Rozdział piąty

Od tamtego dnia minęły dwa tygodnie. Gilbert wciąż robił w naszej szkole niezłą furorę, a wianuszek jego fanek stale się powiększał. Gdzie się nie pojawiał, znalazł się ktoś kto chciałby z nim porozmawiać, spytać o coś. Nie mógł narzekać na brak towarzystwa.

Mimo tego nie zostawił mnie i często zbywał innych, żeby móc pobyć trochę w moim towarzystwie. Za każdym razem wprawiało mnie to nie małe osłupienie. Miał przecież wokoło siebie miał tylko ciekawych i wartych uwagi osób, a wybierał mnie. Osobę która nic sobą nie wnosiła. To było miłe. Strasznie miłe.

           Była środa, a ja już od pół godziny leżałam w łóżku, próbując zmusić się do wstania. Czułam się fatalnie. Bolała mnie głowa, z gardłem nie było lepiej. Przewróciłam się na bok i spojrzałam na telefon. I tak byłam już spóźniona, więc nie było sensu się spieszyć.

Po kilku minutach, ledwo żywa wreszcie zdecydowałam się opuścić ciepłe łóżko i ruszyłam w stronę szafy. Po drodze przez moją nieostrożność zaatakowało jednak mnie biurko. Stłumiłam przekleństwo i  masując obolałą nogę, doczłapałam się do mebla.

Wyciągnęłam ze środka stary, blado niebieski podkoszulek, długi sweter i parę czarnych dżinsów. Ubrałam się, starając się nie zrobić sobie krzywdy, a potem poszłam do łazienki.

Gdy weszłam do pomieszczenia spojrzałam w lustro. Wyglądałam fatalnie. Potargane włosy sterczały na wszystkie strony, oczy były na wpół otwarte, a twarz przybrała kolor pomidora. Cudownie.

Zabrałam się za poprawianie fryzury, myśląc nad tym, co planuję dziś zrobić.

Biorąc pod uwagę moje samopoczucie, stwierdziłam, że wyjście na uczelnie będzie raczej głupim pomysłem. Pewnie i tak nie byłabym w stanie się skupić. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem w tej sytuacji było udanie się do lekarza. Na moje szczęście, najbliższa przychodnia była tuż za rogiem, a zazwyczaj nie było w niej zbyt dużego ruchu.

Gdy tylko skończyłam z włosami, umyłam zęby, szybko przemyłam twarz i niedbale nałożyłam makijaż. Opuszczając łazienkę postanowiłam, że śniadanie mogę zjeść później. Z resztą i tak nie miałam teraz na nic ochoty.

Założyłam czapkę oraz płaszcz, zmieniłam buty i spojrzałam w stronę okna. Znowu padało, więc  szybkim ruchem zgarnęłam też leżący na komodzie parasol.

Z takim ekwipunkiem opuściłam mieszkanie, dokładnie zamykając je za sobą. Stanęłam na klace schodowej, by ostatni raz poprawić czapkę i zeszłam na dół. Otworzyłam parasol jeszcze przed wyjściem, pchnęłam drzwi i wyszłam z bloku na mokry chodnik. Ruszyłam przed siebie, kierując swoje ruchy wprost do przychodzi, brnąc przez zimny deszcz i ludzi.

Po pięciu minutach dotarłam po limonkowy szyld z jasnymi literami, głoszącymi: "Przychodnia rodzinna". Otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Dominującym kolorem holu była biel, przeplatająca się z żółcią. Po prawej stronie od wejścia stał podświetlany kontuar, za którym siedziała blond włosa kobieta. Miała duże, jasne oczy w odcieniu szafirów, które wyglądały zza okularów połówek. Była osobą po pięćdziesiątce, jej twarz pokrywały zmarszczki. Powstały one jednak od uśmiechu, więc tylko dodawały jej urody. Na sobie miała biały fartuch, do którego przypięta była plakietka z imieniem i nazwiskiem.

Podeszłam do niej.

- Dzień dobry, jest może doktor Wiśniewski? - spytałam.

Kobieta uniosła głowę i spojrzała na mnie.

- Doktor jest, nie ma innych zainteresowanych, więc chyba przyjmie panią od razu. - uśmiechnęła się i znowu utkwiła wzrok w komputerze. - [T.i. i N.], zgadza się?

Kiwnęłam głową.

