Rozdział XXXVI
Nie byłam taka interesowna jak moja ciotka. Stać mnie jeszcze na kompromisy i poświęcenie – przekonywałam siebie. Arek miał więcej do stracenia, niedługo straci też babcię, ale to, że wyrzekł się własnej matki, było dla mnie nie do przyjęcia. Jak mogłabym się dla kogoś takiego ugiąć, no jak?
– Nie złość się, nie wiedziałem, że ona tam będzie... – tłumaczył się.
– I bardzo dobrze, że tam była – warknęłam. – Teraz przynajmniej wiem, że nie nadajesz się do żadnej rodziny, nawet dwuosobowej – dodałam złośliwie.
– A ty niby jesteś lepsza, tak?
– Moja matka od dawna przebywa w zakładzie zamkniętym i nie wie, kim dla niej jestem. Widzisz różnicę, matołku? Twojej na tobie zależy, utrzymywała kontakt z teściową i ta jej wybaczyła, powinieneś...
– Nie wiesz, o czym mówisz – uciął. – Kręci się koło babci, bo liczy na jakieś ochłapy, a gdy je dostanie, zawinie się i jak zwykle słuch o niej zaginie.
– Naprawdę ci na niej nie zależy? Na własnej mamie?
– Nie. Zależy mi tylko na tobie, jeszcze to do ciebie nie dotarło?
– Przestań, niedobrze mi się robi, prędzej jeża urodzę, niż za ciebie wyjdę – wypaliłam z rozbiegu i zaraz tego pożałowałam.
Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało, nie w taki sposób, ale przepraszać go też nie miałam zamiaru. Przyspieszyłam kroku, a gdy światło na przejściu dla pieszych zmieniło się na zielone, ruszyłam biegiem na drugą stronę...
– Dzięki, że w końcu mi odpowiedziałaś! – usłyszałam za sobą. – Życzę powodzenia, może urodzisz bliźniaki!
Miałam ochotę zawrócić i wypróbować pięść na jego twarzy.
Umieram. Za oknem świeciło słońce, było dwadzieścia pięć stopni, a ja gniłam w łóżku, podrygując jak osika, z gorączką powyżej trzydziestu ośmiu. Pewnie złapałam jakiś wirus w hospicjum. Miałam jeszcze tyle do zrobienia, załatania, malowania, naprawienia i jak sobie o tym myślałam, o tych farbach, płytkach oraz innych rzeczach, czekających do użytku, to chciało mi się płakać. Jakby tego było mało, Inga, z racji tego, że ktoś musiał robić sprawunki i zajmować się domem podczas mojej niedyspozycji, zaprosiła znowu panią Helenę i to w dodatku z jej zboczonym synem...
– Maryś... wybacz, ale musisz się chyba przebrać. Zaraz zakwitniesz... – sapał i szeleścił mi nad uchem.
– To mnie nie wąchaj i daj już sobie spokój. Nie odpuścisz mi nawet w chorobie, co? – jęknęłam, przewracając się na drugi bok, by go nie widzieć.
– Nie podoba ci się? To funkcyjny model „dri-fit" z ostatniej dostawy, od razu poczujesz różnicę. Wybrałem specjalnie dla ciebie...
– Jezu... zabierz tę koszulkę, bo każę moim rękom zaraz cię wyrzucić... i wyjdź, daj mi wreszcie pospać... – wychrypiałam.
– Dobra, zrozumiałem, ale i tak ją tutaj zostawię, to prezent ode mnie na imieniny.
– Dzięki za pamięć.
Do tej pory nie potrafiłam zrozumieć, czego naprawdę ode mnie chciał ten facet i dlaczego tak się uparł.
Niepotrzebnie dzwoniłem do Piotrka. I tak nie rozumiał mojej sytuacji. Miał wszystko w dupie, bo to nie on był bękartem, tylko ja. Na dodatek od tygodnia nie widziałem Marii i niezbyt dobrze to znosiłem. Raz chciałem do niej zajść, ale kompletnie nie wiedziałem, co mógłbym jej jeszcze powiedzieć. Dowaliła mi ostro z tą matką, ale nic nie mogłem poradzić, że nie potrafiłem jej wybaczyć. Nie pojawiła się bez powodu, byłem tego pewien. Dzień, w którym zostawiła mnie z konającym ojcem i zniknęła, wykreślił ją z mojego życiorysu na zawsze.
– Widziałem, że gości mieliście. Co tam słychać? – zagaił Rambo.
– Chora byłam, a tak wszystko po staremu – odpowiedziałam obojętnie.
Czy ta baba mogła się w końcu zdecydować? – złościłam się, stojąc w kolejce od dobrych dziesięciu minut.
Kiedy wyszłam ze sklepu, Robert nadal dreptał mi po piętach i podejrzewałam, że znowu miał do mnie jakiś interes.
– Miałem wpaść, ale trochę zajęty jestem urabianiem świdra.
– Jakiego świdra?
