XXI. Tęsknota

— Harry, to, co zrobiliśmy, jest złe. — Liz spojrzała na niego poważnie, próbując się nie rozpłakać.

— Wiem — odpowiedział, uciekając wzrokiem.

To jedno słowo wybrzmiało tak przeraźliwie, że Liz aż się wzdrygnęła. Przecież zawsze lubiła Catherine. Pomagała jej, gdy ta miała problemy z przystosowaniem się do nowej rzeczywistości, prowadziła z nią długie rozmowy i mówiła, żeby skorzystała z szansy od losu i pozwoliła sobie na miłość do pastora. A teraz tak okrutnie się z nią obeszła... Nie mogła na siebie patrzeć. 

— Wiesz, że pani Watts wyrzuciła Cathy z domu? Mieszka chyba teraz u gospodyni pastora, to tak daleko od szkoły... Było mi tak wstyd, kiedy stara jej powiedziała, że ma się wynosić. A przecież oni naprawdę tylko się całowali... Co prawda wyglądało to tak, jakby zaraz miało do czegoś dojść, ale się od siebie oderwali... 

— Wiem, że gryzie cię sumienie, kochanie, mnie też, ale co mieliśmy zrobić? — Głos Harry'ego stał się agresywny. Elizabeth drgnęła. — W innym razie to ciebie i mnie by tak traktowali. Co prawda nie przypuszczałem, że dojdzie do takich aktów ze strony naszej społeczności, ale cóż... Liz, chyba nie chciałabyś, żeby to ciebie wyzywali od ladacznic.

— Nie... — jęknęła. Harry chciał ją objąć, lecz ona się od niego odsunęła, zbyt przerażona jego słowami. — Ale słyszałeś, co oni o niej mówią? To jest tak okropne, że ja... Po prostu nie wyobrażałam sobie, że ludzie będą zdolni do takiego okrucieństwa...

— Co mówią?

— Że skoro zdemoralizowała pastora, to samo uczyni z innymi mężczyznami i trzeba się jej pozbyć z wioski... Boję się, do czego ten okropny Brown i McGarr są zdolni. Gdyby z mojej winy coś jej się stało... Nie, nie mogę o tym myśleć...

— To nie myśl. — Harry pocałował ją w czubek głowy i przycisnął mocniej do siebie. — Teraz powinno się liczyć dla ciebie tylko nasze dziecko. I nasz ślub. Pomyśl, jeszcze tylko tydzień i będziesz moją żoną!

— Nie wiem, czy teraz tego chcę... — wyszeptała, lecz on już jej nie usłyszał. 

*

Catherine dobrze się mieszkało u pani Hopkins i jej męża. Oboje byli dobrodusznymi ludźmi po pięćdziesiątym roku życia. Po kilku dniach zaczęli traktować ją niemal jak córkę. Dbali o to, czy dobrze się czuje, a gospodyni zostawiała dla niej najlepsze kąski z obiadu. Dostała swój własny pokój, który niegdyś należał do jedynej córki państwa Hopkins, obecnie mieszkającej w Toronto z mężem i dziećmi. Był mały i przytulny, nieco podobny do tego, który zamieszkiwała u pani Watts. Nie czuła się jednak szczęśliwa.

Joseph rzekł jej, że nie powinni się przez najbliższy czas spotykać, co wielce ją zasmuciło. Rozumiała to i stosowała się do jego prośby, choć nie była pewna, czy nie wzmoże to plotek. Jej zdaniem ludzie mogliby pomyśleć, że rzeczywiście spodziewa się dziecka i dlatego unika spotkań z pastorem, by chwilowo zapomniano o tej sprawie. Nie chciała jednak dodatkowo smucić Josepha.

