Rozdział XXVII

Do domu wróciłam dopiero po śniadaniu u Arka. Słysząc od progu trajkotanie Ingi, natychmiast zaszyłam się u siebie, najedzona i pachnąca. Matko, co to była za kąpiel... – rozmarzyłam się. Chyba pierwszy raz zdarzyło mi się to o siódmej rano. Czułam lekkie wyrzuty sumienia, że tak go wykorzystałam, chociaż z drugiej strony, on też tak jakby mnie wykorzystał. Oczywiście niczego nie żałowałam, a nawet przyjęłam od niego zaproszenie na dzisiejszy wieczór. Mieliśmy pojechać coś zjeść na mieście, a potem do kina. Prawdę mówiąc, nie byłam na randce od...

Na widok e-maila od Krzyśka, z nowym nagłówkiem: „Droga Mario", zrobiło mi się ciemno przed oczami i omal nie uszkodziłam laptopa. Momentalnie cała euforia uleciała ze mnie jak kamfora i znowu poczułam drętwy strach, a potem żal. Chwilę trwało, zanim odważyłam się otworzyć i przeczytać wiadomość.

– A gdybym był młotkowym, w fabryce z młotkiem szalał, to co byś powiedziała, czy coś byś przeciw miała? Drżałabym, drżała...* – nuciłem pod nosem, nie mogąc się zdecydować, co na siebie włożyć na dzisiejszy wieczór. – Jak baba, no... – Westchnąłem, zrezygnowany.

Musiałem dobrze wyglądać przy Marii. Elegancko. Byłem dumny jak półtora pawia i cholernie zadowolony z siebie. W końcu dała mi szansę, a ja obiecałem sobie, że tego nie zawalę. Inaczej kula w łeb. Strzeliłem z palców do własnego odbicia, po czym dalej przerzucałem wieszaki. Czułem się wspaniale z myślą, że żaden Janusz ani byle pener z miasta nie stał mi już na przeszkodzie. Pomyślałem nawet, żeby zadzwonić z tym do babci i się pochwalić, ale ostatecznie zrezygnowałem. Wolałem zrobić to po randce, bo po co zapeszać...?

– A gdybym musiał odejść z teczką od twego ciała, uciekać do robala, to co byś powiedziała?* Hmmm? Czarne jeansy, biały sweter? Czarny sweter, niebieskie jeansy? A może szare jeansy i marynarka? Szlag by to...

Nie chciało mi się wierzyć, że od wczoraj Krzysztof był w mieście i przyjechał tylko po to, żeby się ze mną spotkać. W końcu, kto wybiera się w ciemno taki kawał drogi do swojej ex? Może odświeża znajomość z jakąś starą adoratorką? – przemknęło mi przez myśl. Na szczęście nie wiedział, że nie mieszkam już na osiedlu i tylko Siekierscy znali mój nowy adres. Byłam za bardzo wstrząśnięta, żeby cokolwiek odpisać, a tym bardziej podawać mu numer swojego telefonu, o który mnie poprosił, ale i tak zżerała mnie ciekawość. Czyżby przestało mu się układać?

To szalone i ryzykowne, ale chciałam pojechać na to spotkanie i go zobaczyć. Oczywiście z ukrycia. W domu trudno było wytrzymać, ponieważ pani Helena postanowiła zostać jeszcze jeden dzień, przez co straciłam przewagę. Wolałam uniknąć kolejnej konfrontacji z trajkoczącą Ingą, która, co chwilę wywlekała przy niej wszystkie moje brudy.

