikowi?
Joseph zaśmiał się z dzieci. Ich spory bywały czasem przezabawne. Zaraz jednak spoważniał. Musiał im pokazać, że ich zachowanie było nieodpowiednie, a pobłażliwość mu w tym nie pomagała.
— Dzieciaki — zaczął, podchodząc do nich i wyciągając ku nim dłonie. — Mówiłem wam to już wiele razy, ale powtórzę raz jeszcze. Macie na świecie tylko siebie i mnie. Ale mnie kiedyś braknie, jak mamy, a wtedy będziecie tylko we czwórkę. Kto was będzie wspierał, jeśli nie wy wzajemnie? Powinniście się kochać i szanować, a nie spierać o głupoty. I ile razy wam mówiłem, chłopcy, zwłaszcza tobie, Jimmy... Nie ciągnijcie dziewcząt za warkocze, bo to boli! Chcecie, żeby w zamian wytargały was za uszy?
— Czy to nieprzyjemne? — Jim popatrzył pytająco na ojca.
— Bardzo. Panna Wright raz mi tak zrobiła, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, właśnie za to, że tarmosiłem jej warkocze. Uwierzcie, nawet baty od mojego ojca nie były tak bolesne. Ale w sumie tylko raz mnie tak porządnie zbił.
— A za co, tatusiu? — Frank podniósł głowę znad książki i spojrzał na ojca figlarnie.
Syn przypominał teraz Josephowi małego, złośliwego skrzata. Widział kiedyś ilustrację przedstawiającą takiego paskudnego elfa. Pamiętał, że w dzieciństwie ogromnie się go bał. Frank na szczęście nawet gdy patrzył tak na niego złośliwie, nie wyglądał szpetnie. Joseph położył ręce na biodrach i pokręcił głową. Uśmiechnął się tkliwie na wspomnienie swoich młodzieńczych wybryków. Naprawdę był łobuzem, lecz niczego nie żałował.
— Za kradzież jabłek sąsiada, inne grzeszki uchodziły mi na sucho.
— Och, naprawdę byłeś takim niegrzecznym chłopcem? — Rosie otworzyła usta ze zdumienia.
— Ja niegrzeczny? Ja byłem bardzo grzeczny, chyba że biłem się z moim przyjacielem, Tomem, albo dokuczałem Cathy i jej koleżankom — zaśmiał się. — Potem Tom ożenił się z taką jedną Annie, ja i Cathy wyjechaliśmy się uczyć, poznałem waszą mamusię, no i tak to się wszystko skończyło — dodał z widocznym smutkiem.
Rzadko rozmawiał z dziećmi na temat Rosemary. Było to dlań zbyt bolesne. Nigdy do końca nie pogodził się z tym, że Bóg odebrał mu ją tak wcześnie, a jego dzieci musiały się wychowywać bez matki. Patrzenie w oczy Jima i Rosie, identycznie błękitne jak te należące do Rosemary, sprawiało mu wystarczająco dużo bólu.
— A panna Wright była kiedyś taka ładna jak teraz? — wyrwało się z ust Rosie.
Joe mimowolnie nieco się zarumienił. Nie lubił takich pytań, zwłaszcza z ust dzieci. Gdyby zapytał go o to ktoś dorosły, bez wahania przyznałby się, że Catherine wciąż jest bardzo atrakcyjną kobietą, lecz obawiał się, że dzieci mogą źle pojąć sytuację i opatrznie pomyśleć, że miał wobec Catherine jakieś ukryte zamiary. Wolał się na to nie narażać.
— Cathy była zawsze bardzo ładna, kochanie. Nic a nic się nie zmieniła, odkąd ją ostatnio widziałem, a to było już dwanaście lat temu. Za to ja okrutnie się postarzałem. Ale co się dziwić, Cathy nie ma takiej czwórki rozwrzeszczanych dzieciaków, które by sprawiły, że zsiwiałyby jej włosy!
Naraz rozległy się pełne sprzeciwu głosy dzieci. Nawet Rosemary zostawiła swoją lalkę i popędziła do reszty rodzeństwa. Wszyscy podbiegli do ojca i wtulili się w niego z werwą. Josephowi zdawało się, że dzieci rzuciły się na niego niczym lawina spadająca w górach bez ostrzeżenia. Łaskotały go i piszczały jak rozszalałe zwierzątka. Ojciec nie miał wyboru, musiał się im poddać.
