Rozdział XXXI
Spałam dłużej niż zazwyczaj i oczywiście pierwsze, co zrobiłam, to sprawdziłam komórkę. Nic.
– Mam to gdzieś – jęknęłam pod nosem, wygrzebując się z łóżka.
Za oknami świeciło słońce, a w domu nie było już tak zimno. Gdy poszłam na kawę, Inga siedziała opatulona kocem i przeglądała kobiece czasopismo. Miała niezadowoloną minę. Albo kaca.
– Pojechała? – spytałam i przez przypadek wdepnęłam w coś przy szafce.
Miałyśmy tu niezły bałagan więc, zamiast dorwać się do ekspresu, pozbierałam opakowania i butelki. Na widok pełnego kosza pod zlewem załamałam ręce. Wzmożona konsumpcja Ingi podczas odwiedzin pani Heleny, połączona z marnotrawstwem, zaczęła naprawdę mnie denerwować. W koszu znajdowało się sporo jedzenia: margaryna, którą wcześniej kupiłam, połówki pomarańczy, a nawet całe kromki chleba i na to wciśnięte waciki po malowaniu paznokci. Mogły chociaż położyć chleb na parapecie, to ptaki by zjadły – pomyślałam wkurzona.
– Pokłóciłaś się z Jarkiem? – Rzuciła mi cięte spojrzenie, ignorując moje pytanie.
– Nie pokłóciłam, tylko coś mu wyjaśniłam. Dlaczego tak myślisz? – Oparłam się o szafkę, czekając na dalsze rewelacje.
– Nawet nie chciał wejść na kawę, a jak powiedziałam, że idę cię obudzić, to już ich nie było.
– I co ja na to poradzę?
– Gdybyś trochę się postarała, korona by ci z głowy nie spadła – fuknęła.
– Nie zaczynaj, już mówiłam, że nic z tego nie będzie. Zresztą, usłyszał ode mnie to samo i pewnie o to ma żal. Nie rozumiem, dlaczego tak usilnie próbujesz mnie z nim swatać. – Skrzywiam się.
Czułam, że kłótnia wisiała w powietrzu, ale postanowiłam, że dzisiaj nie dam jej na sobie poużywać. Miałam większe zmartwienia, niż jej windujące ciśnienie.
– Bo to dobry chłopak i...
– Dobrze mu z oczu patrzy – dokończyłam za nią. – Ciociu, przestań.
– Ciociu?
– Tak, ciociu.
– Nie zwracałaś się tak do mnie, odkąd przestałaś być panienką. Kiedyś możesz tego żałować, bo lata lecą i wiecznie czekać nie będzie – zawyrokowała.
– Wiesz co? Idę się pomodlić o trochę spokoju. – Westchnęłam, po czym nalałam sobie kawy i wyszłam.
– Co będziesz robiła?! – krzyknęła za mną z niedowierzaniem.
– Naprawię twój obraz ciociu!
Inga z klapkami na oczach ciągle wychwalała młodszego syna przyjaciółki i raczej nie wiedziała, że Jarek lubił bawić się kobietami jak lalkami. Dostałam nauczkę i jeśli mogłam, to od takich facetów trzymałam się z daleka.
– Nie, dzięki. – Skrzywiłem się i opędziłem rękami, na widok herbaty. – Nie jestem w stanie nic wcisnąć, nawet wody... – wyjęczałem. – A dzisiaj jeszcze jadę na nockę. Ja jebię...
– Musisz się nawodnić, wziąć coś na ból i się wyspać. Zakładam, że nadal masz spore stężenie alkoholu we krwi, dlatego odradzam jazdę samochodem.
– A co polecasz?
Miałem takiego kaca, że przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że uczynny skurczybyk wsiada do mojego auta i sam mnie odwozi. Nie pamiętałem, ile dokładnie wypił, ale nie wyglądał na wczorajszego.
– Za jakieś piętnaście minut jedzie autobus podmiejski.
– Mowy nie ma, nie zostawię tutaj samochodu. I jeszcze na widoku...
– W takim razie wjedź na podwórko, z drogi nie będzie go widać.
– Pewnie i tak już widzieli. Wali mnie to...
– Przy Marii też masz taki język?
– Ogólnie mało przeklinam, a co cię to? – zdziwiłem się.
– Mówisz, jakbyś dopiero wyszedł z rynsztoka. „Jebie mnie, wali mnie, pieprzę to" – naśladował. – Kobiety tego nie lubią.
– Serio, jesteś jakiś niedzisiejszy. Z nimi trzeba ostro, to ich podnieca, nie wiedziałeś?
– Ile ty masz lat, trzydzieści?
– Wystarczająco – burknąłem.
– Nadal z ciebie gówniarz – skwitował.
Już miałem się odgryźć, ale tak mi zaschło w gardle i kac miażdżył mózg, że to olałem.
– To zadzwoń po kogoś... Maria? – zagaił po chwili.
– Nie ma prawa jazdy. A ty masz?
– Miałem, straciło ważność. Dobrze ci radzę, jedź autobusem. Wrócisz wieczorem i pojedziesz stąd do pracy. Będę cały czas w domu, więc nic się nie stanie.
– Tak, jak cholera... – mruknąłem, przyznając mu rację. – Już gorzej być nie może.
– Może, jeśli złapie cię drogówka i zabierze prawo jazdy. Wtedy zostaną ci tylko autobusy.
– Dobra, chodźmy.
– Ty idziesz, ja jadę – przypomniał mi, po czym odepchnął się i wyjechał z kuchni.
