III. Obiad u pastora

Po powrocie do domu Catherine zrzuciła z siebie wyjściową suknię i odziała się w coś wygodniejszego. Do obiadu u pastora zostało jej jeszcze kilka godzin, które zamierzała przeznaczyć na przygotowanie jutrzejszych lekcji. 

Nie mogła się jednak na niczym skupić. Przerzucała strony, oglądała obrazki i uderzała paznokciami o blat biurka, lecz literki w ogóle nie chciały składać się w słowa, a ilustracje zlewały się w bezładną masę. W końcu uznała, że kartkowanie elementarza nie ma sensu. Próbowała czytać wiersze, lecz jak na złość ciągle trafiała na takie o tematyce miłosnej. Odłożyła tomik na półkę, wzdychając ciężko, i zajęła się rozmyślaniem na temat tego, co na siebie założy. Nie chciała już pokazywać się w białej sukni, którą miała na sobie w kościele. Jaskrawe kolory uznała za zbyt radosne, brązy zaś za tak zwykłe, że nie wypadało się w nie odziewać w niedzielę. W końcu wpadła na pomysł, który uznała za świetny, i zabrała się za szykowanie do obiadu.   

Kiedy już się ubrała, zaczęła przyglądać się swojemu odbiciu w lustrze. Stwierdziła, że granatowa suknia była na tyle elegancka, by mogła pójść w niej w gościnę do jednej z najważniejszych osobistości w wiosce, lecz nie na tyle ładna, by ktoś mógł posądzić ją o chęć przypodobania się Josephowi, co niechybnie by się stało, gdyby któryś z mieszkańców wioski dowiedział się o jej wizycie u pastora. Nagle drgnęła, przypomniawszy sobie o tym, że nie powiadomiła pani Watts o swym wyjściu. Wystrzeliła z pokoju niczym strzała, by po zbiegnięciu po schodach nieomal wpaść na gospodynię.

— Gdzie się panna tak spieszy, co? Wychodzi gdzieś panna? — zapytała surowo.

— Tak, właśnie miałam o tym pani powiedzieć... — jęknęła, zawstydzona. — Pastor Campbell zaprosił mnie na obiad, chce, żebym zaznajomiła się z Redcoast.

— A panna oczywiście przyjęła zaproszenie? — Spojrzała na nią podejrzliwie, jakby popełniła przestępstwo.

— Tak... — jęknęła Catherine. 

Poczuła się winna. Czy aby na pewno powinna udawać się do Josepha? Może jednak lepiej by było, gdyby została w domu? Wtedy nikt by jej o nic nie podejrzewał. 

Nie. Nie mogła zachować się niegrzecznie wobec Josepha. Skoro ją zaprosił, musiała przyjść. Na pewno przygotował się jakoś na jej wizytę, nietaktem byłoby więc zignorowanie go. 

— Dobrze, tylko niech panna uważa, bo zaraz wszyscy zaczną o pannie i o pastorze plotkować. Raz była tu taka, co to do takiego jednego policjanta z miasta wzdychała, to się źle skończyło.

— Zapewniam panią, że będzie dobrze. Idę do niego z czystej uprzejmości. Zresztą, chyba zbyt wcześnie, żebym po kilku dniach miała się zakochać w panu Campbellu — zachichotała.

Pani Watts jednak nie zdawała się rozbawiona.

— Już ja tam znam te amory, wystarczy raz, żeby się zakochać, a nawet i gorsze rzeczy robić! Ale niech panna idzie, skoro on sam zaprosił, to nie można tak okazać mu lekceważenia. 

Catherine skinęła jej głową i wróciła do pokoju, by zabrać swoją małą, nieco niezgrabną torebeczkę z najważniejszymi drobiazgami, które mogły się okazać jej niezbędne, oraz parasol. Doskonale znała kapryśność sierpniowej pogody, wolała więc nie narażać się na zmoknięcie w strugach letniego deszczu.