— I tak nas kochasz, tatusiu — zachichotał Frank, na co i reszta wybuchnęła serdecznym śmiechem.
— Oczywiście, że tak. Jesteście najcenniejszym, co mam — wyszeptał i ucałował każde po kolei.
Nie kłamał. W jego życiu nie było nic ważniejszego od dzieci. To one sprawiały, że miał ochotę codziennie wstawać, wykonywać swoje obowiązki, żyć. Gdyby ich nie miał, nie poradziłby sobie po śmierci Rosie.
— Tatusiu, a czy ty jesteś szczęśliwy? — padło nagle pytanie z ust Jenny.
Joseph spojrzał na nią skonsternowany. Nigdy się nad tym szczególnie nie zastanawiał. Ale dlaczego miałby nie być? Żył przecież w spokoju, spełniał posługę, do której został powołany, wychowywał dzieci, szanowano go w wiosce... Niczego więcej już nie potrzebował.
— Oczywiście, kochanie, dlaczego pytasz?
— No bo nie masz żadnej pani, którą mógłbyś kochać.
— Mam ciebie i Rosie, słoneczko, tyle pań do kochania mi starczy. — Uśmiechnął się do córki ciepło, choć wiedział, że nie mówi prawdy.
Jenny zmierzyła go pełnym wątpliwości wzrokiem, układając usteczka w dziubek.
— Kłamiesz. Panna Wright czytała nam ostatnio na lekcji taki piękny wiersz o miłości i powiedziała, że nawet miłość rodziców czy rodzeństwa nie zastąpi prawdziwej miłości. I ja jej wierzę! Swoją drogą smutne, że ona tak ślicznie opowiada nam o miłości, a sama jest samotna. Prawda, tatusiu?
— Niestety, drogie dziecko, takie jest życie.
Gdy to mówił, jego twarz dziwnie się zachmurzyła, a usta złożyły się w pełen smutku grymas. Oczy zaszkliły się. Chrząknął, chcąc pozbyć się tego smutku. Dzieci nie mogły widzieć go w takim stanie. Jeszcze by się czegoś domyśliły, a on bynajmniej tego nie pragnął. A już zwłaszcza nie mogły wiedzieć, że to przez niego panna Wright była samotna.
— Tobie też jest przykro z tego powodu, prawda, tatusiu? — zapytała Rosie.
— Bardzo... — wyrwało mu się.
— To może będziesz ją częściej do nas zapraszał, tatusiu? — dodał Frank.
W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Jako że pani Hopkins już dawno poszła do domu, Joe sam podniósł się z miejsca i poszedł otworzyć. Miał dziwną nadzieję, że może to Cathy przyszła nieoczekiwanie w odwiedziny.
Westchnął ciężko, gdy ujrzał za drzwiami panią Brown z pełnym złości grymasem na twarzy. Nie zwiastowało to niczego dobrego.
— Dzień dobry, pastorze, mam z panem bardzo ważną sprawę do omówienia — zagrzmiała i, nie czekając, aż Joseph zaprosi ją do środka, weszła do przedsionka.
— Ależ proszę, zaraz przyjdę do bawialni. — Wskazał jej ręką na drzwi do pokoju, w którym zwykł przyjmować gości.
Sam udał się do kuchni, by zaparzyć herbaty. Gdy ta była już gotowa, zaniósł dwie filiżanki do bawialni i postawił na stoliczku ustawionym między sofą a dwoma dużymi fotelami, na jednym z których zasiadła starsza dama.
Pani Brown taksowała jego bawialnię nieprzychylnym spojrzeniem. Wiedział, że nie była zbyt elegancka, ale uważał ją za całkiem przyzwoicie urządzoną. Pamiętał jeszcze, jaką radość sprawiało Rosemary wybieranie firanek i haftowanie kapy, która wciąż leżała na sofie. Niczego nie zmienił tu od czasu jej śmierci.
Lubił przebywać w bawialni. Było to spore, połączone z jadalnią pomieszczenie. Mała, brązowa sofka przykryta kolorowym pledem zajmowała honorowe miejsce pod ścianą. Towarzyszyły jej dwa głębokie fotele i mały stolik na kawę. Joseph najbardziej lubił starą komodę, w której trzymał różne rodzinne pamiątki. Nad nią wisiał jego portret ślubny. Pamiętał, ile pieniędzy wydał wtedy na fotografa. Nie żałował. Rosemary wyglądała jak anioł w długiej, koronkowej sukni i delikatnym welonie, który zdawał się utkany z mgiełki. Jej oczy patrzyły na oglądającego łagodnie, a usta układały się w uśmiech pod wpływem pełnego miłości spojrzenia świeżo poślubionego męża. Portret w żadnej mierze nie przypominał wszystkich smutnych, poważnych, niemalże upiornych zdjęć ślubnych, które tyle razy widział u innych.