Okropnie jej go brakowało. Do tej pory widywali się niemal codziennie, a teraz nie przychodził już do szkoły, by nie wzbudzić podejrzeń. W niedzielę w czasie mszy spojrzał na nią z takim bólem i tęsknotą, że zdawało jej się, że zaraz wybuchnie szlochem w środku kazania. Wiedziała jednak, że gdyby tak uczyniła, doszłoby do podobnej sytuacji jak tydzień wcześniej. Musiała być twarda. Dla siebie i Joego. Zostały im jeszcze tylko dwa dni do podjęcia ostatecznej decyzji na temat ślubu. Później to wszystko miało się skończyć — albo natychmiast zostanie jego żoną, albo będą mogli się znów ze sobą spotykać bez obaw, że może to zaszkodzić któremuś z nich. 

Pani Hopkins codziennie przynosiła jej list od mężczyzny. Tylko tak teraz mogli się kontaktować. W młodości nigdy do siebie nie pisali, gdyż Cathy obawiała się, że ojciec znajdzie listy Joego, nie wiedziała więc, jak pięknie potrafił pisać o uczuciach.

W niedzielę czuła się naprawdę źle. W ciągu tygodnia wracała do domu o podobnej porze co pani Hopkins, nie czuła się więc samotnie, lecz po mszy kobieta udała się jeszcze do pastora, Cathy zaś wróciła z jej mężem do domu. Starszy pan zdobył jej sympatię, jednak coś sprawiało, że obawiała się przebywać z nim samotnie. Siedziała więc w swojej sypialni, przeglądając listy od Josepha, które ten przekazał pani Hopkins w ostatnich dniach. Gdy to jej nie uspokoiło, usiadła przy biureczku i zaczęła rysować jego portret. Kiedy pani Hopkins w końcu wróciła, z kartki papieru uśmiechał się do niej Joseph jak żywy.

— Och, ślicznie ci to wyszło, dziecko! — ucieszyła się kobiecina. — Cały pastor!

Catherine nie chciała, by pani Hopkins zwracała się do niej per pani, uważając, że to dziwne, by dużo starsza kobieta tak się do niej odzywała. Zdążyła już się do niej przywiązać, jakby były rodziną, a zwrot grzecznościowy niepotrzebnie zwiększał dystans między nimi.

— Dziękuję. — Uśmiechnęła się. — Ma pani dla mnie list od Josepha?

— Tak, już ci daję — odparła i podała jej kopertę. — Przeczytaj sobie, a ja przyjdę za chwilę.

Gdy wyszła, Cathy delikatnie rozerwała kopertę i wyciągnęła z niej kartkę zapisaną dużym, wyraźnym pismem. Na ten widok na jej twarz wpełzł uśmiech, a ciało przeszył przyjemny dreszcz. Nie mogła się doczekać, aż pozna treść dzisiejszego listu. 

Moja najdroższa Cathy!

Bardzo cieszę się, że tak gorąco zapewniasz mnie, że dobrze Ci u pani Hopkins. Mam nadzieję, że nie kłamiesz, chcąc mnie uspokoić, i naprawdę tak jest! Pani Hopkins wypowiada się o Tobie naprawdę ciepło i nie może zrozumieć, dlaczego ludzie zaczęli tak paskudną nagonkę na nas. Zapewnia mnie też, że daje naszej miłości błogosławieństwo, a wiesz, że od śmierci moich rodziców nie mam nikogo bliższego.

Och, moja najdroższa, nie mogę znieść tej rozłąki. Sprawia mi tak ogromny ból... Z każdym dniem mam wrażenie, że moje serce łamie się na coraz mniejsze kawałeczki. Tak bardzo chciałbym, żebyśmy byli już małżeństwem!

Dziś miałem tak piękny sen, że żałowałem, że obudziłem się w rzeczywistości, w której musimy być chwilowo rozdzieleni. Śniłaś mi się w ślicznej, koronkowej, białej sukni i welonie, uśmiechnięta od ucha do ucha. Później kołysałaś w ramionach dziecko. Nasze dziecko. To była tak piękna wizja...

Pamiętaj, że Cię kocham i razem przetrwamy to wszystko.

Twój Joe

Pod spodem narysowano małe, nieco koślawe serce, na co Catherine uśmiechnęła się do siebie. Joseph nigdy nie potrafił rysować, ale jego starania uważała za urocze. Przycisnęła list do piersi i rozmarzona rozłożyła się na łóżku. 

