Rozdział XXXII
– Zamknąłeś się? – nie dowierzałam, szarpiąc za klamkę. – Otwieraj debilu, to nie jest śmieszne!
– Nie da... rady... – jęknął. – Już mi lepiej, to przez te chore tabletki, zapomniałem kupić nowych...
– Jakie tabletki? Bierzesz psychotropy po pijaku, oszalałeś?!
– Nie jestem debilem, to przeciwbólowe i chyba są przeterminowane... Wybacz, ale muszę iść...
– Gdzie znowu? – zaniepokoiłam się.
– Pod prysznic. Dzięki za pomoc, ale już sobie poradzę, możesz wracać...
Czy on sobie kpił?
– Daruj sobie te jęki, narobiłeś przy mnie w spodnie, więc gorzej być już nie może – odparłam. – Wziąłeś jakieś podejrzane tabletki i mam cię zostawić? A jeśli zasłabniesz jak ostatnio, upadniesz i rozbijesz głowę? Mam wracać? Nie bądź śmieszny...
– Właśnie tak, wracaj... do siebie, pogadamy jutro. Muszę się położyć, dzisiaj mam nockę...
– Serio?
– Tylko dokładnie zatrzaśnij drzwi...
– Wiesz co? Odwal się na zawsze idioto! – wrzasnęłam i sobie poszłam.
– Wiedziałam, że ma problemy psychiczne, ale ty jak zawsze wiesz lepiej. Czego się spodziewałaś? To alkoholik! – podniosła głos Inga. – Nogi mu się rozjeżdżały, jakby narobił w portki.
– Jakbyś zgadła – mruknęłam.
– Co?
– Narobił i nie pozwolił sobie pomóc – wyjaśniłam, pomijając oczywiście „chore" tabletki. – Debil... – dodałam pod nosem.
– O ludzie! – Skrzywiła się. – Musimy koniecznie się odgrodzić od tego zasrańca. Kupimy bramę i kawałek ogrodzenia. Przydałby się też domofon... – zaczęła gorączkowo planować.
– Wiesz, że to niezły pomysł? – przyznałam. – Ale najpierw malowanie.
– To kiedy jedziemy po zakupy?
– Nie dzisiaj, mam coś do załatwienia na wsi.
– Tylko nie mów, że znowu idziesz do kaleki.
– Ma na imię Janusz i nie jest kaleką. Jest... – zamilkłam, słysząc nagle dzwonek mojego telefonu.
– Jak to ten bandyta, to nie odbieraj – poleciła.
Nie znałam numeru, ale skoro nie był prywatny, to odebrałam.
– Słucham... Halo? Halo?
Cisza. Nikt się nie odzywał, ale po chwili, gdzieś w tle usłyszałam jęk, a potem ciche dzwonienie, jakby ktoś stukał łyżeczką o kubek.
– Janusz? – bąknęłam intuicyjnie, choć przecież wiedziałam, że nie miał telefonu, więc...
Znowu dzwonienie. A może miał i coś się stało? Może ten zasraniec coś mu zrobił? Spanikowana pobiegłam się przebrać.
– Co? Głuchy telefon? Kto to był? – dopytywała, drepcząc za mną.
– Skoro głuchy, to skąd mam wiedzieć? – odpowiedziałam w pośpiechu.
Ubrałam kurtkę, zmieniłam buty i wybiegłam z domu, a wtedy zgubiłam sieć i połączenie zostało przerwane.
– Nie...
Biegłam co sił w nogach. Można powiedzieć, że dostałam tak zwanego „spida". Przed zakrętem omal nie wpadłam pod nadjeżdżający z naprzeciwka samochód dostawczy, dowożący towar do naszego sklepu. Tak bardzo chciałam się mylić, lecz intuicja podpowiadała co innego. Boże, niech wszystko będzie z nim w porządku...
Wreszcie dobiegłam do bramy, a na widok samochodu na podwórzu, dostałam kręćka. Dosłownie. Obeszłam pojazd chyba z dziesięć razy, nie mając pojęcia, co się tutaj stało. Na szczęście nie zauważyłam wgnieceń ani zadrapań, więc Arek raczej nie jechał nim po pijaku. Ruszyłam do domu, a dla potwierdzenia przypuszczeń, zadzwoniłam pod zagadkowy numer i... Nie myliłam się. Kłamca miał telefon! Nie dbałam już o grzeczność, nawet się nie przywitałam, tylko od razu poszłam za sygnałem. Byłam coraz bardziej zdenerwowana i obawiałam się, co za chwilę odkryję. A może to tylko głupi żart albo jakaś pułapka? Jak w tych strasznych filmach, gdzie bezmózga dziewczyna najczęściej zmierza tam, gdzie nie powinna. Zupełnie jak ty – odezwał się głos rozsądku.