— Chciałaby pani jeszcze ciasta? — zapytał, chcąc nieco rozładować atmosferę. — Mam doskonałą szarlotkę, pani Hopkins wczoraj upiekła.
— Nie trzeba. Sprawa, z którą do pana przybyłam, wymaga jak najszybszego działania, nie przyszłam tu na podwieczorek.
— Proszę więc mówić. — Joseph spojrzał na nią wyczekująco.
— Wczoraj była u mnie ta nowa, pożal się Panie Boże, nauczycielka. Panna Wright, czyż nie? — Posłała mu znaczące spojrzenie.
Mężczyzna zrozumiał, że pani Brown domyśla się co nieco i chce wybadać, co łączy go z Catherine. Nie miał zamiaru dać się wciągnąć w jej grę. Musiał zachowywać się tak, jakby Cathy nic dla niego nie znaczyła.
— Tak, panna Wright. Powiedziała pani o zachowaniu Teddy'ego wobec Rosie?
— Powiedziała to nie jest odpowiednie słowo. Ona na mnie naskoczyła! — wykrzyknęła z oburzeniem. — A przecież mój Teddy to takie dobre dziecko!
— Ale dokucza mojej Rosie, sam widziałem skutki tego, jak popchnął ją w czasie przerwy na podłogę. Do dziś biedne dziecko ma na łokciach ślady po upadku.
— To tylko dziecięce docinki, minie mu to szybciej, niż się wszyscy zorientują!
— Rok temu dokuczał mojej drugiej córce — odrzekł, zaciskając pięści.
— Może mu się po prostu podobają! Niech pan da temu spokój, to tylko głupie zabawy, a ta cała wielka nauczycielka niemal mnie zwyzywała! Proszę ją przywołać do porządku!
Joe prychnął wściekle. Po jego ciele rozlała się fala gorąca, które wzbierało w nim z każdym momentem. Zacisnął pięści, by nie rzucić się na kobietę i nie zacząć jej dusić. Czuł, że dłużej już nie wytrzyma.
— Głupie zabawy? — krzyknął, mierząc ją pełnym złości spojrzeniem. — Gdyby to były tylko głupie zabawy, to moja córka nie bałaby się chodzić do szkoły i nie musiałaby być codziennie przeze mnie zapewniana, że po nią przyjdę i ją obronię w razie czego! Czy pani wie, w jakim ona wróciła stanie pierwszego dnia szkoły?
— W jakim to niby, że tak się pan oburza? — Wydęła usta, wyraźnie wściekła, że pastor tak się wobec niej zachował.
— Miała całe zdarte łokcie i trzęsła się z płaczu. To niby jest nic?
— Gdyby panna Wright lepiej ich pilnowała, do niczego by nie doszło — odparła wyniośle.
Joseph posłał jej kolejne mordercze spojrzenie. Wiedział, że jako pastorowi nie przystoi mu takie zachowanie, skoro jednak szło o dobro jego dziecka, a pani Brown prawiła takie dyrdymały, przestał się tym przejmować. Nie mógł jej pozwolić na takie zachowanie w jego własnym domu.
— Panna Wright wtedy przygotowywała następną lekcję, a panna Kimberley była zajęta rozwiązywaniem konfliktu między starszymi dziećmi, dlatego nie zdążyły zareagować.
— W takim razie proszę winić pannę Kimberley i pannę Wright, nie mojego wnuka.
— Nie, proszę nie obwiniać panny Wright, ona świetnie wykonuje swoją pracę. To Teddy zawinił. Inne dzieci jakoś nie mają takich destrukcyjnych pomysłów!