Po ślubie jakiś czas mieszkaliśmy z Krzysztofem u jego rodziców. Nie trwało to długo, ponieważ gdy tylko znalazł lepszą pracę, wynajął mieszkanie w innym mieście. Mieliśmy doskonałe warunki, za to ja zaczęłam widzieć coraz więcej problemów, a według jego późniejszej opinii na sprawie rozwodowej, sama je sobie stwarzałam. Byłam zaborcza, chciałam mieć go wyłącznie dla siebie, ale niestety tak się nie dało, przez co powoli zżerała mnie zazdrość. Najgorzej było, kiedy musiałam pokazywać się z nim na firmowych imprezach albo u jego znajomych, a potem obserwować, jak kleiły się do niego urocze koleżanki. Nie mogłam tego znieść, a także rozmów o pieniądzach, ciągłych pytań o dzieci i głupiego oceniania wszystkich jedną miarą. Jakbyśmy byli ulepieni z tej samej gliny, a wszystko było czarne albo białe. Dla niego dałam się w końcu pokroić. Dla niego chciałam zostać mamą, lecz wszystkie starania poszły na marne, bo wkrótce powaliła je nowa diagnoza. Endometrioza. Załamałam się i przestałam walczyć o swoją kobiecość. Burza hormonów mnie wykańczała, bo gdy tylko podnosił się poziom testosteronu, czułam, że coraz bardziej oddalam się od męża i zamiast traktować go jak partnera, widziałam w nim rywala. Częściej się kłóciliśmy; nie znosiłam jego krzyków i rozbujanych rąk, prowokujących do użycia siły. Bałaś się sama siebie. Mimo to Krzysiek mi współczuł i zapewniał, że wciąż mnie kocha, lecz jego słowa niestety nie przekonywały, a zachowanie temu przeczyło. W końcu pękłam i zdałam sobie sprawę, że nie chcę tak żyć, a stało się to w trakcie firmowego sylwestra. Poczułam się źle od nadmiaru alkoholu, więc zamówił dla mnie taksówkę, a sam bawił się dalej do rana. Nie zapomnę SMS-ów, które potem znalazłam w jego komórce i tych głuchych telefonów. Zaczęliśmy unikać się z „tatuśkiem" – tak nazywała go tajemnicza koleżanka, więc tylko czekałam, kiedy którejś nocy wróci z imprezy i sam mi powie, że to koniec, albo dowiem się od znajomych, że zrobił dziecko swojej „kumpelce". Tak więc od tamtego sylwestra żyłam, jak na czuwaniu, a czekanie sprawiało, że miałam za dużo złych myśli. Wraz z upływem czasu gasło również uczucie. Przychodziły ciche dni i coraz więcej samotnych nocy. Tak dociągnęliśmy do wakacji. Krzysiek nie chciał rozwodu, przysięgał, że nigdy mnie mnie zdradził, po prostu lubił imprezować ze znajomymi i lubił kobiety. Rozwód dał mi w kość, pozostał głęboki uraz i żal. Unikałam facetów, a zwłaszcza jego pokroju, zamknęłam się w sobie i udawałam, że daję sobie radę. Gdyby nie pomoc Ingi, być może poddałabym się i popadła w jakieś nałogi albo trafiłabym do szpitala dla obłąkanych jak moja matka. Dzięki ciotce w końcu się pozbierałam, chciałam żyć dalej i nie popełnić podobnego błędu, bo niestety czas leciał, a ja stałam w miejscu. Nie miałam pracy ani żadnego celu.

A dzisiaj wszystko wróciło, a najgorsze, że wciąż miałam w pamięci te najlepsze chwile, nasze wspólne początki.

– Jadę do miasta, potrzeba wam czegoś? – spytałam, zaglądając do kuchni.

– Dzień dobry Marysiu – przywitała mnie pani Helena, tłumiąc dziwny uśmieszek.

– Ręczniki papierowe się kończą... I przyprawy – oznajmiła Inga, z nosem w jakimś czasopiśmie. – Ziele angielskie, listek laurowy, majeranek... Helenka mówi, że węgiel też nam się kończy...

– Zrobię listę. Może jeszcze coś sobie przypomnisz.

– Widziałaś już prezent, jaki dostałyśmy? – mruknęła Inga.

– Nie, potem obejrzę. Za pięć minut muszę wychodzić – zbyłam ją.

– Dobrze się bawiłaś? – Uniosła na mnie wzrok znad okularów.

– Świetnie, nie widać? – Wyszczerzyłam się.

– Taka rozpromieniona i kolorków dostała – zauważyła pani Helena. – Wiosna ci służy Marysiu.