– Ja... Janusz! – krzyknęłam i rzuciłam się do niego na podłogę.
W kuchni śmierdziało wymiotami, aż mnie samą na nie zebrało, ale nie dbałam o to. Miał pobielałe kostki, a rękę zaciśniętą na telefonie jak imadło, przez co z trudem mu go wyjęłam. Boże dopomóż! – błagałam w myślach, próbując podnieść Janusza i posadzić go pod szafką.
– Aaaaa...– jęknął żałośnie, otwierając szeroko buzię, jakby próbował krzyknąć, ale nie był w stanie.
Odepchnęłam na bok jego „pojazd", rozejrzałam się i nagle zrozumiałam. Na stole stały kwiaty, pusta butelka po alkoholu, dwie szklanki i dwa kubki oraz resztki jedzenia na talerzach. To ja się zamartwiałam jak idiotka, a ci sobie libację urządzili?
– Wstawaj! – warknęłam, szarpiąc go za sweter, lecz Janusz ani drgnął.
Właściwie to zaczął cały drżeć, ale jednocześnie był sztywny jak paralityk. Nogi miał napięte, mięśnie twarde jak skała, a palce u stóp podkurczone. Zacisnął też usta, przez co zrobiły się sine. Coś było nie tak i to bardzo.
– Janusz! – podniosłam glos. – Nie mam siły, spróbuj... – zamilkłam ze strachu, gdy raptownie wyrzucił w górę ręce, a potem wywrócił oczami, tak, że zobaczyłam jedynie białka. – Cholera...
Szybko wybrałam numer pogotowia, widząc, jak piana zaczyna wypływać mu z ust. To wcale nie wyglądało na zatrucie alkoholowe, tylko jakiś atak.
A miał być moją wiosną...
Dwa miesiące później.
Grzebałam przy ogrodzeniu, ku zdziwieniu niektórych mieszkańców. Co jakiś czas ktoś nawet się zatrzymywał albo głupio zagajał przez opuszczoną szybę samochodu, że to nie jest zajęcie dla kobiety i powinnyśmy wynająć sobie fachowców. A co, do cholery, robiłam nie tak? Przęsła oraz słupki były idealnie wypoziomowane i zamocowane na kotwach, wystarczyło pomalować, a potem obsadzić od ulicy sukulentami albo płożącymi bylinami. No i proszę! Miałyśmy całkiem niezłą wizytówkę. Czekałyśmy tylko na bramę i furtkę, bo miały być kute, robione na zamówienie.
– Nareszcie skończy się tutaj wjeżdżanie i zawracanie samochodami. – Westchnęła Inga, opierając się na miotle. – Ludzie w ogóle nie szanują czyjejś własności.
– Przyzwyczaili się, nie zapominaj, że to nie jest normalny dom, tylko była świetlica wiejska, ale masz rację, teraz żadna nieproszona noga tu nie postanie – podsumowałam, zerkając ukradkiem na dom naprzeciwko, a potem na kury grzebiące się za naszą działką.
Sąsiad doglądał ich codziennie, a ostatnio nawet pokłócił się z Ingą, gdy jedna gdzieś się przecisnęła i nasrała nam na schody.
– A ciekawe, co u zasrańca – mruknęła konspiracyjnie, jakby mnie przyłapała. – Ta jego matka, to coś późno go miała, nie?
– Boże, jaka matka? – jęknęłam, mając już dość jej gderania nad uszami i skakania z tematu na temat. – Przecież mówiłam, że to babcia.
– Widziałaś gdzieś, żeby ktoś tak chuchał na babcię? Pewnie też go wychuchała, tylko o dobrych manierach zapomniała – podsumowała złośliwie.
– Dba o nią, jak kiedyś ona dbała o niego, mieszkają razem, co w tym dziwnego? I od kiedy tak cię to interesuje?
– Ale wózek temu kalekiemu zabrał, nicpoń jeden.
– To był jego wózek. Jego babki – sprostowałam.