W korytarzu wpadła na Elizabeth, która przechadzała się po nim, podśpiewując coś pod nosem. Gdy ujrzała Catherine, natychmiast przestała i zwęziła oczy w szparki. Przypominała wielkiego kota, który czai się na swą ofiarę. 

— Gdzie to się tak stroisz? — zapytała podejrzliwie.

Catherine spąsowiała. 

— Pastor po mszy zaprosił mnie na obiad. 

— Hmmm... Nie znam cię jeszcze za dobrze, ale sprawiasz wrażenie odpowiedniej kandydatki na idealną żonę idealnego pastora. 

— Liz! — fuknęła. — Jeśli już musisz wiedzieć, to Joseph jest moim przyjacielem z dzieciństwa. Wychowywaliśmy się w jednej wiosce.

Nie ukrywała, że insynuacje Elizabeth ją uraziły, choć nieco również rozbawiły. Nie przyjechała tu przecież po to, by znaleźć męża. Dawno pogodziła się z tym, że zostanie starą panną, i nie wyobrażała sobie, żeby stan rzeczy miał ulec zmianie. 

— Ach, to wszystko zrozumiałe! Już się znacie, więc nie trzeba się kokietować, tylko od razu można przejść do działania.

Catherine pokręciła głową z rezygnacją. Najwyraźniej dyskusji z Liz nie dało się wygrać.

— Niech ci będzie. Idę już, nie chcę się spóźnić. Miłego dnia! — Uśmiechnęła się do niej i skierowała swe kroki na zewnątrz.

Słońce dziś świeciło wyjątkowo mocno, przez co Catherine musiała osłaniać oczy dłonią. Poza tą niedogodnością pogoda była jednak wprost wyborna. W porównaniu do poranka nieco się ociepliło, do tego nieba nie zakrywały żadne chmurki i nie zapowiadało się na to, by miało się to zmienić. „Mogłam nie brać tego parasola" — pomyślała. Wiedziała jednak, że gdyby go nie zabrała, zapewne zaraz by się rozpadało. 

Spacer był tak przyjemny, że żałowała, iż zajął jej tylko piętnaście minut. Na całe szczęście z domu pani Watts do plebanii szło się niemal przez cały czas prosto, w innym wypadku Catherine zgubiłaby się kilka razy i prawdopodobnie nie dotarła do Joego.

Plebanię uznała za skromną, ale porządną. Z jej ścian nie odpadała farba, a szyby w oknach nie były potłuczone. Przed domem rosło mnóstwo różnokolorowych kwiatów, które przypominały jej kobierzec utkany z wielobarwnej tkaniny. Chętnie odziałaby się w suknię o takich żywych kolorach. Z boku zauważyła mały ogródek warzywny. Widać było, że ktoś dbał o budynek.

Nieco skrępowana, podeszła do drzwi i zapukała. Otworzyła jej niska, pucułowata kobieta. Miała siwe włosy i sporo zmarszczek na twarzy, jednak jej oczy wciąż wyglądały na młode i pełne życia.

— Panna Wright, mam rację? — zapytała ciepłym głosem, którym od razu zjednała sobie dziewczynę.

— Tak, to ja.

— Proszę wejść — odparła i uchyliła drzwi.

W środku Catherine zastała istny chaos, czemu wcale się nie dziwiła. W przedsionku stało pięć par obuwia, wymieszanych ze sobą. Jeden z butów należących do Josepha leżał w kącie, podczas gdy drugi ustawiony był niby komplet obok małego, dziecięcego trzewiczka. Nie inaczej było z pozostałymi bucikami.

Gdy gospodyni wprowadziła ją do jadalni połączonej z salonem, Catherine mimowolnie otworzyła szeroko usta. Stół był co prawda czysty, a na nim położono schludny, biały obrus, lecz dookoła walało się mnóstwo książek, robótek ręcznych, notatek i zabawek. Z sąsiednich pokojów dochodziły nieco stłumione dziecięce głosiki. Joseph siedział przy stole, postukując obcasem, jakby na nią czekał. Gdy ją ujrzał, wstał i podszedł do kobiety, by ucałować jej dłoń.