Wtem do pokoju weszła pani Hopkins. Uśmiechnęła się do niej, zapytawszy, czy jej nie przeszkadza.

— Nie, proszę siadać — odrzekła i wskazała jej na miejsce obok siebie.

Kobieta usiadła obok niej i spojrzała na Cathy z tkliwością. Panna Wright uśmiechnęła się szeroko. Pani Hopkins była naprawdę wspaniałą kobietą. 

— On po prostu nie mógł się doczekać, aż pójdę i zaniosę ci ten list — zaśmiała się. 

— Och, kochany mój... 

— Tak bardzo się zmienił, odkąd tu przyjechałaś...

— Naprawdę? — zdumiała się Catherine.

Nie przypuszczała, że Joe mógł wcześniej zachowywać się inaczej. Sprawiał wrażenie, jakby niemal nie zmienił się od tamtych chwil, które spędzali razem. Jedynie wspomnienia o żonie sprawiały, że stawał się smutny. 

— Tak. Po śmierci Rosemary bardzo zamknął się w sobie. Nie mógł się pogodzić z tym, że już jej nie ma. Bardzo ją kochał, chociaż była zupełnie inna niż ty. Czasem zanadto ponosił ją temperament, ale zazwyczaj była bardzo dobra i uprzejma, do tego nawykła do ciężkiej pracy i ja na parafii byłam tak naprawdę niemal niepotrzebna, bo ona świetnie dawała sobie ze wszystkim radę. I bardzo o niego dbała. Och, jak mu dogadzała! Pamiętam, jak piekła mu jego ukochane ciasto czekoladowe. Zapamiętaj, że bardzo je lubi! 

— Dobrze, będzie je miał codziennie, jeśli tylko sobie tego zażyczy — zaśmiała się Catherine.

— Doskonale! Wracając do Rosemary, to była naprawdę dobra kobieta. Tylko brzemienność znosiła okropnie źle, to była prawdziwa katusza. Ale Joe się na nią nie gniewał, tylko się nią opiekował. Kiedy umarła, bardzo długo nie potrafił się przemóc, by cokolwiek zrobić, i tylko płakał. Jimmy i Jenny wciąż go pytali o mamę, do tego miał jeszcze te maleństwa... Frank chyba nawet nie skończył roczku, kiedy ona odeszła, no i Rosie... Joe bardzo długo wychodził z żałoby. Uśmiechał się tylko do dzieci... A kiedy pojawiłaś się ty, odżył. Wiem, że naprawdę się kochacie, i mam nadzieję, że ludzie przestaną rozsiewać takie paskudne plotki. Przecież miłość to największe dobro, a nie grzech. A nie macie romansu, Joe przecież nie byłby zdolny do czegoś takiego. Jest świadom tego, co mu wolno, a czego nie. Zobaczysz, dziecinko, minie troszkę czasu od tej okropnej mszy i bójki Jimmy'ego i wszystko będzie dobrze. 

— Oby... Tak bardzo za nim tęsknię... Za widokiem jego twarzy, za jego uśmiechem, dotykiem, pocałunkami...

— On za tobą też. I dzieci... — westchnęła. — Ale wierzę, że jeszcze kilka dni i będzie dobrze. Musi być. 

Cathy całym sercem pragnęła jej wierzyć.

*

List od Josepha nie był jedyną niedzielną atrakcją, bowiem po południu w domu pani Hopkins zjawiła się Lucy. Catherine ogromnie zdumiała się na jej widok. To ona zawsze przychodziła do przyjaciółki, nigdy na odwrót. Wczoraj jednak nie wpadła na zwyczajową herbatkę, bowiem nie miała na nią nastroju. Lucy zrozumiała kierujące nią powody, lecz najwyraźniej nie zamierzała odpuścić. 

— Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo — zaśmiała się Lucy. — Przyniosłam ci moje ciastka. 

— Dziękuję. Jesteś przekochana. Siadaj, poproszę panią Hopkins o herbatę. 