- Dokładnie - odpowiedziałam radośnie, zdejmując z siebie płaszcz. Najwyraźniej nie najlepsza odporność może przynieść sławę.

Podeszłam do wieszaka stojącego w rogu pomieszczenia i zawiesiłam na nim okrycie. W tym samym czasie recepcjonistka wstała od biurka i zapukała do drzwi pomieszczenia, znajdujących się na przeciw wejścia. Na chwilę weszła do środka, a wróciwszy do holu spojrzała w moją stronę.

- Możesz wejść. - usiadła za biurkiem i znowu zajęła się komputerem.

Podeszłam do białych drzwi i stuknęłam w nie dwa razy. Prawie natychmiast usłyszałam stłumione "proszę", więc weszłam do środka. 

 /*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\

Zaszyłam się pod kocem na kanapie i wbiłam wzrok w ekran telewizora. Wizyta u lekarza ujawniła, co mnie trafiło. Okazało się, że jestem przeziębiona. Spodziewałam się tego, jednak lepiej było się upewnić. Przypisane leki kupiła zaraz po wyjściu z przychodni, zahaczając przy tym o osiedlowy sklep. Chciałam uzupełnić domowe zapasy, aby nie musieć w trakcie choroby opuszczać mieszkania z byle jakiego powodu. Właśnie z tego powodu obok produktów pierwszej potrzeby, takich jak np. chleb czy wędlina, znalazły się aż trzy paczki ubóstwianych prze zemnie wiśniowych "delicji". W końcu, jak to mówią, są rzeczy ważne i ważniejsze, racja?

Teraz otworzyłam jedno z opakowań i z precyzją chirurga zaczęłam obgryzać ciastko z czekolady, patrząc przy tym jak Pani Jola z "trudnych spraw" krzyczy na swojego męża za to, że wjechał samochodem w jej grządki forsycji. Głupota tego serialu zadziwiała mnie z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej.  Przynajmniej miałam się z czego pośmiać.

Siedziałam samotnie w mieszkaniu i zajadając się Wedlowskimi słodyczami z uwagą śledziłam coraz bardziej zawiłą historię Jolanty i jej mężulka Mieczysława o wspaniałej, symetrycznej twarzy, który okazał się być niemieckim agentem mającym za zadanie stworzenie w naszym pięknym, polskim kraju centrali swojej agencji.

Ostatnią zapamiętaną prze zemnie sceną byłą ta, w której Jola wchodzi do piwnicy by odkryć, że Mietek stara się przywołać z poza grobu pewnego austriackiego malarza. Potem zasnęłam wyjątkowo twardym snem.

Obudził mnie nie kto inny jak sama Magda Gessler, która akurat cisnęła blachą w nieświadomą szafkę kuchenna, krzycząc coś przy tym. Przetarłam oczy i spojrzałam na wiszący nad telewizorem zegarek. Spałam sześć godzin, a mimo to wciąż czułam się dziwnie zmęczona.

-To pewnie przez chorobę -wymruczałam sama do siebie i chwyciłam za telefon, którego mała diodka świeciła się jak oszalała.

Gdy włączyłam ekran, ujrzałam rzecz wyjątkowo dziwną. "10 nie odebranych połączeń od: Gilbert Beilschmidt" "14 nie odczytanych wiadomości od: Gilbert Beilschmidt"- głosił pasek powiadomień. Zdziwiona przekrzywiłam głowę i otworzyłam SMS'y, aby dowiedzieć się, co stało się Gilowi.

11:48.

G.B.: Hej [T.i]

G.B.: Przyjdziesz w końcu?

G.B.: Zajęcia się już zaczęły 

G.B.:Przyjdziesz, co nie?

12:07

G.B.: Gdzie cię wcięło? 

G.B.: Będziesz dzisiaj w ogóle?

13:29

G.B.: Ej coś się dzieje?

14:36

G.B.: Wszystko ok [T.I]?

G.B.: Obraziłaś się czy coś?

G.B.: Odezwij  się

15:24

G.B.: Ej słuchaj bo ja się serio martwię

G.B.: Daj jakiś znak życia

16:52

G.B.:  To już nie jest zabawne!

G.B.: Mów zaraz co się dzieje albo sam do ciebie przyjdę i się tego dowiem!