— Myślałem już, że nie przyjdziesz — szepnął cicho, wbijając spojrzenie w podłogę. 

— Ależ gdzieżby, przecież obiecałam — odparła z niezręcznym uśmiechem, nieco zła, że posądził ją o coś takiego.

— W takim razie cieszę się. Bałem się, że jesteś na mnie obrażona za... za sama wiesz co... i nie przyjdziesz.

— Bo trochę jestem. — Spojrzała na niego smutno. — Dalej tkwi we mnie pewien żal... Ale to było dawno temu...

Joseph chciał jej coś odpowiedzieć, lecz w tej chwili rozległ się głos gospodyni wzywający dzieci na obiad. W pomieszczeniu zjawiły się dwie dziewczynki i dwóch chłopców. Wszyscy byli chudzi jak wierzbowe witki i wysocy. Żadne nie zwróciło uwagi na gościa, zbyt zaaferowane nadchodzącym posiłkiem. Pastor wybuchnął śmiechem, gdy chłopcy zaczęli toczyć wojnę o miejsce obok niego.

— No, Jim, ustąp dzisiaj Frankowi, wczoraj ty siedziałeś obok mnie — skarcił go na wpół surowo, na wpół żartobliwie.

Wyższy z chłopców, niemal bliźniaczo podobny do ojca, wykrzywił twarz w niezadowolonym grymasie i pokazał ostentacyjnie na drobną, złotowłosą dziewczynkę.

— A Rosie zawsze siedzi obok ciebie. 

— A Jenny nigdy się o to nie awanturuje — odparł na to ojciec i wskazał na drugą z dziewcząt. — Więc bierz przykład z siostry i siadaj już. Poza tym, dziś mamy gościa. — To rzekłszy, podszedł do Catherine i dał jej znak, by przesunęła się bardziej na środek. — To panna Wright, nowa nauczycielka. Będzie was teraz kształcić, więc nie zróbcie na niej złego wrażenia. 

Te słowa od razu podziałały na dzieci, które nagle uspokoiły się i podeszły do kobiety, by się jej przedstawić. Od razu zapamiętała, że dwójka starszych dzieci, Jim i Jenny, przypominała ojca, zaś młodsi Frank i Rosie mieli bujne, złote czupryny, jak mniemała, odziedziczone po matce. 

Gdy już wszystkie dzieci przykładnie skłoniły się przed swą nową nauczycielką, zasiadły do stołu, a gospodyni przyniosła parującą zupę, wszyscy ochoczo zabrali się do jedzenia. Pannę Wright usadzono naprzeciw pastora, na miejscu gospodyni, co mocno ją przytłoczyło, nie chciała jednak sprawiać Joemu przykrości narzekaniem. Naprawdę się postarał, a przydzielenie jej tego miejsca było tylko nieistotnym szczegółem.  

Catherine musiała przyznać, że zupa smakowała wprost wyśmienicie, podobnie jak podane później pieczeń i ciasto czekoladowe. Panna Wright żałowała, że nie mogła jadać w takiej atmosferze codziennie. Zawsze marzyła o domu pełnym dziecięcego śmiechu, lecz nigdy nie udało się jej tego zrealizować.

— Tatusiu! — krzyknęła w którymś momencie Rosie. — Czy mogę pokazać pannie Wright moją lalkę? 

— Ja moją też! — dołączyła się do jej krzyków Jenny. — Musi pani zobaczyć, jakie tatuś nam kupił śliczne lalki! 

— Nie zawracajcie pannie Wright głowy takimi głupotami, dzieci. — Ojciec spojrzał na nie surowo. 

— Ależ ja chętnie obejrzę wasze lalki — odrzekła Catherine z ciepłym uśmiechem, na co dziewczynki zaczęły radośnie piszczeć. 

— Pokażemy pani po jedzeniu! — krzyknęły. 

