Rozdział XXXIII

Nie bez powodu zacieśniłam znajomość z Robertem Komanem i bynajmniej nie po to, by zrobić sąsiadowi na złość. Czas upływał, a zakamuflowana w skrytce na stropie koperta, leżała nietknięta i nadal nie wiedziałam, co z tym począć. To była poważna sprawa, o wiele bardziej kłopotliwa niż jakieś pomówienia czy kradzież kwiatów, o którą oskarżył mnie Arek; wiedziałam, że kupił je dla mnie, dlatego tamtego dnia zabrałam je do siebie. Jednak potem temu idiocie nagle wszystko się odwidziało i w pijackim amoku narobił mi wstydu, twierdząc, że były dla jego babci, ale taka ilość gotówki?

Ktoś wysłał nam ten obraz i wiedział, że teraz to my byłyśmy w jej posiadaniu. Na samą myśl o tym dostawałam ciarek. Inga bez wahania by ją rozpuściła, tym bardziej że darowana...

Siedziałam z Rambo oraz jego kolegą Mirkiem Kosą, w świeżo pomalowanym, „ogródku piwnym", jak nazwał to miejsce Robert. Nic wyszukanego czy na pokaz, lecz w bloku, na wąskim balkonie, miałyśmy o wiele mniej, jakąś jedną trzecią z tego, więc to i tak był pewien luksus. Zbudowałam tutaj niewielki podest z zaimpregnowanych ciśnieniowo desek, kupiłam cztery rozkładane krzesła i do tego biały stolik pcv z parasolem. Przy podeście znajdował się mały ogródek z warzywami, który założyłyśmy z Ingą, żeby mieć trochę nowalijek i świeżych ziół. Pomalowałam też drewnianą szopkę i zrobiłam pod nią klomb, gdzie posadziłam trochę bratków, a wokół ogródka nagietki i aksamitki, które, według Ingi miały odstraszać szkodliwe owady. Brakowało tylko oczka i wesoło pluskającej wody. Pogoda była piękna, piwo z malinowym sokiem smakowało wyjątkowo dobrze i czułam się świetnie.

– Nie lepiej było wziąć ciemniejszy, na przykład zielony? – zagaił Rambo, wskazując na parasol. – Ptaki ci go zaraz obsrają.

– Tylko białe zostały – wyjaśniłam. – To tak na razie, bo mam plan, żeby postawić tu altanę, z daszkiem pokrytym gontem i rynnami – dodałam z dumą, czym wyraźnie go zdziwiłam.

– Dobra, czas na mnie – odezwał się Kosa i poklepał po brzuchu.

Nie miał specjalnie po czym, ponieważ był chudy jak patyk i do tego wysoki. Palił „kręcone" papierosy jednego za drugim, miał włosy w kolorze siana i duże, błękitne oczy. Był brzydki jak noc, cały w bliznach po trądziku, ale po bliższym poznaniu nadrabiał, zwłaszcza żartami, z których nawet Inga miała ubaw.

– Siedź jeszcze, pojedziemy razem, gdzie ci się pali? – zagaił Robert.

– Wodę muszę z kiosku wypompować, zanim stary wróci i będzie się do mnie sadził. Myszy już cuchną, a pływa ich tam tyle, co robactwa – wyjaśnił ponuro.

– Z kiosku? – zdziwiłam się. – A co to takiego?

– Kiosk to... kiosk – wybełkotał.

– Kiosk to taka... piwniczka na dworze, wiesz... albo prościej... komórka, tylko pod ziemią – wyjaśnił za niego Robert, czkając co drugie słowo.

– Dobra, wy sobie gadajcie, ale ja naprawdę muszę już spływać. Krowy też same się nie oporządzą, a wieczorem mam jeszcze oprysk. Dzięki za piwo Maryś.

– Nie ma za co, następnym razem ty stawiasz – rzuciłam za nim.

– No to cze... – Machnął do niego Koman, zanim Kosa chwycił za swój rower.

Rower Mirka był obdrapany, z siodełka wystawała gąbka i miał poluzowany błotnik. Ogólnie złom. Za to kolarzówka Rambo wyglądała na całkiem nową.

– Mam nadzieję, że nie powiedziałam czegoś...