Uśmiechnęłam się blado, lekko rozbawiona troskliwością chłopaka. To było na swój sposób nawet... urocze? Tak, to było dobre słowo. Dziecięcia wręcz troska Gilberta była po prostu głupiutko urocza. Odpisałam na wiadomości, aby nie strzępił sobie nerwów bez większego powodu. Odpowiedź dotarła prawie natychmiast.

Ty.: Gilbert, nie ma powodu do paniki! Rozchorowałam się i prawdopodobnie przez najbliższy tydzień nie będę chodzić na żadne zajęcia, dla własnego dobra. Nie denerwuj się tak i skup się na nauce i znajomych. Zobaczymy się, gdy mi się poprawi ;)

G.B.: Chora? Nie potrzebujesz pomocy może?

Ty.: Wyluzuj, dam sobie radę

Czekałam, aż coś odpowie, jednak na próżno. Odłożyłam telefon i zwlokłam się z kanapy, czując, że najwyższa pora coś zjeść. Wybór padł na 'danie' znane mi z każdej przebywanej choroby- kisiel i chrupki kukurydziane. Nalałam wody do czajnika i wygrzebałam z torby z zakupami opakowanie z zawartością o smaku brzoskwiniowym. Wyjęłam z szafki kubek i oparłam się o blat, ziewając. Mam dwadzieścia dwa lata, a dalej jednym z moich ulubionych posiłków było coś, co daje się czterolatkom z problemami trawiennymi. Parsknęłam krótkim śmiechem pojmując, nad czym się zastanawiam. "Jesteś głupiutką istotką, T.i"- przemknęło mi przez myśl gdy napełniałam kubek wrzątkiem. Otworzyłam opakowanie, wsypałam kisiel do wody i zaczęłam energicznie mieszać wszystko łyżeczką. 

Wróciłam do salonu, trzymając w dłoni ciepły kubek. Postawiłam go obok kanapy, po czym cofnęłam się do kuchni. Wyciągnęłam z torby paczkę chrupków i rzuciłam je przez pół ściankę na dywan w pokoju obok. Uśmiechnęłam się do siebie, patrząc, jak lądują obok kubka.

- Za dziesięć punktów. - ruszyłam ponownie rozsiąść na sofie

Gdy znalazłam się na miękkim meblu, otuliłam się kocem i obserwując kolejną rewolucję pani Madzi G. zabrałam się za jedzenie. Zawsze gdy patrzyłam jak "Królowa polskiej kuchni" naprawia jadłospisy restauracji na jakimś kompletnym zadupiu nachodziła mnie ochota, żeby kiedyś się tam wybrać i sprawdzić, że jej się udało. Niestety, nie miałam na takie wypady czasu, pieniędzy, czy nawet kogoś, kto zabrałby mnie tam z czystej uprzejmości. Priorytetem była dla mnie bowiem ukończenie studiów.  Może jednak kiedyś miłość mojego życia zdecyduje się zabrać mnie na kolację w takie miejsce? W końcu cuda się zdarzają. Właśnie te cuda przypomniały mi, że przydałoby się wreszcie zażyć leki. Zwlokłam się leniwie z kanapy i poszłam wyciągnąć z torebki pudełka i butelki, których zawartość miała pomóc mi stanąć na nogi. Położyłam wszystko na kuchennym blacie i sprawdziłam receptę, wyciągając przy tym tabletki i odkręcając zakrętki syropów. Gdy skończyłam, upewniłam się jeszcze, że wszystko jest odpowiednio odmierzone i niczym wprawiony Polak na weselu łyknęłam wszystko równym ciągiem. Sprzątnęłam resztę opakowań i receptę do jednej z szafek kuchennych i wróciłam na kanapę, czując, że znowu ogarnia mnie senność. Zawsze czułam się tak po przyjęciu jakichkolwiek leków, nawet najzwyklejszego Apapu. Nie miałam pojęcia skąd się to brało, teraz jednak byłam jednak gotowa i wyłączyłam telewizor, żeby znowu nieświadomie nie zwiększać rachunku za prąd. Położyłam się na sofie, nie czując się na siłach aby dotrzeć do łóżka. Wybór okazał się być trafny, bo już po chwili poczułam niemoc. Usłyszałam tylko ostatni dźwięk przychodzącego sms'a i usnęłam.