Gdy obiad został zjedzony, dzieci poszły do swoich pokoików, a pani Hopkins pożegnała się z pastorem i wyszła, Joseph wstał z miejsca i usiadł na krześle po prawej stronie Catherine. Radość i pewność siebie, które miał w sobie, dopóki dzieci przebywały z nimi w jednym pokoju, natychmiast z niego uleciała. Cały drżał. Panna Wright nie rozumiała przyczyny jego zachowania.

— Cathy, bo ja... — zaczął nieco niepewnie, nie patrząc jej w oczy.

— Tak?

— Wiem, że nie chciałaś o tym mówić, ale ja... Czuję, że potrzebne mi jest określenie stosunków między nami. Bo, szczerze powiedziawszy, nie mam pojęcia, jak powinienem cię traktować. Co ty do mnie czujesz? Za kogo wobec mnie się uważasz?

Catherine drgnęła. Nie chciała poruszać tematu przeszłości, zwłaszcza dziś, kiedy denerwowała się szkołą. Dla niego pewnie tamte dni zupełnie wyblakły w czasie jego małżeństwa, lecz ona często je wspominała. Ogarnęła ją dziwna fala nienawiści, której nie potrafiła powstrzymać. Rozrywała jej przełyk, prąc do gardła, aż w końcu znalazła ujście w jej słowach.  

— A jak powinniśmy się traktować? — wybuchnęła, na co przerażony jej gniewem Joseph nieco się odsunął. — Zerwałeś zaręczyny, chyba nie oczekujesz, że teraz rzucę ci się do stóp i będę błagać o to, byś mnie poślubił?

Gdy to wyrzekła, załamała ręce, zdawszy sobie sprawę z tego, jak agresywnie się zachowała. Nie zasłużył sobie na to. Po tylu latach tamte wspomnienia nie powinny już tak boleć. 

Joseph popatrzył na nią z takim bólem w spojrzeniu, że aż ścisnęło ją w sercu. Chciała tylko sobie ulżyć, a pogorszyła sprawę. Była okropna. 

— Cathy, ja... przepraszam — wyjąkał. — Po prostu... Odkąd tu przyjechałaś, czuję się dziwnie. Nie mam pojęcia, jak się do ciebie zwracać, jak cię traktować... Chciałem to tylko wyjaśnić, nie było moją intencją sprawić ci ból.

— Nie, to ja przepraszam — odparła, rumieniąc się ze wstydu i kręcąc głową. — Źle się zachowałam, nie powinnam... Ja nie wiem nawet, co mną kierowało, kiedy to powiedziałam... Wybacz mi... — jęknęła i uroniła kilka łez.

Nie powinna była tak gwałtownie reagować. Nie przystało to nauczycielce. Powinna trzymać nerwy na wodzy, być cierpliwa i stanowcza. Tymczasem pokazała Josephowi swą pełną słabości stronę.

Nagle poczuła, jak mężczyzna ujmuje jej dłoń i zaczyna ją gładzić. Nie protestowała, mimo iż w tej chwili była na niego wściekła. Jakimś dziwnym sposobem przynosiło jej to ulgę w bólu.

— Ja... chcę, żebyś wiedziała, że zrobiłem to dla twojego dobra. Nie chciałem zrywać naszych zaręczyn, uwierz mi... Ale nie chcę dziś o tym mówić. To zbyt bolesne, a ty jeszcze na pewno denerwujesz się jutrem... Proszę, na razie postarajmy się nie poruszać tej kwestii. 

— Tak będzie najlepiej — wyszeptała przez zaciśnięte gardło i wyswobodziła dłoń z jego uścisku.

Widziała ból w jego oczach. Nie miała pojęcia, dlaczego zerwał zaręczyny, lecz zbytnio troskała się o jutro, by teraz się nad tym roztkliwiać. Nawet jeśli przyczyna jego decyzji była naprawdę ważka, nie mogli już cofnąć czasu i tego naprawić. Nic by jej to nie dało, poza wiedzą, którą niekoniecznie chciała posiąść. Obawiała się prawdy i bólu, który mogła ze sobą przynieść. 