– Nie, no co ty – uciął. – Kosa zarobiony jest. Centralnie ci mówię, tyra za czterech. Młodszy brat Stasiek siedzi w internacie na drugim końcu Polski i ma na wszystko wyjebane. Matka im choruje, siostra się puszcza, a stary wiecznie narzeka i drze się na Mirka, a czasem to i mu po plecach da. Robi na pół etatu za stróża, a jak przyjeżdża z roboty, to wielki pan. Taki wyrywny charakter, co zrobisz...

– A ten kiosk? Dawno nie padało, więc skąd woda? – zainteresowałam się, lecz zbierałam na to, by zmienić temat.

Miałam zamiar zapytać go o dług wujka, o którym wspominał pierwszego dnia, jak się poznaliśmy.

– A cholera wie, może szambo przepuszcza albo gruntowa się dostaje? – Westchnął. – U mojego wuja zasypali to gówno w pizdu, bo dzieciaki by się któregoś razu potopiły. Wiesz, zobaczyły drzwi w ziemi, zaczęły się wygłupiać i po nich skakać, aż w końcu przegniłe dechy się zarwały...

Drzwi w ziemi? Pierwszy raz o czymś takim słyszałam, mimo że wychowałam się na wsi.

– Tutaj chyba czegoś takiego nie ma, prawda? – spytałam i zaczęłam się rozglądać. Skoro w ziemi, to być może zarosło darnią...

– Nie, tylko w gospodarstwach, ale we wsi mało kto jeszcze ma. Na pewno Majeryk... Sołtys... Świderski i Kosa – wyliczył z namysłem. – A co, chciałabyś sobie kiosk wykopać? – Zaśmiał się i puścił do mnie oko. – Kto by pomyślał, że taka jesteś zaradna, aż kopara opada, co żeś tutaj nacudowała. Ech, żeby każda była taka robotna... – Westchnął, po czym rozejrzał się i zatrzymał wzrok na kurniku sąsiada. – A z tym partyzantem nadal się nie odzywacie? – zagaił po chwili.

– Ano nie, nie mam czasu na zabawę w wojenkę – zażartowałam. – Dałam sobie spokój – dodałam i nagle przestało mi być wesoło.

Zachowywaliśmy się jak rozwydrzone bachory, walczące o kawałek podwórka. Brakowało tylko, żebyśmy zaczęli się wyzywać i obrzucać błotem przez płot. Nadal bolało to, co o mnie powiedział i nie mogłam tak po prostu udawać, że nic się nie stało. Tym bardziej że zrobił się złośliwy i tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że nie był to jedynie pijacki bełkot, ale naprawdę tak o mnie myślał.

– Lubisz go... – usłyszałam i natychmiast wypadłam z zadumy.

– Co?

– Kto się czubi, ten się lubi, jak to mawiają – Wyszczerzył się. – Napruty był wtenczas jak perszing. Myku i ja ledwośmy go do chałupy odstawili, aż żal było, mu wpierdol spuszczać, bo sobie zaskórzył jak nic, ale...

– Ale co? Raptem trzymasz jego stronę? – zdziwiłam się dla niepoznaki.

– A gdzie tam. – Machnął ręką i dopił resztę piwa z butelki. – My dwaj to się raczej nigdy nie dogadamy. Tak było od początku, ale powiem ci, że dawno nie widziałem, jak się porządny facet stacza, wiesz... Zawsze grał gieroja, nawet na klopie siedzi jak wielki pan.

– Na klopie? – powtórzyłam.

– No, na klozecie. O, tak siedzi. – Zademonstrował, zakładając ręce na piersi, po czym wyprostował się i zamarł jak posąg. – Uważał się za lepszego od nas, a tu fuch! Żołnierzyk się przewrócił i rozpłakał.

– Co zrobił?

– Nie mówiłem ci? No, rozwył się jak syrena strażacka. Ubaw mieliśmy, ale potem jak mówiłem, zaczął się nagle do mnie stawiać i mi przywalił, ale nie specjalnie mocno, nie na tyle, żebym mu zaraz oddał. No mówię, żal mu było bęcki spuszczać, bo obciach na całego, ale teraz se myślę, że takich rzeczy to wiesz... nie wypluwa się bez powodu. Facet się stacza i tyle.

Zawsze miałam problem z ciemnymi oczami i poważnymi twarzami, bo taki był właśnie Robert. Niby wiejski chłopak, a trudny do rozszyfrowania. Uprzejmy a innym razem sprawiający wrażenie groźnego bandyty. Dlatego patrzyłam na niego, skołowana, nie wiedząc, czy sobie żartował, czy mówił serio.