Coraz bardziej miał dość tej rozmowy. Jeszcze nigdy nie spotkał się z osobą, która podważałaby autorytet miejscowego nauczyciela. Pamiętał, jak wszyscy drżeli przed panną Sykes, poprzedniczką Catherine. Tamta jednak pracowała w wiejskiej szkole przez ponad czterdzieści lat, zdawała się starsza niż wszyscy mieszkańcy wioski i słusznie budziła strach swą postawą. Nikt nie ośmieliłby się nawet zasugerować, że jakaś jej decyzja okazała się pomyłką. Cathy zaś była jeszcze młodą, nieco przestraszoną kobietą, której nikt w wiosce nie znał. Nie dziwił się, że kwestionowanie słuszności racji Catherine przychodziło pani Brown z taką łatwością.
— Też mi coś, oszczerstwo! Broni pan tej nieudolnej kobiety, która bezpodstawnie oskarża mojego wnuka, bo coś między wami jest! A teraz żegnam pana, proszę się nie spodziewać, że jeszcze kiedyś dam jakieś datki na parafię. Po moim trupie! — wrzasnęła i podniosła się gwałtownie z kanapy, po czym skierowała się w kierunku wyjścia.
— Doskonale! A teraz żegnam panią! — odkrzyknął jej Joseph.
— A żeby pan wiedział! Już mnie pan nigdy tu nie zobaczy! Całe życie byłam gorliwą wyznawczynią kościoła anglikańskiego, ale teraz pójdę do prezbiterian! — odparła i wyszła z domu.
— Może pani iść i do metodystów! — warknął, ona jednak już go nie usłyszała.
*
Catherine siedziała na sofie w swoim pokoju i czytała książkę. Starała się nie myśleć już o zachowaniu pani Brown, lecz wspomnienia z wczoraj wciąż do niej powracały. Jeszcze nigdy nie spotkała się z takim brakiem poszanowania dla jej profesji. Wszyscy zawsze zwracali się do niej z ogromną czcią. Zdanie nauczyciela było przecież świętością. Pani Brown jednak najwyraźniej zbytnio to nie obchodziło.
Nagle ktoś zapukał do jej drzwi. Kobieta oderwała się od lektury, zła, że przerwano jej w spotkaniu z panem Darcym i Elizabeth Bennett, po czym udzieliła tajemniczej osobie pozwolenia na wejście. Była pewna, że to Liz chciała z nią porozmawiać.
I faktycznie, po chwili ujrzała w progu przyjaciółkę, towarzyszył jej jednak mężczyzna. Od razu rozpoznała Josepha. Zmartwił ją jego zatroskany wyraz twarzy. Zwyczajowy łagodny uśmiech został zastąpiony przez trudny do nazwania grymas. Ścisnęło ją w żołądku. Co mogło sprawić, że tak źle wyglądał?
— Masz gościa, Cathy. Może wejść? — zapytała Liz.
— Oczywiście, jeśli to pilne.
— Właściwie to tak, mam z tobą ważny temat do omówienia — rzekł nieco nieśmiało.
Catherine spojrzała na niego podejrzliwie. Jego zachowanie coraz bardziej ją niepokoiło.
— To ja nie będę wam przeszkadzać — powiedziała Liz i wyszła, zostawiając ich samych.
Joseph przez chwilę przyglądał się kobiecie, krążąc wokół pokoju, jakby nie wiedział, co ze sobą zrobić. Catherine spoglądała na niego z niepokojem. Czuła, że był naprawdę skrępowany przebywaniem w jej sypialni. Sama zresztą nieco się wstydziła. Nie powinna mu pozwolić tu wchodzić.
— Cathy — zaczął w końcu — coś ty nagadała tej starej Brown, że przyszła do mnie wściekła jak osa?
— Nic, rzekłam jej jedynie prawdę — westchnęła i spuściła spojrzenie. W jej głosie słychać było żal i troskę. — Przecież ten okropny Teddy nie może dokuczać Rosie. To taka wrażliwa dziewczynka...
Joseph uśmiechnął się nieznacznie i usiadł obok niej na sofie. Catherine poczuła, jak oblewa ją fala gorąca. Poczuła się jak głupiutka trzpiotka, która zakochała się po raz pierwszy w życiu.
— Dziękuję, że się tak o nią troszczysz. Cieszę się z twojego wsparcia.