— Twoje dzieci są bardzo urocze — zaczęła, chcąc zmienić temat.

Joseph uśmiechnął się ciepło, jednak w jego oczach wciąż widziała rozpacz. 

— Bywają naprawdę kochane, choć nieco rozkrzyczana z nich banda. Czasem mam tu z nimi prawdziwe utrapienie, zwłaszcza, kiedy pani Hopkins już wróci do domu...

— Jest twoją gospodynią?

— Raczej kucharką — zaśmiał się serdecznie. — Na początku chciała też pomagać mi przy sprzątaniu i rzeczywiście, krótko po śmierci Rosie... — wymówiwszy imię zmarłej żony zrobił krótką pauzę. Catherine od razu wyczuła, że musiał bardzo ją kochać i nigdy nie pogodził się z jej śmiercią. — Wtedy dzieci były wszystkie malutkie, więc pani Hopkins pomagała mi sprzątać i się nimi zajmować, znalazła nawet mamkę dla małej... Nigdy nie zapomnę jej tego, co dla nas zrobiła w tamtym trudnym czasie. A teraz, kiedy pani Hopkins się starzeje, a dzieci są coraz starsze i robią coraz większy bałagan, uznałem, że to bezcelowe, żeby się męczyła, skoro one i tak zaraz narobią tutaj rabanu. Więc tylko nam gotuje, bo ja niestety zupełnie sobie z tym nie radzę. Sprzątam co jakiś czas albo każę dzieciakom. Dzięki temu ostatnimi czasy jest i tak trochę lepiej, bo kiedy pomyślą, że będą potem musiały zrobić porządek w domu, odechciewa im się bałaganienia. Ach, te dzieci. Mam nadzieję, że nie będą sprawiały ci problemów w szkole. A w razie czego przyjdź do mnie i bez krępacji mi się na nie poskarż. Mają się zachowywać przyzwoicie. 

— Zapamiętam. Ale zdaje się, że są bardzo grzeczne. 

— „Zdaje się" to dobre określenie! — Spojrzał na nią z rozbawieniem. — Rosie jest spokojna i pomocna, Frank raczej też, ale Jimmy i Jenny to diabełki o wyglądzie aniołków, więc nie daj się zwieść ich urokowi!

— Proszę pani, proszę pani, to nasze lalki! — Rozległy się nagle piski. 

Do pokoju wbiegły dwie dziewczynki z porcelanowymi lalkami w swoich drobnych rączkach. Zabawka Rosie miała jasne włoski jak jej właścicielka, z kolei na głowie lalki Jenny wiły się ciemne loczki. Dziewczynki wyglądały, jakby były starszymi siostrami porcelanowych panienek. 

— Och, jakie śliczne te lalki! — westchnęła z zachwytem. 

Ona sama miała jedynie szmacianą laleczkę, którą uszyła dla niej mama, gdyż na więcej jej rodzina nie mogła sobie pozwolić. Trzymała zabawkę do dziś. 

— Tatuś kupił nam pod choinkę! — wykrzyknęła Rosie. — Tatuś jest taki kochany!

— Najukochańszy na calutkim świecie! — zawtórowała jej Jenny. 

— Nie wątpię w to — odparła im Catherine. 

Uśmiechnęła się do pastora, po czym oboje wybuchli gromkim śmiechem. Wizyta u Josepha znacznie poprawiła jej humor. Nie licząc tamtej rozmowy, bawiła się u niego przednio. Uspokoiła się przed pierwszym dniem w szkole, co uznała za najważniejsze. Gdyby jeszcze nie wspomniał przy niej o ich zerwanych zaręczynach... Ale to zdarzyło się już tak dawno temu, że nie powinna o tym myśleć. Lepiej było, gdy zachowywali się wobec siebie jak przyjaciele i nie mówili o łączącym ich niegdyś uczuciu.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top