— Już nam ją robi — odparła pani Williams, rozsiadając się na sofie. 

Catherine zajęła miejsce obok niej i wbiła wzrok w ścianę. Nie miała pojęcia, o czym pomówić z Lucy. Czuła się dziwnie. Najchętniej nie mówiłaby z nikim. Życie zbytnio ją przerastało, by jeszcze z kimś rozmawiać o problemach. Ale może właśnie by jej to pomogło? Lucy przecież zawsze potrafiła jej poradzić dobrym słowem. 

Po chwili do pokoju weszła pani Hopkins z wielką tacą. Ustawiła ją na małym stoliczku do kawy i życzyła paniom smacznego. Catherine z zachwytem spostrzegła, że na tacy znajdowały się ciastka czekoladowe przyniesione przez Lucy i serwis do herbaty.

Catherine wzięła filiżankę i zaczęła z niej powoli sączyć herbatę, przegryzając ciastkiem. Lucy uśmiechnęła się blado, widząc, jak bardzo pannie Wright smakują jej wypieki. 

— Cathy, powiedz mi, proszę, co to działo się tydzień temu w kościele... — zaczęła. — Wszyscy mówili o tym przez cały tydzień, ale przez przeziębienie małego uznaliśmy, że żadne z nas nie pójdzie na mszę, by nikogo nie zarazić. Nie chciałam pytać, żeby nie wyjść na zanadto ciekawską...

— Nic... Po prostu panu McGarrowi nie podobało się kazanie Joego i... Wyszedł, a za nim wszyscy... — jęknęła. Nie miała sił, by opowiedzieć Lucy wszystko ze szczegółami. — Wybacz mi, to po prostu dla mnie za wiele... 

— Rozumiem, Cathy. To po prostu przerażające. Nigdy nie sądziłam, że w naszym społeczeństwie drzemie tyle nienawiści. Żałuję, że mnie wtedy nie było, stanęłabym po waszej stronie... Przepraszam...

W jej głosie wybrzmiała taka rozpacz, jakby w istocie wyrządziła jej coś złego. 

— Nie obwiniaj się. Nie mogłaś przecież wiedzieć. To po prostu ludzie ukazują zło, które w nich drzemie... Kto by pomyślał, że starczy tylko odpowiednia okazja, by człowiek pokazał się z najgorszej strony. 

— To straszne. Ale... Może niedługo już się skończy. Musi. Zasługujecie przecież na wszystko, co najlepsze, moja kochana. 

Cathy uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością, przegryzając powoli ciastko upieczone przez Lucy. Cieszyła się, że miała przynajmniej ją. 

*

Joseph siedział przy biureczku i przypatrywał się swojemu portretowi, który narysowała dla niego Cathy. Żałował, że obok jego twarzy nie namalowała swojej. Taki rysunek przedstawiałby się dużo piękniej. Najważniejsza jednak była miłość, z jaką wykonała portret, oraz dedykacja pod spodem. 

Westchnął ciężko. Chciał, żeby Cathy była już jego żoną. Wierzył, że małżeństwo z nią będzie najpiękniejszą przygodą, jaka czekała go w życiu. Oczyma wyobraźni widział już jej roześmianą twarzyczkę, gdy będzie siedziała z  nim przy obiedzie i rozdzielała zupę pomiędzy dzieci. 

Co noc śnił o tym, że Cathy jest u jego boku, tuli się do jego piersi i całuje go w policzek. Marzył o tym, żeby u jej boku spędzić starość. Wiedział, że z nią przemijanie lat nie będzie tak przerażające. Będą się wspierali w codziennych troskach, pomagali sobie w obowiązkach i cieszyli się z drobnych gestów ich przyszłych wnuków. 

To wszystko było tak piękne, że aż nierealne. Miał trudności z uwierzeniem w taki obrót spraw... Otrząsnął się ze wstrętem. Nie powinien tak myśleć. Koszmar związany z plotkami w wiosce za chwilę się skończy, a Cathy i on wezmą ślub. 