– No coś tak zamilkła, jak ryba? Na chłopski rozum, jak to wszystko wziąć do kupy, chłop się zabujał na zabój, normalka. Chla i palma mu odbija. Kiedyś trzy dni z rzędu piłem, jak mnie dupa zostawiła, a nawet tej wódki nie była warta. Ech, szkoda gadać...

Nie byłam taka jak Arek, bo oprócz Ingi, nikomu więcej nie powiedziałam, że pił z Januszem, narobił przy mnie w majtki, naćpał się jakimiś lekami i też płakał potem jak dziecko. Mogłam sobie pogratulować, że nie byłam taka jak oni wszyscy.

– Przestań już, po co tam w ogóle się kręcisz? – zrugałam Ingę. – Chcesz, żeby znowu miał do nas pretensje, że mu siatkę niszczymy?

Wyprostowała się i odsunęła chodzik, by usiąść przy stole.

– Jego wina, siatka już przerdzewiała, niech sobie nową założy. Poszłam tylko pety pozbierać po twojej imprezie – odparła i spojrzała na mnie dziwnie. – I trzy jajka znalazłam w krzakach. Ta czerwona małpa pewnie zniosła, co się tak do nas ciśnie – dodała z zadowoleniem.

– Jajka? Trzeba mu oddać...

– Oszalałaś, jeszcze czego? – fuknęła. – Co po naszej stronie to i nasze. Tamta śliwka, co tak ładnie rozrasta się w rogu, też w połowie na naszym.

Matko, co za pazerność – pomyślałam i zrobiło mi się za nią wstyd.

– Nie będzie żadnych jajek ani śliwek. Muszę te dziury załatać i koniec dyskusji – oświadczyłam stanowczo.

https://youtu.be/enjWITP-rrc


Siatka rzeczywiście była przerdzewiała, głównie na dole, nad samym betonem. Zauważyłam to, dopiero gdy oberwałam wysoką trawę. Mógł wymienić na pokrytą plastikiem, skoro już zrobił podmurówkę i nie byłoby problemu – pomyślałam, skręcając oczka kawałkami znalezionego w komórce drutu. Był skorodowany tak samo, jak siatka, ale miałam nadzieję, że trochę potrzyma.

Podobał mi się kurnik sąsiada i gdybyśmy miały więcej miejsca, też bym jakiś postawiła. Nie liczyłam, ale na oko miał ze dwadzieścia kur i koguta- agresora. Ptak był bardzo terytorialny, czasami podbiegał do siatki i próbował mnie przez nią dziobnąć, ale na szczęście okazał się zbyt duży, by przecisnąć się przez szpary. Kiedy byłam mała, dziadek dostał od kogoś koguta i zamknął go w komórce. Na naszym podwórku rosły dwie sosny, a na pniach siedziało dużo ciem. Dziadek mówił, że to szkodniki drzew i nazywają się Brudnice mniszki. Zaczęłam je zbierać i karmiłam nimi koguta przez dziurę po sęku. Babcia potem go zabiła, bo nikt oprócz mnie nie mógł do niego podejść...

– Cholera – syknęłam pod nosem, dostrzegając zbliżającego się sąsiada.

Domyśliłam się, że przylazł tutaj, bo wypatrzył mnie przez okno. A właściwie, to niby czego miałam się bać? Kolejnych oskarżeń? Byłam po swojej stronie i naprawiałam ogrodzenie. Niech widzi, że mam gdzieś jego jajka.

– Cześć! – krzyknął i zaraz zniknął w kurniku.

Wyglądało na to, że w końcu znudziło mu się milczenie i zadzieranie nosa, ale ja się nie odzywałam. Robiłam swoje.

– Ładnie tu wysprzątałaś i urządziłaś...

– Matko! – wrzasnęłam, przestraszona i odpadłam od siatki, gdy odezwał się grobowym głosem z krzaków nieopodal. – Zwariowałeś? – Poderwałam się na nogi, a potem szybko otrzepałam. Cholerny żołnierz!

– Ten się boi, co broi – skwitował w żartach. – Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. To znaczy... chciałem, ale nie aż tak – przyznał się. – Po co to robisz? Niedługo będę stawiał tutaj normalny płot, więc niepotrzebnie sobie zawracasz głowę – dodał poważnie.

– Potrzebnie. Twoje kury wszędzie się szwendają i niosą u nas jajka – wyjaśniłam, nawet na niego nie patrząc.