        Muszę zapisać w widocznym miejscu, aby odczytywać każdą wiadomość jaka do mnie przychodzi. Czemu? Otóż temu, że obudził mnie domofon, który ktoś agresywnie raz po raz uruchamiał. Ziewnęłam i uniosłam powiekę , starając się przyzwyczaić oczy do jasnego światła poranka. Znowu czułam ból w głowie, próbowałam go jednak zignorować. Przeciągnęłam się i wstałam powoli z kanapy, żeby sprawdzić, kogo niesie. Nic ostatnio nie zamawiałam, a tym bardziej nie spodziewałam się gości. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy za drzwiami mojego mieszkania ujrzała Gilberta ze sportową torbą pod pachą.

- Gil? Co ty tu robisz? - spytałam.

- Przyszedłem pomóc, czy to nie oczywiste? - Spojrzał na mnie ze swoim charakterystycznym błyskiem w oku. - Powinnaś leżeć w łóżku, choroby nie można lekceważyć.

- Właśnie dlatego jestem ciekawa, dlaczego tu przyszedłeś? Powinieneś wracać do siebie, nie chcę cię zarazić.

- Sama nie dasz sobie rady! - stwierdził z przekonaniem w głosie. - Potrzebujesz opieki kogoś doświadczonego.

- Gil, idź może le - przerwało mi kichnięcie - piej na zajęcia...

- Mówiłem? - Powiedział wyraźnie zadowolony z siebie i przepchnął się do środka. - Pakuj się do łóżka, od dziś ja przejmuję stery.

Nie wiedziałam, czy mam teraz zacząć się śmiać, czy płakać, więc po prostu zamknęłam drzwi i ruszyłam z Gilbertem, który powoli zagłębiał się w moje mieszkanie.

- Sprzątasz tu czasem? - spytał bez ogródek.

- Tak, ale ostatnio jakoś nie miałam czasu... - ziewnęłam i związałam wchodzące mi do oczu włosy w niedbałą kitkę.

Gilbert rzucił torbę na stół w kuchni i rozejrzał się po pomieszczeniu krytycznym okiem.

- Jadłaś śniadanie? - spytał, wpatrując się w kuchenkę w sposób, który z niewiadomych powodów napawał mnie lękiem. 

- Dopiero co wstałam, nie zdążyłam jeszcze nic sobie zrobić. - znowu kichnęłam i wytarłam nos.

- Dobra... -Chłopak skupiony pokiwał głową, po czym uśmiechnął się. - To ty wracasz do łóżka, a ja zajmę się jedzeniem.

- Czy to aby na pewno dobry pomysł? - Spytałam, nie ukrywając lęku w głosie. Coś w Gilu podpowiadało mi, żeby nie zostawiać go sam na sam z gazem, zwłaszcza, jeśli miał on być w mojej kuchni. 

- Nie bój żaby [T.I], jeżeli chodzi o gotowanie, to jestem SPECJALISTĄ - stwierdził nieskromnie. - Możesz mi zaufać, w domu to ja zawsze siedzę w kuchni, mam doświadczenie.

- Czyli moje mieszkanie nie spłonie, tak? 

- Będzie cacy, słowo harcerza. - Gilbert zaśmiał się i wypchnął mnie za drzwi kuchni.

Nie byłam zbyt pewna czy mogę mu wierzyć, jednak starając się zignorować lęk o życie całego bloku (i ból głowy, ale z tym będę mogła poradzić sobie tylko, jeśli przeżyję) poszłam wziąć szybki prysznic. 

Zamknęłam drzwi do łazienki i odkręciłam kurek. Z kranu zaczęła lecieć woda, a ja ściągnęłam ubrania i wskoczyłam do kabiny, zanurzając się pod ciepły strumień. Nalałam szampon na dłoń i zaczęłam myć włosy. Cała łazienka po chwili wypełniła się zapachem dzikiej róży i parą. Nic więc dziwnego, że spaleniznę poczułam dopiero, gdy już przebrana i odświeżona weszłam do przedpokoju. Natychmiast wpadłam do kuchni, w której zastałam spanikowanego Gilberta, który biegając  w te i we wte próbował zaradzić coś na unoszący się z nad kuchenki dym.

- Co się tu dzieje?! - krzyknęłam, patrząc gniewnie na chłopaka.

- Nie wiem! - odparł zrozpaczony.

Warknęłam cicho i jednym susem doskoczyłam do szafki, w której leżała gaśnica.  Kazałam tylko Gilbertowi spadać, wyciągnęłam zawleczkę i skierowałam strumień piany na patelnie, która powoli traciła swój pierwotny kształt.