— Ona jest po prostu przekochana, nie spotkałam jeszcze tak dobrego dziecka, które byłoby przy tym tak urocze. Za każdym razem mnie ujmuje. — Rozmarzyła się. Nie zauważyła nawet, że nieznacznie przysunęła się przy tym do Josepha. — A przy omawianiu literatury dochodzi do naprawdę ciekawych wniosków, sama jestem czasem zdziwiona tym, jak dojrzałe zdają się jej osądy, jakby miała co najmniej trzy lata więcej. I tak mi jej szkoda ze względu na jej matkę... To dla takiej dorastającej dziewczynki najważniejsza osoba, przynajmniej ja tak miałam. Nigdy nie zwierzyłabym się ze swoich sekretów ojcu... Chociaż może to tylko moje doświadczenie, wiesz przecież, jaki był mój ojciec... — Urwała i przetarła oczy, w których zdążyły się już zaszklić łzy.
Nie chciała, by Joe widział, jak płacze. Wiedziała, że zaraz będzie pragnął jej okazać współczucie, a ona nie potrzebowała niczyjej litości, zwłaszcza Josepha. Ojciec był już zakończonym rozdziałem w jej księdze życia i bynajmniej nie miała najmniejszej ochoty do niego powracać.
On jednak wszystko zauważył. Nawet się nie obejrzała, kiedy ujął jej dłoń i zaczął ją delikatnie gładzić. W innej sytuacji zapewne zabrałaby rękę lub czerpała przyjemność z jego dotyku, lecz teraz zbyt pogrążyła się we wspomnieniach o ojcu, by myśleć jeszcze o Josephie.
— Wiem. Okropny człowiek. Bardzo ci współczuję — wyszeptał.
Catherine wzdrygnęła się z odrazą na wspomnienie twarzy ojca w alkoholowym upojeniu. Dałaby wszystko, by zapomnieć, jak wyglądał, kiedy zbyt wiele wypił, lecz nie potrafiła wymazać z umysłu tych zwierzęcych niemal oczu i pełnego wściekłości grymasu.
— Na szczęście dla mojej mamy już go tu nie ma... Ale nie mówmy o tym, proszę. — Spojrzała na niego błagalnie.
Joseph skinął jej porozumiewawczo głową.
— Właśnie, co z twoją mamą? — podjął po chwili.
— Mieszka z ciotką Pam w Montrealu. Muszę w końcu do niej zadzwonić, bardzo się martwiła, jak sobie poradzę, a jeszcze z nią nie rozmawiałam, jedynie pisałam. Tylko do miasta jest podobno daleko...
— Trochę tak, ale możemy tam pojechać. Mam tam kilka sprawunków do załatwienia, w piątek po lekcjach będzie jak znalazł.
— Jesteś pewien? — Spojrzała na niego z niepokojem.
— Oczywiście, to będzie dla mnie ogromna przyjemność. I tak miałem tam pojechać, więc co to za różnica, czy zrobię to sam, czy z tobą.
— W takim razie... zgadzam się — rzekła nie bez pewnego wahania.
Miała wątpliwości, czy to, co robiła, było słuszne. Zdecydowanie zbyt często widywano ją z Josephem. Czuła, że ludziom w wiosce może się to nie spodobać. Z drugiej jednak strony coś ją do niego ciągnęło jak do zakazanego owocu w raju. Sama nie była już pewna, czego chciała w związku z jego osobą.
Między nimi zapadła nagle zasłona milczenia. Żadne nie wiedziało, o czym mogliby teraz pomówić. Joseph wypuścił dłoń Cathy z uścisku i wstał. Zaczął chodzić dookoła pokoju ze spuszczoną głową, jakby się nad czymś zastanawiał.
I ona rozmyślała o ich sytuacji. Oboje zadarli z panią Brown, która zapewne będzie teraz agitowała w wiosce na ich niekorzyść, a do tego jeszcze zamierzali razem pojechać do miasta, co mogło dać ludziom ze wsi powód do paskudnych plotek. Może popełniła błąd, zgadzając się na tę wycieczkę?
— A... Cathy? — zaczął nagle Joseph.
— Tak?
— Bo... pani Brown robiła mi jakieś dziwaczne aluzje co do ciebie.
Kobieta odwróciła od niego wzrok ze wstydem i wbiła go w okno. Obawiała się, że jutro już wszyscy będą znali okropne plotki na ich temat.
— Mnie do ciebie też — westchnęła.
— Naprawdę?
— Tak.
— Nie myślisz, że w takim razie powinniśmy się przestać spotykać... Nie, że ja nie chcę, wręcz przeciwnie, ale martwię się o ciebie... Nie chcę, by plotki tych starych bab zatruły ci życie.