– To się ciesz – odparł, po czym podszedł do siatki i zaczął się rozglądać. – Znalazłaś sobie w końcu towarzystwo, co? – Wskazał na podest.

– A co ci do tego? – Założyłam ręce na piersiach i też do niego podeszłam. – Znowu masz o czym gadać, możesz dalej rozpowiadać o mnie te swoje bzdury – dodałam, patrząc na niego z wyrzutem.

Matko, z tym zarostem naprawdę wyglądał jak Bradley – pomyślałam i nawet nie wiedziałam, kiedy zeszła ze mnie para i całe napięcie.

– Niczego nie rozpowiadałem, tylko wyjaśniłem niezbyt trzeźwo. Nie moja wina, że Koman, zamiast gęby ma rozlazłą cholewę i wszystko ci powtórzył. Więc zapytam jeszcze raz. Długo jeszcze masz zamiar udawać tę szopkę?

– Niczego nie udaję, jestem na ciebie zła, nie widać? – wypaliłam bez ogródek.

– To przestań, przeprosiłem cię, co nie?

– Po co? – Zmarszczyłam się. – Masz tę swoją wypicowaną „panienkę z torbami", a mnie podobno traktujesz jak zepsute powietrze.

Zabawne, że dopiero teraz o niej pomyślałam. Z tego, co zdążyłam zauważyć, była tak samo napuszona, jak on i pod tym względem pasowali do siebie, ale miała też córkę...

Boże, zakończ to jakoś, bo ja nie potrafię.

– To... – zamilkł i ciężko westchnął, wieszając się na siatce. – To, co mam zrobić, żeby było między nami jak dawniej? Pytam, bo mi zależy. Kaśka jest znajomą z pracy, a nie moją panienką. Spotykamy się od czasu do czasu niezobowiązująco, to chyba akurat powinnaś zrozumieć, bo sama...

– Nie – ucięłam mu – nie muszę tego słuchać i nie chcę.

Cholera, dlaczego to tak bolało, gdy nagle ich sobie wyobraziłam?

– Nie u mnie i nie w moim łóżku – ciągnął na upartego. – Jeżdżę do niej, ale to zbyt skomplikowane i... opowiadałem jej o tobie.

No super!

– Na pewno mieliście niezły ubaw – skwitowałam z prychnięciem.

– Nadal nic nie rozumiesz...– Pokręcił głową i przygryzł wargę. – Może gdybyś podeszła trochę bliżej, wytłumaczyłbym to lepiej – mruknął ciszej, po czym wbił nagle biodra w siatkę, aż ta wygięła się pod jego naporem.

Omal nie jęknęłam z zaskoczenia i miałam nadzieję, że ten obsceniczny gest nie znaczył tego, co myślałam. A może jednak? Zrobiło mi się gorąco i jak na zawołanie wróciły wspomnienia.

– Maruś... Maruś, jesteś tam?! – usłyszałam, na co raptownie odwróciłam się od ogrodzenia, czując, jak pali mnie twarz, ale bynajmniej nie od słońca.

– Jestem, już... skończyłam! – odkrzyknęłam z trudem.

– Przyjdę wieczorem, jak zgaśnie u niej światło i lepiej tu bądź... – dotarł do mnie chropowaty pomruk, zanim ruszyłam do Ingi.

Zdesperowany, to mało powiedziane. Byłem w cholernym dołku i tęskniłem za Marią coraz bardziej. Aż zrobiłeś z siebie wiejskiego głupka. Chciałem, żeby te wygłupy już się skończyły i między nami było jak kiedyś. Miałem już dość zamartwiania się, picia, zapieprzania w pracy na ciągłym kacu i proszenia się o zwolnienie. W domu miałem bajzel na kółkach. Nie tylko sprzątać mi się nie chciało, ale nawet zrobić prania. I żyć się nie chciało. Bo niby po co i dla kogo miałem się dalej starać?

W końcu jakoś się przemogłem i bez zbędnego sortowania upchałem wszystko do pralki, ale jak na złość franca nie chciała ruszyć i pokazała mi jakiś error, więc też jej pokazałem i wycelowałem w bęben, gotowy rozwalić jej bebechy. Wreszcie miałem dość denerwującego pikania, wywaliłem połowę rzeczy na podłogę, ponownie wybrałem program i dopiero wtedy zaskoczyła.

– Ja jebię... – wydusiłem, cały spocony. – Oddychaj stary, oddychaj...

Cdn...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top