I tak oto uratowałam cały blok przed Gilbertem Beilschmidtem.

- Sorki, coś mi nie wyszło - powiedział z głupim uśmieszkiem Gil.

- Masz godzinę, żeby to posprzątać - stwierdziłam sucho.

- Co? - spytał lekko przerażony.

- Godzinę, czas liczę od teraz. - otworzyłam chlebak, wyciągnęłam z niego jedną z kupionych wczoraj bułek i zaczęłam jeść. - I odkupujesz mi patelnię. - rzuciłam okiem na czarną jak węgiel rzecz, która leżała na kuchence.

- To nie moja wina, że dałaś mi dostęp do swojej przestrzeni mieszkalnej - odparł.

- Moją winą nie jest też to, że prawie puściłeś nas z dymem.

Gilbert zrobił minę jak naburmuszony dziesięciolatek.

- Nie zachowuj się jak polski rząd i weź odpowiedzialność za swoje czyny. - przełknęłam kęs i wyciągnęłam z torby leki. - Szmaty leżą w łazience, chemia jest w szafce pod zlewem.

Chłopak mruknął coś jeszcze pod nosem (chyba po niemiecku), ale grzecznie poszedł po potrzebne rzeczy. Ja zaś, korzystając z tej kilku sekundowej chwili spokoju, wzięłam leki i poszłam po książkę do sypialni. Nie zamierzałam bowiem zostawiać mojej kuchni bez opieki po raz drugi, bo mogłoby się to skończyć potopem niemieckim.

Wróciłam z tomem pod pachą do pokoju, w którym czekał już Gilbert. Na jego widok o mało nie parsknęłam śmiechem. Mój gość przewiązał sobie włosy chustką, którą wytrzasnął nie wiadomo skąd, a dodatkowo wyciągnął z jednej z szafek kuchennych fartuch. Wyglądało to przekomicznie, zwłaszcza, że w jednej dłoni trzymał ścierkę, w drugiej zaś butelkę "cifu", a obraz rozpaczy dopełniała jego naburmuszona mina. 

- Co się tak patrzysz? - machnął do tyłu głową. - Trzeba się odpowiednio przygotować do sytuacji. - spojrzał na swoje odbicie w okapie. - A ja w czerwieni wyglądam bosko.

Wstrzymałam śmiech i usiadłam przy kuchennym stole.

- Oczywiście, oczywiście. - zarzuciłam nogę na nogę i otworzyłam książkę na założonej stronie.

- A ty co, będziesz tu siedzieć i mnie pilnować?

- Jakbyś zgadł - odparłam, nie podnosząc oczy znad lektury.

Westchnął, ale po chwili dość ochoczo zabrał się za wycieranie przypalonej kuchni, ja zaś próbowałam skupić się na czytanym tekście, co wcale nie było łatwe. Litery rozmywały mi się przed oczyma, a nawet gdy wreszcie udawało mi się zrozumieć któreś ze zdań, jego sens niemal natychmiast zanikał mojej głowy, jakbym była dzieckiem, uczącym się dopiero znaczenia słów. Z tego powodu dość szybko porzuciłam pomysł zajęcia się lekturą, bo wolałam jednak wiedzieć, co działo się na kartach powieści. Nie miałam jednak ochoty zostawiać Gilberta samego- nie wiedziałam, do czego mogłaby doprowadzić taka decyzja. Siedziałam więc, udając, że wciąż jestem pochłonięta czytaniem i patrzyłam, jak chłopak sprząta. Nie będę zaprzeczać, nigdy w swoim życiu nie widziałam kogoś, kto z taką werwą przecierałby zwęgloną kuchenkę. Ba, w tym szaleńczym tańcu ze ścierką i cifem nie brakowało też dziwacznego szczęścia. Nie był to jednak taniec tylko w przenośni- Gil bowiem co rusz podrygiwał i stukał nogą o podłogę w rytm nuconej przez siebie melodii. Próbowałam odgadnąć, co podśpiewywał, niestety na próżno. Zapewne była to jakaś mało znana, niemiecka piosenka. 

Minęło kilka chwil, zanim chłopak odwrócił wzrok od swojego zajęcia i spojrzał na mnie. Szybkim ruchem opuściłam głowę, znowu wracając do "czytania".

- Wiem, wyglądam zabójczo kiedy sprzątam - powiedział, szczerząc się z zadowoleniem. - Napatrz się, napatrz, nie wiem, kiedy znowu trafi ci się taka okazja - zaśmiał się, trzęsąc biodrami.