Otworzył notes na ostatnio zapisanej stronie. Martwił się, że zostało mu już tylko kilka kartek. Ale co mógł poradzić na to, że co dzień zapisywał w nim wiersze miłosne, które układał dla Cathy, wszystkie swoje nadzieje na przyszłość i wrażenia z całego dnia. W ostatnich dniach przynosiło mu to ukojenie i zastępowało kontakt z ukochaną. 

Uśmiechnął się i zaczął pisać. Tworzenie sprawiało mu ogromną radość, zwłaszcza że ogarniało go wtedy przyjemne ciepło. Wiersze były też dobrym sposobem na radzenie sobie z ogromną tęsknotą, którą czuł przez cały tydzień spędzony z dala od ukochanej.

Jej łagodne, jasne oczy patrzą z miłością
Usta uśmiechają się z niewysłowioną radością
Czerwone jak krew
Unosi swą brew
I wybucha uroczym śmiechem

Joseph zaśmiał się na ten wiersz. Nigdy nie przejawiał zdolności artystycznych i zdawał sobie sprawę z tego, że jego dzieła były marnej jakości. Chciał je jednak kiedyś pokazać Catherine, by wiedziała, jak bardzo ją kocha. 

Wtem ktoś zapukał do drzwi. Joseph zamknął notes i wstał z fotela, by otworzyć. W progu stała zmartwiona Rosie. Usta miała wykrzywione w podkówkę, a czerwone oczy sprawiały wrażenie, jakby dziewczynka niedawno płakała. 

— Co się stało, Rosie? Dlaczego jesteś taka smutna? 

— Mogę z tobą poleżeć? — zapytała. 

Joseph uśmiechnął się do niej szeroko. Rosie czasem potrzebowała jego bliskości bardziej niż zazwyczaj i kładła się z nim na łóżku, po czym tuliła się do jego piersi. Joe uwielbiał te krótkie chwile czułości. 

— Tak, skarbie. — Uśmiechnął się do niej i ujął rączkę córki. 

Rosie zachichotała, kiedy ojciec położył ją na łóżku i sam umościł się obok niej. Wtuliła się w jego pierś i położyła małą rączkę na ojcowskim ramieniu. Joseph czasem dziwił się, że wciąż miała tak niewielką dłoń. Była najbardziej krucha z rodzeństwa, przez co odczuwał ogromną potrzebę, by ją chronić. 

— Wiesz, że Arthur dał mi dzisiaj kwiatka? — Rosie wbiła w niego swoje duże, ufne oczy. 

— Arthur Williams?

— Tak! Ale Jenny i Jimmy się ze mnie z tego powodu śmieją, są tacy okropni! A to przecież takie miłe z jego strony...

— Oczywiście, skarbie, to bardzo ładnie z jego strony.  Nie przejmuj się nimi. — Uśmiechnął się pocieszająco do córeczki. — A co z panną Cathy?

— Och, ona jest taka smutna! Chciało mi się dzisiaj płakać, kiedy czytała nam taki śliczny wiersz o miłości i sama szlochała. To było takie okropne! 

Joseph poczuł, jak coś ściska go w sercu. Catherine na to nie zasługiwała. Powinna cieszyć się życiem u jego boku, nie cierpieć z powodu ludzkiej zawiści.

— Biedna Rosie... I biedna Cathy... Ale zobaczysz, słonko, to wszystko minie za tydzień czy dwa i znów będzie tak, jak dawniej. A potem ożenię się z panną Cathy i wszystko będzie pięknie. 

— Nie mogę się doczekać, aż panna Cathy będzie z nami mieszkała. Ona jest taka cudowna. Kiedyś obiecała, że pokaże mi, jak robi się szaliki na drutach. 

Joseph uśmiechnął się ciepło i pogładził dziewczynkę po włosach.  

— Cathy będzie cudowną mamą, obiecuję ci. Mam nadzieję, że chociaż w jakiś drobny sposób zastąpi wam waszą prawdziwą mamusię. 

— A ona była taka dobra, jak panna Cathy?