Na te słowa Catherine spięła mięśnie. Nie, tego nie chciała. Straciłaby wtedy jedynego bliskiego przyjaciela, jakiego miała w wiosce. Nie mogła do tego dopuścić. Za nic nie
— Kiedy nie będziemy się widywać, zaczną się rodzić plotki o naszej namiętnej kłótni — zachichotała. — A poza tym, ja bardzo lubię do ciebie przychodzić. I do dzieci. Urocze są, naprawdę. Czasem... — Urwała nagle.
Czuła, że to, co chciała rzec, nie było odpowiednie dla uszu Josepha. Nie powinien wszystkiego wiedzieć.
— Czasem co?
— Nic...
— Powiedz mi, nie musisz się przede mną wstydzić.
Wiedziała o tym, że zawsze był gotów ją wysłuchać i wesprzeć, lecz czuła, że przyznanie mu się do tego, że czasem marzyła, by jego potomkowie byli jej dziećmi, byłoby nieodpowiednie. Nie chciała, by obwiniał się o jej staropanieński żywot.
— Dobrze, skoro tego chcesz... — urwał. — Pójdę już. W piątek bądź gotowa zaraz po lekcjach, dobrze byłoby wrócić, gdy jeszcze będzie widno.
— Oczywiście. Do zobaczenia! — Uśmiechnęła się do niego, siląc się na wesołość.
— Do zobaczenia — wyszeptał jeszcze i opuścił pomieszczenie.
Nie minęła chwila, gdy do sypialni Catherine wpadła wyszczerzona od ucha do ucha Liz. Rzuciła się na miejsce obok panny Wright i roześmiała się głośno.
— Cathy, jesteś głupia!
— Dlaczego? — zdziwiła się i spojrzała na nią jak na szaloną.
— On cię kocha, słyszałam to w jego głosie! — wykrzyknęła z entuzjazmem.
— Głupoty pleciesz, nie widział mnie dwanaście lat, miał żonę, to niemożliwe — prychnęła. — Poczekaj... Czy ty nas podsłuchiwałaś? — Uniosła podejrzliwie brew.
— Może trochę... Wybacz... Po prostu musiałam wiedzieć, czemu tak nagle tu przyszedł! On cię kocha!
— Teraz może kochać jedynie moje wspomnienie — odrzekła gorzko. — Nie jestem już tamtą Cathy, która biegała z nim boso po plaży.
— No to może nie kocha, ale coś do ciebie czuje. To pewne.
— I co w związku z tym? — Spojrzała na nią pobłażliwie.
— Może powinnaś się na niego bardziej otworzyć? Pokazać, że ci na nim zależy? Wtedy może...
— Nie, Liz. Ja... racja, czuję się przy nim jakoś inaczej, jakby wróciły stare czasy, i lubię z nim przebywać... Bo to naprawdę dobry człowiek. Ale z drugiej strony wciąż pamiętam, jak zerwał zaręczyny, a gdy patrzę na jego dzieci, to choć są przekochane i wprost je uwielbiam, czasem z goryczą myślę, że mogłyby być moje, gdyby tylko wtedy nie powiedział mi, że te zaręczyny były błędem. I ja nie wiem, co z tym zrobić... Bo jakaś część mnie wciąż coś do niego czuje... Ale oboje jesteśmy już innymi ludźmi. To... Raczej nie ma szans powodzenia. Dobrze mi z tym, jak jest.
Elizabeth patrzyła na nią w niemym zdumieniu, z otwartymi ustami, jakby brakowało jej tchu. Catherine obawiała się, że coś jej się stało.
— Wszystko dobrze? — zapytała.
— On zerwał zaręczyny... z tobą? — wydukała na to Elizabeth.
— Tak. Do dziś nie wiem, jaka była tego przyczyna. Twierdzi, że to dla mojego dobra, ale... No nie wiem... Po prostu nie wiem... — westchnęła i uroniła kilka łez.
Dowiedzenie się, jaka była przyczyna zerwania przez Josepha zaręczyn, dręczyło ją nieprzerwanie od dwunastu lat. Wciąż nie rozumiała, dlaczego tak nagle uznał, że jednak nie powinni być razem, że ich związek był jedną wielką pomyłką, skoro wcześniej było im tak dobrze i z radością planowali zaślubiny. Czuła jednak, że nigdy nie będzie jej dane poznać prawdy. Musiała z tym żyć, patrząc codziennie na Josepha.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top