Poczułam, że robię się czerwona jak burak.

Od momentu swojego gwałtownego komentarza białowłosy zdawał się czuć jeszcze większą radość z jeżdżenia szmatką po blatach, a dodatkowo dorzucał nowe kroki do swojej choreografii. Próbowałam nie wgapiać się w niego jak jakaś psychofanka, ale od jego popisów trudno było oderwać wzrok. Co lepsze, wciąż czułam, że rumieniec nie zszedł z mojej twarzy całkowicie, a to tylko powiększało niezręczność sytuacji.

            Dokończenie tych dziwacznych porządków zajęło Gilowi ponad półtorej godziny, jednak nie miałam na co narzekać- nie tylko wymył spaleniznę, ale zajął się też resztą mojego syfu. Wyszorował blaty, szafki, nawet naczynia leżące w zlewie od jakichś dwóch dni, pomijając moje prośby, żeby oszczędził sobie zbędnej roboty. W końcu przeciągnął się i stanąwszy obok mnie spojrzał na swoje dzieło.

- Poszło mi cudnie, nie sądzisz?

- Wyjątkowo się z tobą zgadzam Gil - stwierdziłam z uśmiechem. - Dzięki za pomoc.

- Jakoś musiałem odrobić za ten bajzel, który zrobiłem, racja? - Powiedział, chyba po raz pierwszy zakłopotany. - Ale odpłaciłem się nawet z nawiązką, hehe. - powrócił do swojego zwykłego tonu głosu.

- Odwdzięczę ci się, kiedy wyzdrowieję. - powiedziałam, wstając z krzesła. - Rozumiem jednak, że teraz nie zamierzasz wracać do siebie, co?

- Nawet tego nie rozważałem - odparł z uśmiechem.

- Słuchaj. - westchnęłam, po czym kichnęłam. - Źle się czuję, pójdę się położyć. Obiecaj mi proszę, że będziesz uważał, żeby nie narobić problemów.

- Przysięgam na swój honor, szefowo. - zasalutował dumnie, po czym zaśmiał się.

- Ufam ci, Gil. - Uśmiechnęłam się, delikatnie klepnęłam go w bark i poszłam do sypialni.

Weszłam do pokoju i zamknęłam za sobą drzwi. W pomieszczeniu było piekielnie zimno, gdyż, jak się okazało, zostawiłam wczoraj w nocy otwarte okno. Westchnęłam ciężko i przymknęłam je, po czym położyłam się na łóżku. Zamkęłąm oczy i rozluźniłam ciało, odpływając w krainę rozmyślań. Czekał tam na mnie nie kto inny, jak Gilbert. Kompletnie nie spodziewałam się tego, że nowa, szkolna gwiazda zjawi się pewnego dnia pod moimi drzwiami, aby na zmianę demolować i naprawiać moje skromne mieszkanie. Co ważniejsze, to niecodzienne spotkanie, które początkowo mnie martwiło, teraz zdawało się być bardzo miłym gestem ze strony Niemca.

Uśmiechnęłam się lekko. Zmieniam zdanie zdecydowanie zbyt szybko, zwłaszcza, jeśli chodzi o innych ludzi. Cóż, Gil jednak najwyraźniej zasługiwał na takie traktowanie ze strony mojego mózgu. Brakowało mi w życiu takiej dynamicznej i aż nazbyt pewnej siebie osoby. Nie, żebym nie lubiła Olki- była w końcu moją najlepszą przyjaciółką jeszcze z czasów liceum, a to, że tyle ze mną wytrzymała wiele o niej znaczyło. Nie miała jednak w sobie tej ikry, która charakteryzuje mojego nowego znajomego. Czułam, że też mogłaby dogadać się z Gilbertem. Ciekawe, czy będą mieli szansę się spotkać, skoro zapewne wyminą się w drodze.

Przewróciłam się na drugi bok, odpychając myśli. W końcu przyszłam tu spać, a nie rozmyślać o Gilbercie, racja? Wyrównałam oddech, zacisnęłam powieki i po chwili szczęśliwie odpłynęłam.

/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\*/*\/*\

Gil zadomowił się u mnie już na dobre. Po tym, jak przesiedział tu dwa dni, pobiegł nawet po resztę swoich toreb, choć prosiłam, żeby się wstrzymał. Gdy jednak wrócił, ciągnąc za sobą brudną od błota walizkę wiedziałam, że już nie ma odwrotu. Moje biedne mieszkanie zostało stancją Gilberta Beilschmidta.