—  Tak. Obie to anioły. Dlatego je kocham. 

— Ty też jesteś aniołkiem, tatusiu — odparła i ucałowała go w policzek. — Najcudowniejszym aniołkiem.

*

Catherine zadrżała na widok lasu. Przez cały rok wcale tu nie chodziła, gdyż uważała go za przerażający, lecz musiała go pokonać, by trafić ze szkoły do domu pani Hopkins. Uważała przeprawę przez las za najmniej przyjemną część dnia. Był ciemny, nieprzyjazny i wzbudzał w niej lęk tak ogromny, że nie potrafiła go powstrzymać. 

Westchnęła i weszła na wąską ścieżynkę, która wiodła między drzewami. Kończyła się niemal tuż obok domu pani Hopkins. Mimo iż była już wiosna, a słońce jeszcze świeciło wysoko nad horyzontem, las spowijał półmrok. Ptaki nie śpiewały tu tak pięknie, jak gdy szło się ścieżką prowadzącą do kościoła. Na szczęście między drzewami nie przebiegały żadne dzikie zwierzęta. Było na to jeszcze zdecydowanie zbyt wcześnie. 

Szła żwawym krokiem, chcąc jak najszybciej dotrzeć do domu. Była ogromnie zmęczona i chciała położyć się do łóżka. Czuła się coraz gorzej. Tęskniła za Josephem, a do tego jeszcze miała dość dziwnych spojrzeń, którymi zaszczycały ją nawet dzieci. Czuła się, jakby straciła cały swój autorytet. Uczniowie nie widzieli już w niej nauczycielki, a ladacznicę, która zwiodła ich porządnego pastora. 

Zamarła, kiedy usłyszała trzask łamanych gałęzi. Rozejrzała się wokół siebie jak ścigana zwierzyna. Tak się właśnie czuła. Serce zamarło jej w piersi, gdy nagle jak spod ziemi wyrósł przed nią pan Brown. Tuż za nim podążał Adam McGarr. 

Catherine krzyknęła z przerażenia, gdy obaj zaśmiali się szyderczo. Ich oczy błyszczały w półmroku niby ślepia drapieżników. 

— Co, nie ma pastora, żeby cię obronił? —  wychrypiał McGarr. 

— Teraz się ciebie pozbędziemy, ladacznico — zawtórował mu Brown. 

Catherine stała bez ruchu i wpatrywała się w nich wielkimi z przerażenia oczyma. Czuła się jak zwierzyna łowna zapędzona w ślepy zaułek, z którego nie było już ucieczki. Rozglądała się wokół siebie, modląc się w duchu, by Pan jej pomógł. 

Wtem jej wzrok padł na wąską ścieżkę między drzewami. Joseph kiedyś ją jej pokazał. Cathy wiedziała już, co ma robić. Wyciągnęła z torebki kilka żołędzi, które przynieśli jej dzisiaj synowie pastora, rzuciła nimi w napastników i puściła się biegiem między drzewami. 

Słyszała za sobą gniewne krzyki i przekleństwa mężczyzn. To motywowało ją do tego, by biec jeszcze szybciej. Łzy płynęły po jej twarzy, włosy lepiły się do czoła, a oddech dziwnie świszczał, lecz ona się nie poddawała. Co rusz odwracała się za siebie, chcąc upewnić się, że mężczyźni zniknęli. 

Zdawało się jej, że zaraz braknie jej tchu, lecz wciąż znajdowała w sobie siły, by biec. Głosy mężczyzn stawały się coraz słabsze. We włosach miała pełno liści i gałązek, lecz zupełnie się tym nie zrażała. Musiała dotrzeć do celu. Czuła się jak zaszczute zwierzątka gonione przez dwa wielkie myśliwskie psy. Serce biło jej jak oszalałe. Po głowie tłukła się jej tylko jedna myśl — by uciec jak najdalej. 

Gdy dotarła do domu pani Hopkins, szybko wbiegła do środka i z płaczem rzuciła się na swoje łóżko. Miała już wszystkiego serdecznie dość. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top