– Idę kawy zrobić, dość mam na dzisiaj majtania...
– Dla mnie herbatę – rzuciłam za nią.
https://youtu.be/J6-vXnwYXSI
Często myślałam o Januszu, niemal codziennie i o tym, co się wówczas stało. Nie miałam pojęcia, czy wydobrzał i gdzie teraz przebywał. Wiedziałam tylko tyle, ile usłyszałam od sklepowej. Podobno ktoś zabrał go ze szpitala i słuch o nim zaginął. Jego matkę pochowano na tutejszym cmentarzu niecały tydzień po tym, jak zabrało go pogotowie. Nawet byłam z Ingą na pogrzebie, z nadzieją, że jakimś cudem Janusz się tam pojawi, lecz go nie było. Poznałam za to jego ciotkę, młodszą siostrę pani Janiny, mrukliwą, skrytą i dość nieprzyjemną kobietę. Kiedy zapytałam o Janusza, obrzuciła mnie surowym spojrzeniem, po czym spytała, kim jestem, że mam w ogóle prawo o niego pytać. Cała rodzina była jakaś dziwna, a podczas ceremonii, mieszkańcy wsi, trzymali się od nich na dystans.
Nie sprzedano domu, a gospodarstwa doglądali krewni Świderskich. Czasami, jadąc autobusem, widziałam pod bramą duży, ciemny samochód i kręcącego się tam mężczyznę z kobietą, a raz mignęła mi nawet dwójka dzieci.
Jeśli zaś chodziło o Arka, to nasze relacje uległy zmianom. Niestety na gorsze. Tego akurat się spodziewałam, ale czy żałowałam? Na początku trochę. Potem zaczął mnie wkurzać i to tak, że gdy widziałam go za ogrodzeniem, wchodziłam do domu, żeby na niego nie patrzeć i nie rzucić mu w ten głupi łeb kamieniem. W ogóle przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Skasowałam jego numer i wszystkie ślady z telefonu. Napinał się jak kogut, robił głupie miny i, robił mi na złość. Ktoś przewracał nasz kubeł, wyrzucał śmieci na ulicę albo odstawiał go w inne miejsce. Kiedyś szukałam kubła prawie dwie godziny! Wiedziałam, że to jego sprawka. Zachowywał się, jakby chciał mnie stąd wykurzyć, ale jeśli myślał, że byłam taka słaba, to grubo się mylił. Robiłam wszystko, by udowodnić, że jest wręcz przeciwnie. Wykonywałam prace, przy których niejedna kobieta by wysiadła, padła na nos i to już po kilku minutach, i było mi z tym dobrze. Wysiłek fizyczny pozwalał doskonale się rozładować, na tyle, że nie miałam siły nawet biegać. Powoli doprowadzałam to miejsce do użytku i cieszyłam się efektami. Można powiedzieć, że zaczęłam je naprawdę lubić i zapuszczałam korzenie.
„Nie trzeba być fachowcem, żeby samemu zrobić coś fajnego. Wystarczy mieć cierpliwość i siłę, obejrzeć kilka filmików na You Tube. Tam jest wszystko i to dokładnie pokazane. Do tego służy Internet, a nie tylko do pierdolenia głupot z laskami na facebooku" – napisałam do Jarka, w odpowiedzi na jego e-mail, w którym to z nieskrywaną ironią podsumował moje starania.
Nie minęły dwie minuty, jak otrzymałam odzew.
Zdjęcie przedstawiało jego, od pasa w dół, w samych bokserkach i z wyraźnym wzwodem.
– Zboczony buc.
Dołował mnie stan babci. Biodro dokuczało jej coraz bardziej i winiłem się za to, że wyciągnąłem ją na tę cholerną wyprawę do parku. Miałem nadzieję, że proteza załatwi sprawę i babcia wydobrzeje, lecz po prześwietleniu okazało się, że wynikł problem z drugim biodrem. Na nic zdało się dofinansowanie i drogie zastrzyki. Kiedy odwiozłem ją do hospicjum, przełożona pielęgniarek wzięła mnie na stronę i dała do zrozumienia, że choroba postępuje. Do tego doszła jeszcze miażdżyca, słabe serce i inne cholerstwa. Babcia była już w podeszłym wieku, więc miałem przygotować się na najgorsze. Przyszło mi nawet do głowy, by sprzedać dom i przenieść się do miasta. Byłbym wtedy bliżej niej i pracy. I Kaśki. Jednak babcia wyraziła kategoryczny sprzeciw, zwyzywała mnie jak zwykle, a potem kazała się wreszcie ustatkować. Gdyby to było takie proste. W przypływie głupoty zaciągnąłem do niej Kaśkę, żeby odstawić miłosną szopkę, ale babcia za dobrze mnie znała i tylko ją rozczarowałem.