Przynajmniej nie mogłam narzekać na nudę. Chłopak co rusz robił jakieś głupoty, dzięki którym miałam zajęcie w czasie choroby. Dla przykładu: Gdy pewnego dnia spałam w najlepsze, nagle usłyszałam, jak ktoś szepcze mi coś na uchem. Nie mogła nic zrozumieć z tej niemieckiej paplaniny, zwłaszcza, że byłam jeszcze wpół śpiąca . Gdy jednak uchyliłam oko, okazał się przede mną pomarańczowy dzióbek, należący do kruczka. Zwierze umościło mi się między moimi obojczykami i najwyraźniej również ucięło sobie drzemkę. Dawno nie miałam tak intensywnej pobudki.

- Co to jest?! - spytałam przerażona, gwałtownie zrywając się do siadu.

- Wystraszyłaś go! - Wrzasnął Gil, łapiąc spanikowanego ptaszka. Gdy żółta kulka znalazła się w jego dłoniach, położył ją sobie we włosach i zaczął delikatnie głaskać. - Już Gilbirdzie, uspokój się, wszystko jest okej, widzisz? - szeptał czule.

- Dlaczego to zwierze tu jest?!

- Ciszej [T.i], bo znowu ucieknie - powiedział karcąco. - Ta mała ptaszynka to Gilbrid, mój przyjaciel. Prawda Gilbirdziku? - spytał, podstawiając sobie ptaszka pod nos.

- Co?

- Dokładnie to, co słyszałaś - odparł dumnie. - Chcesz pogłaskać? - Postawił mi zwierzątko przed oczyma.

- Ymmm... - wyciągnęłam przed siebie rękę i delikatnie położyłam ją na małej główce. Co dziwne, maluch niemal od razu zaczął wesoło piszczeć i wtulił się w moją dłoń.

- Widzisz? Lubi cię! - Uśmiechnął się.

- Znam te piski! - Olśniło mnie nagle. - Słyszałam je już w bibliotece!

- Taaa - chłopak przewrócił oczyma, zakłopotany. - Cały czas potrzebuje niańki, a nie mogłem zostawić go w domu. Zatęskniłby się biedaczek na śmierć beze mnie. Musiałem go więc nosić ze sobą do szkoły. Wiesz, karmienie i takie tam samo się nie zrobi.

Pokiwałam głową, wciąż głaszcząc zwierzątko.

- Cóż, na razie może zostawać ze mną, kiedy ty będziesz wychodził.

- Ale nigdzie wychodzić nie będę, więc na razie nie ma się co martwić - powiedział z przekonaniem.

- I tu się mylisz mój drogi. - spojrzałam na niego stanowczo. - Zaczynam czuć się lepiej, wiec ty wracasz na zajęcia.

- Was? - spytał, najwyraźniej bardzo zdziwiony takim obrotem spraw.

- Was, was, kapusta i kwas Gil. W przeciwieństwie do ciebie ja planuję dokończyć tu naukę, a bez jakichkolwiek notatek raczej tego nie zrobię, a ty jesteś jedyną osobą, która może mi je skołować.

 -Ale [T.i]!

- Nie ma ale, jutro w podskokach lecisz na uczelnie.

- Wciąż jesteś słaba, nie mogę zostawić cię bez opieki - stwierdził stanowczo.

- Ja? Słaba? - odłożyłam Gilbirda na szafkę nocną. - Zaraz zobaczymy, kto jest słaby! - Złapałam jaśka leżącego obok mnie i cisnęłam nim w chłopaka. - Żryj pierze Gilbert! - zaśmiałam się i wyskoczyłam z pod kołdry, żeby sparować zadany poduszką Olki atak.