To, co znalazłam za grubym, szarym papierem z tyłu obrazu, wprawiło mnie w osłupienie. Brudna i wygnieciona biała koperta, zawierała banknoty euro i to same grube nominały: po dwieście i pięćset. Omal nie krzyknęłam na głos, ponieważ pierwszy raz trzymałam tyle gotówki. Nawet pieniądze ze sprzedaży domu dziadków przelano mnie i Indze na konta i nie miałyśmy ich w rękach. Niektóre były posklejane i poplamione, ale spokojnie nadawały się do obiegu. Nie czekając, aż Inga tutaj przydrepcze, ukryłam kopertę za paskiem spodni i obciągnęłam sweter. Zrobiłam to z premedytacją i wolałam nawet nie liczyć. Dobrze wiedziałam, że ciotka chciałaby je zatrzymać, ale nie ja. Ostrożnie sprawdziłam, czy nie ma tam czegoś jeszcze, listu od wujka albo jakiejś notatki wskazującej na właściciela. Wyjęłam uszczelki, następnie obraz, a na koniec przewody z żaróweczkami i dokładnie obejrzałam ramę. Wróciłam do obrazu i moją uwagę przyciągnęła korona Najświętszej. Nie znałam się na kamieniach szlachetnych i prawdę mówiąc, nie odróżniłabym diamentu od cyrkonii, ale tak na oko, zdobiące koronę błyskotki, wyglądały zwyczajnie, by nie powiedzieć tandetnie...
– Maruś, telefon!
Zawsze w nieodpowiednim momencie!
– Niech dzwoni! – odkrzyknęłam.
– A jak to coś ważnego? Może ja odbiorę?
– To odbierz!
Teraz nie miałam do tego głowy. Nie minęła nawet minuta, bo nie zdążyłam dobrze włożyć obrazu z powrotem do ramy, jak do mnie przylazła.
– Mówi, że stoi przed domem – poinformowała, machając moją komórką.
– Kto?
– Kto, kto – prychnęła. – Ten nicpoń, a myślałaś, że kto, Brudnej Kuper? (Bradley Cooper).
Musiałem ją zobaczyć, by coś sprawdzić. To nic, że byłem na cholernym kacu, mózg nie kontaktował, waliło mi z ust i ledwo widziałem na oczy. Nawet stara krowa jej ciotka mnie dzisiaj nie ruszała i powiedziałem jej, że dopóki Maria do mnie nie wyjdzie, ja też się stąd nie ruszę. A co, kurwa, będę tak stał, aż jej nie zobaczę. Chciałem się przekonać, czy ją jeszcze...
– Arek, co ty...? – usłyszałem i odwróciłem głowę.
Trochę zbyt energicznie, bo coś chrupnęło mi w karku i zapulsowało między oczami, ale wreszcie ją zobaczyłem. W śmiesznych, wełnianych kapciach i całą rozczochraną. Słodka wiedźma.
– Boże, co ci się stało? Jesteś cały? Co zrobiłeś, mów! – gorączkowała się i do mnie podbiegła.
Jej głos brzmiał jak pisk kopniętego szczeniaka. Wywołał impuls, który od razu „kopnął" w żołądek, aż się skrzywiłem.
– Kupę... mi się... chce... – wydusiłem. Niechcący na głos.
– Co takiego?
Tym razem na pewno pisnęła i zgiąłem się wpół.
– Chyba zjadłem za dużo salami...
– Chcesz do ubikacji?
– Kocham cię i nienawidzę... – jęknąłem, po czym uwiesiłem się na jej ramieniu.
– Tak, w to drugie jestem gotowa uwierzyć – odparła. – Chodźmy...
– Nie do ciebie, tylko do mnie. Schnella!
Sytuacja była... Cóż, groteskowa, to trochę mało powiedziane. Arek niestety nie zdążył do toalety i popuścił w spodnie przed drzwiami do swojej łazienki. Nie wiedziałam, gdzie się tak zaprawił, ale kiedy usłyszałam, jak się rozpłakał, zrobiło mi się paskudnie przykro. Jednak po chwili zaczął się głośno śmiać, a potem prychać i naśladować strzelanie z karabinu. Jak dziecko.
– Potrzebujesz pomocy? – spytałam, nadal siedząc pod drzwiami.
– Proszę... przynieś mi coś do ubrania... zzz...
– Z szafy w sypialni?
– Bingooo! Gatki... Pidżamę... I... spluwę...
– Jaką spluwę?
– Jest... Nie, nie jest. Kurwa mać została tam? Czy...? – bełkotał tak, że ledwo mogłam go zrozumieć.
Nie potrafiłam się za bardzo skupić na tej żałosnej sytuacji. Martwiłam się o niego, Janusza i jednocześnie o kopertę, którą w pośpiechu zostawiłam w kieszeni kurtki. Jednak tematu Janusza wolałam teraz nie poruszać.
– Dużo wypiłeś?
– W ciul... aż mi gałki pulsują...
– Weź coś na ból.
– Wziąłem teee... Ja jebię, nie! – wydarł się raptownie.
– Arek, co się dzieje? – Zaniepokojona, poderwałam się na nogi i do niego zastukałam.
Nie poznawałam go, bo zachowywał się jak rozwydrzone dziecko. Zupełnie jak wtedy...
– Jeszcze nic, ale zaraz będzie... Chyba... Nie jestem pewien... – wyjęczał bliski płaczu. – Muszę... Muszę zwymiotować, przepraszam.
– Weź, nie strasz mnie. Wchodzę i mam to gdzieś! – ostrzegłam.
Cdn...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top