– Świderskiego, no. Byłem tam wczoraj z ojcem i gadaliśmy z jego ciotką. Mój stary chce wydzierżawić od nich ziemię, żeby wypasać konie, bo i tak leży odłogiem. Targu na razie nie dobiliśmy, ale to tylko kwestia czasu – wyjaśnił.
– Janusz wrócił do domu? Jak się czuje, widziałeś go? – dopytywałam i z wrażenia aż przystanęłam.
– Ej, coś się tak zapaliła? – Wyszczerzył się. – Pewnie, że widziałem, ma nowy sprzęt na akumulator i kołnierz ortopedyczny. Pewnie mu jakąś operację zrobili, ale nie pytaliśmy, bo ta jego ciotka, nawet nas do domu nie wpuściła. Na schodach żeśmy stali jak jehowe, a on tylko kursował za nią, w tył i przód, w lewo i prawo...
– Odwiedzę go – wyrwało mi się.
– Taa, jasne. Czuj się, że ta facetka ci pozwoli – prychnął.
– A dlaczego nie? Przecież to ja go znalazłam, kiedy miał atak i wezwałam pogotowie – wyjaśniłam
– Chcesz tam iść sama, poważnie?
– Byłam tam nie raz, dam sobie radę.
– To może byś tego... przy okazji wybadała, co mają zamiar zrobić z tą ziemią, bo staremu bardzo zależy. Jakby się okazało, że ktoś nas już ubiegł, to trzeba gada musowo przebić. Mamy plan na nowy interes, a ich ziemia graniczy z naszą i byłoby cacy ją wydębić.
– Wątpię, żeby ze mną o tym rozmawiali, skoro nawet twój tata nic nie wskórał – odparłam, niebyt przekonana.
Nie chciałam się wtrącać w ich interesy, chciałam tylko wiedzieć, co się działo z Januszem.
– No nie, ale, ale ty ten... – zająknął się – on z nikim tutaj nie gadał, a tobie udało się koło niego zakręcić. Ziemia i dom nadal należą do niego, więc...
– Zobaczę, co da się zrobić. – Westchnęłam.
– Dzięki, jesteś...
– Pod jednym warunkiem – ucięłam mu. – Powiesz mi, co tam robiliście tamtej nocy po pożarze i dlaczego mnie przegoniliście. – Spojrzałam na niego poważnie.
– A po co ci to wiedzieć?
– Coś za coś, taka wymiana informacji. Wiesz, że nie jestem plotkarą i zatrzymam to dla siebie – zapewniłam.
– A dlaczego nie chciałaś ode mnie roweru?
– Nie mogłam go przyjąć za darmo, a nie stać mnie teraz na taki wydatek. Mój kolega ma sklep sportowy w mieście, więc widziałam, ile takie kosztują – wyjaśniłam. – Więc, o co wtedy chodziło?
– Jeśli myślisz, że mamy coś wspólnego z tamtym podpaleniem, to grubo się mylisz. Stara sama podpaliła strych...
– Wcale tak nie myślę, tylko głupek wracałby tam zaraz po podpaleniu. Więc, co tam robiliście? – naciskałam.
– Kurde, uparta kobieto... – warknął pod nosem. – Chcieliśmy tylko coś sprawdzić, wystarczy?
– Co sprawdzić?
– Chcieliśmy się dostać do kiosku, ale zakluczył na dziesięć spustów, to w końcu odpuściliśmy, żeby nie robić hałasu, bo to ten... byłby już włam – zniżył głos.
– A gdzie on ma ten kiosk? Niczego takiego nie widziałam – zdziwiłam się.
– Piwniczka znajduje się pod silosem, ale wejście w stodole. Popiliśmy i tak dla jaj żeśmy tam poszli. Mówią, że stary gwałcił w kiosku synową i że tam się podobno powiesiła – wyjaśnił ponuro.
– W tym silosie? – zaniepokoiłam się, czując ciarki na plecach.
– Przecież tłumaczę, że pod nim. Silos stoi nad kioskiem, jest pusty jak cysterna, kumasz już? Podobno znaleźli ją powieszoną na strychu, ale wujek twierdzi, że Świderscy sami ją tam przenieśli, tak przynajmniej ustalili śledczy.
Pamiętałam hałas dochodzący jakby spod ziemi, a potem zobaczyłam Janusza. Pojawił się zmachany nie wiadomo skąd.
– Myślisz, że Janusz naprawdę mógłby... – zamilkłam, ponieważ nie przeszło mi to przez gardło.
– Chuj, za przeproszeniem wie, co mógł, a czego nie. Sam bym powiesił takiego gnoja. – Splunął. – Dał dupy, że pozwolił zbrukać własną kobietę, tyle w temacie.
https://youtu.be/4hnQDHN7AKY
Tym razem poinformowałam Ingę, dokąd wychodzę po kolacji, ale nawet tego nie skomentowała. Nie miałam zamiaru niczego ukrywać. Już nie. Zamykałam bramę, kiedy dostrzegłam nadjeżdżający samochód. Auto raptownie zwolniło, zatrzymało się pod furtką sąsiada i wygramoliła się z niego kobieta. Kaśka. Następnie zaczęła walić w domofon z komórką przy uchu...