Wiosna tętniła życiem, dawała po oczach kolorami, a ja byłem w rozsypce. Dawno tak się nie bałem. Ciemna, cuchnąca studnia. Nie wiedziałem, co robić. Na dodatek zaczęło mi odbijać przez sąsiadki. Stara straszyła moje kury, a gdy sadziła kwiaty, czy cokolwiek robiła w tym ich śmiesznym mikro ogródku, za każdym razem podkopywała moją siatkę, przez co musiałem zrobić szalunek i wylać podmurówkę, ale i to nie pomogło. W siatce zaczęły pojawiać się dziury. To głupie, że dałem się im sprowokować, ale nie wytrzymałem i nie pozostałem im dłużny. Nie mogłem zapomnieć.
Natomiast Maria udawała babochłopa. W ogóle zmieniła się nie do poznania. Przestała nosić spódnice, podcięła włosy, zakładała kalosze i wełnianą czapkę, nawet kiedy było na dworze powyżej dwudziestu stopni. Dosłownie ocipiała. Albo ochujała, trudno było powiedzieć po tym, jak zaczęła odstawiać siłaczkę. Musiałem przyznać, że robota szła jej nieźle. Sama postawiła ogrodzenie i nie zrobiłbym tego lepiej, aczkolwiek trochę mnie to ubodło, bo... Odgrodziła się.
– Gorąco się zrobiło... – zagadywała sklepowa, ale nie zwracałam na nią uwagi. Inga zażyczyła sobie lodów i sama też miałam na nie ochotę.
– Nie za ciepła ta czapka? – ciągnęła na upartego.
A więc piła do mojej ażurowej czapy? Lubiłam ją i wbrew temu, jak wyglądała. Była naprawdę przewiewna, chroniła też włosy przed kurzem i słońcem. Sama ją wydziergałam i miałam gdzieś, co sobie ktoś myślał.
– Niezbyt. Są może świeże jajka? – spytałam, bo miałam zamiar usmażyć na kolację naleśniki.
– Tak, świeżutkie. Arek przyniósł rano dwa mendle...
– Nie, dziękuję, wezmę tylko pięć fermowych – odparłam.
Pech chciał, że trafiłam na tego głupka w sklepie, ale na szczęście kręcił się na chemii i pewnie czekał, aż wyjdę.
– Coś jeszcze?
– To wszystko.
Kiedy zapłaciłam i szybko wyszłam, rozejrzałam się, za jego samochodem, ale pod sklepem go nie było. Czyżby przyszedł pieszo?
– Hej! – usłyszałam, lecz się nie zatrzymałam. Miałam lody i wolałam, żeby nie zamieniły się w mleko, jak mózg tego idioty.
– Co, nie pasują ci moje jajka? – Wyprzedził mnie, a potem stanął mi na drodze i skrzywił się przed słońcem.
– Twoich kur jak już – odparłam, gotowa kopnąć go w goleń, jeśli zaraz się nie odsunie.
– Długo jeszcze masz zamiar mieć focha? Dałabyś sobie już spokój.
– Pomyślmy... – Odgięłam kciuk i zaczęłam wyliczać: – nazwałeś mnie kłamliwą szmatą, dupodajką Świderskiego, jego podnóżkiem, dziwką, głupią cipą i na dodatek złodziejką. Chyba padło ci na kurzy móżdżek, jeśli sądzisz, że o tym zapomniałam. A teraz przepuść mnie, lody mi się topią.
– Byłem pijany.
– Nieważne, oczerniłeś mnie przy Komanie i jak dotąd nie przeprosiłeś.
– Cholera, nawet tego nie pamiętam, przepraszam...
– Za późno – odparłam cicho i czmychnęłam bokiem.
To był pierwszy raz, od prawie dwóch miesięcy jak mnie zaczepił. Nie mogłam mu tak łatwo wybaczyć, nie za oklepane „przepraszam", czy jego zasrane jajka.
Cdn...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top