          Mimo zapierania się od opuszczenia mnie rękoma i nogami, Gil finalnie stwierdził, że może odpuścić i poszedł na zajęcia. Całe szczęście, bo gdyby nie on, zostałabym z ponadtygodniową luką, a nie wiedziałam, kiedy będę w pełni zdrowa. Od kiedy jednak przestał przesiadywać ze mną całymi dniami, w mieszkaniu zrobiło się zaskakująco cicho. Nie mogłam uwierzyć, że brak jednej osoby, nawet przez krótki czas, może tak na kogoś wpłynąć. Cóż, przynajmniej został mi Gilbird. Ta mała ptaszyna chyba przejęła po Gilbercie misję, aby pilnować mnie na każdym kroku.  Już po naszym pierwszym spotkaniu zaczął mościć mi się we włosach, robiąc okropne kołtuny na samym czubku głowy. Próbowałam przekonać go, że są lepsze miejsca na popołudniowe drzemki, ale chyba nie ufał moim rekomendacją. Musiałam się więc pogodzić z tym, że wieczorami Gilbert wybiera mi ze śmiechem żółte piórka z czupryny, głośno komentując mój nietypowy fryz.

Po za nielicznymi przygodami z ptasim przyjacielem Gila, który pewnego dnia stwierdził na przykład, że jest ptakiem jak najbardziej latającym i próbował rzucić się z okna, czas mijał spokojnie. Gilbert urozmaicał mi czas po szkole opowieściami o sobie, pokazami gry na mojej miotle (która jego zdaniem jet źle nastrojona) i plotkowaniem o ludziach z rocznika.

- Pamiętasz tą Kaśkę, która nie chciała dać mi spokoju? - spytał pewnego dnia, gdy jedliśmy chińszczyznę na kanapie w salonie. W odpowiedzi pokiwałam głową.

- Ciężko o niej zapomnieć.

- No, racja. Wciąż nie chce się odczepić, mimo, że zaczynam ją o to prosić wprost. Nie chce słuchać mnie! Wspaniałych Pru- urwał i niemal natychmiast się poprawił. - Wspaniałego Gilberta!

- Wspaniałych Pru co? Prus? - Zaśmiałam się z niedowierzaniem.

- Dobry żart [T.i] - kopnął mnie w kostkę, ale jakoś bez przekonania. W dodatku przybrał wyraz twarzy, który mnie niepokoił.

- Wszystko okej Gil? - spojrzałam na niego zmartwiona. - Nie bierz sobie tego do siebie, to był tylko taki żarcik, nie chciałam cię urazić czy coś.

- Tak, tak, oczywiście. - odwrócił wzrok w stronę wyłączonego telewizora i spojrzał na niego, jakby smutny. Po krótkiej chwili wrócił mu jednak wigor. - A wiesz, że dzisiaj... - wrócił do swoich opowieści, urywając temat. 

Ten moment pozostał jednak w mojej głowie. O co mogło mu chodzić? Dlaczego tak gwałtownie uciął tamtą rozmowę? Czemu tak bardzo poruszyło go wspomnienie o upadłym księstwie? Musiałam jakoś do tego dojść, ale nie chciałam drążyć tematu. Jedno było pewne- kryła się za tym tajemnica, którą trzeba było rozwiązać, bez względu na to, jak trudne to będzie.

      Szukając odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, odkrywałam coraz ciekawsze strony Gilberta. Gdy pewnej nocy wstałam, obudzona przez ból głowy, zajrzałam na chwilę do salonu, w którym spał. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że zaciskał coś w dłoni. Delikatnie, żeby go nie obudzić, ociągnęłam dwa palce, żeby zobaczyć, co to. Ku mojemu zaskoczeniu, tajemniczy przedmiot okazał się być różańcem z perłowymi koralikami. Uniosłam brwi do góry. Gilbert sypia z różańcem? Nie, żebym nie była osobą religijną- chodzę do kościoła i staram się podążać za przykazaniami, ale nie spotkałam się jeszcze z czymś takim. Nawet moja świętej pamięci babcia, która była wręcz fanatyczką, nie robiła czegoś takiego.

Chciałam jeszcze ostatni raz rzucić okiem na przedmiot, ale chłopak znowu kurczowo zacisnął pięść i odwrócił się na drugi bok. Postanowiłam więc zostawić go w spokoju i na razie nie poruszać tego tematu. Nie mogłam w końcu po prostu pewnego dnia wyskoczyć jak gdyby nigdy nic z: "Hej Gil, patrzyłam ostatnio jak śpisz z różańcem, po co ci on?". Wyszłoby to bynajmniej niezręcznie.

Kiedy tamtej kładłam się z powrotem do łóżka, próbując zagłuszyć pulsujący ból w głowie, znowu myślałam o tym dziwacznym chłopaku o siwych włosach. O nie też będę musiała spytać. W końcu nikt nie rodzi się z białą fryzurą, racja?

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top