– Otwierasz, czy nie...? – dobiegł mnie jej roztrzęsiony głos.
Udawałam, że jej nie widzę i ruszyłam w swoją stronę.
– Hej, zaczekaj! – usłyszałam, więc się zatrzymałam i odwróciłam. – Może wiesz, gdzie podziewa się Arek? Maria, tak? – spytała ze łzami w oczach.
Trochę przytyła albo... Mimowolnie spojrzałam na jej brzuch. Była w ciąży?
– Niestety nie wiem, nie rozmawiamy ze sobą – odpowiedziałam.
– A nie wiesz, czy był dzisiaj w domu? Od wczoraj próbuję się do niego dodzwonić i nic.
– Nie widziałam go. I wcale nie jest mi przykro.
– No nic, dzięki. – Machnęła ręką, po czym wróciła do samochodu.
Chyba będzie miał ten swój ślub i to prędzej niż się spodziewał – pomyślałam. Jednak zaraz pożałowałam tych myśli. Możliwe, że byłam zła i przemawiała przeze mnie zazdrość, ale jakoś nie wyobrażałam sobie tutaj tej szczęśliwej rodzinki i w ogóle tej kobiety. Na samą myśl, że musiałabym na nich patrzeć, ściskało mnie w żołądku. Na nich razem.
Wieczór był ciepły, jeszcze świeciło słońce, więc postanowiłam pójść na skróty. Między polami odkryłam nową ścieżkę, którą, jak się okazało, ktoś prowadzał bydło, ponieważ co kawałek trafiałam na krowie łajno. Gdy w końcu wyszłam spomiędzy pól i zobaczyłam gospodarstwo Świderskich, moją uwagę przykuł jasny punkt na tle wznoszącej się w oddali łąki. Poruszał się, a potem zamarł. Janusz? Spojrzałam na jego dom, ale w pobliżu nie dostrzegłam nikogo, nawet brama była zamknięta, więc ruszyłam za nim, przyspieszając kroku. Co mu powiedzieć i jak się przywitać? Od jakiegoś czasu nie było go z moich myślach. Miałam zbyt wiele na głowie i prawdę mówiąc, nie sądziłam, że jeszcze tutaj wróci. Bałam się tego spotkania, ale chyba najbardziej rozczarowania. Mimo to musiałam go zobaczyć. Zaczęłam biec, zastanawiając się, ile wyciągał taki akumulatorowy wózek. A gdyby mu się rozładował? Dookoła same pola i dziko rosnące owocowe drzewa na ugorach, więc kto by go sprowadził z powrotem do domu? A to, co do cholery? Zatrzymałam się, wytężając wzrok. Z tyłu wózka wystawały kule, które z daleka przypominały śmigła. Idiotka.
– Janusz! – krzyknęłam, zmachana, kiedy nagle skręcił w pole i zniknął mi z oczu. Dogoniłam go w górze dość stromej drogi, między polami kukurydzy i dopiero wtedy się zatrzymał. – Dzień dobry... – wysapałam. – Dobrze cię znowu widzieć, kiedy wróciłeś?
Nie odpowiadał, nie patrzył na mnie, tylko gdzieś przed siebie, więc stanęłam przed nim, a potem kucnęłam, by mu się przyjrzeć. Zmienił się. Schudł, obciął włosy, ale nie miał kołnierza. Trudno było powiedzieć, w jakim był stanie i czy w ogóle mnie poznawał.
– To ja, Maria – dodałam po chwili.
Ktoś dobrze o niego dbał. Paznokcie miał czyste, twarz ogoloną, tylko na białej podkoszulce dostrzegłam zielonkawe plamki, a tuż poniżej nogawek spodni od pidżamy, owinięte bandażem kostki. Powiedz coś. Jak się czujesz? Miałeś operację? Będziesz chodził? Dokąd się wybierasz? – prowadziłam ze sobą wewnętrzny monolog.
Nagle cicho zaszumiał mechanizm, Janusz powoli wycofał, a następnie ominął mnie i pojechał dalej. Podniosłam się i zobaczyłam, że dalej droga nie była już taka prosta, z mnóstwem dziur i kamieni wywiezionych najprawdopodobniej z pola.
– Co on kombinuje? – mruknęłam pod nosem, po czym zerknęłam na telefon.
Robiło się późno, słońce chowało się za horyzontem, a ten uparcie oddalał się od domu i Bóg raczył wiedzieć, po co i gdzie. Powinnaś wracać.
– Janusz, poczekaj!
Ruszyłam dalej niepewnym krokiem, wypatrując po drodze jakiegoś celu. Nie dostrzegłam niczego ani nikogo, oprócz pól oraz lasku, w dole naprzeciwko, do którego kierował się Janusz. Przed laskiem rozciągały się niewielkie mokradła, porośnięte wysoką trzciną. Zatrzymałam się, gdy zakołysał nią wiatr i doleciał do mnie urywany odgłos akumulatorowego wózka. Naszły mnie złe przeczucia.
Cdn...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top