Jaka wiosna?

Szybko spisałam listę i wyszłam.

Jestem w tobie zakochany. Głupek. Rozczulił mnie, ale chyba nie zdawał sobie sprawy, w co się pakował. Nie byłam już tak uczuciowa i zaborcza jak kiedyś. Coś się we mnie wypaliło i chyba straciłam zdolność do przeżywania, czerpania z tego radości. Żeby związek miał jakiś sens i nie był tylko stratą czasu, musiał się opierać przede wszystkim na zaufaniu i obie strony powinny o niego dbać, a ja się już do tego nie nadawałam. Chyba. Inga twierdziła, że zrobiłam się zbyt wygodna i samowolna. Jakby ona była lepsza. Kobieta potrzebuje męskiego ramienia do oparcia. Raczej do pomocy.

Krzysztof napisał w e-mailu, że będzie czekał w pubie „Georg" od jedenastej do trzynastej. Musiałam zaczaić się i zerknąć do środka, a miałam utrudnione zadanie, ponieważ o tak wczesnej porze lokale tego typu świeciły pustkami, a za nic nie chciałam zostać przyłapana. Nie byłam gotowa na spotkanie w cztery oczy. To tylko ciekawość – wmawiałam sobie.

– Maria?

Słysząc znajomy głos za plecami, wzdrygnęło mną, a potem zachwiałam się na obcasach i omal nie straciłam równowagi. Powoli odwróciłam się i napotkałam rozbawione spojrzenie Krzysztofa.

– Cześć, co tu robisz? – spytałam zupełnie bez sensu.

– Znam cię, wiedziałem, że będziesz czaiła się w krzakach. – Uśmiechnął się i do mnie podszedł. – Świetnie wyglądasz Marysiu.

Wydawał się trochę wyższy i schudł. Poza tym, nic się nie zmienił – zauważyłam ze zdziwieniem.

– Miałam wejść, ale nie ma jeszcze jedenastej i chciałam najpierw zapalić – skłamałam. – To nie jest dla mnie takie łatwe, jak ci się wydaje – dodałam speszona.

– Więc zapalmy razem i chodźmy. – Wskazał na pub.

Cholera, no!

To było dość krótkie spotkanie. Trwało niecałe dziesięć minut, bo tylko tyle zdołałam wytrzymać. Kiedy wyjaśnił, że jedzie do matki i poprosił, żebym mu towarzyszyła, zapaliła mi się czerwona lampka i spanikowałam. W dodatku okłamałam go, że mam narzeczonego, ale po tym, co wcześniej mu napisałam, nie chciał uwierzyć, więc wykombinowałam, że mój facet też jest na wyjeździe i bardzo za nim tęsknię. W końcu zaczęło mnie mdlić, gdy słyszałam własne kłamstwa i po prostu stamtąd uciekłam. Zżerał mnie wstyd. Sądziłam, że się zmienił, ale zmienił tylko żonę na bardziej naiwną. Spodziewała się trzeciego dziecka, a on dał w Polskę i chciał przelecieć swoją byłą! 

https://youtu.be/wYkHPkTy0WA

Pierwszy raz wracałam autobusem podmiejskim. Do wsi kursowały dwie linie, niebieska i czerwona. Miałam jeszcze pół godziny, więc postawiłam zakupy, usiadłam i bez namysłu zaczęłam przyglądać się przychodniom.

– O, a nie, to jeszcze nie siedemnastka – odezwała się niespodziewanie jakaś kobieta, rozłożona na sąsiedniej ławce.

Dopiero teraz zwróciłam na nią uwagę i uznałam, że mogła być bezdomna, a przynajmniej tak wyglądała.

– Kochana, którą masz godzinę? – zagaiła, zwracając się tym razem bezpośrednio do mnie.

Zerknęłam na komórkę i przy okazji wyjęłam papierosy.

– Siedem po czternastej – odpowiedziałam.

– Jeszcze osiem minut – mruknęła.

Mogła być w wieku Ingi albo trochę młodsza. Na oko trudno było określić, była nieco zaniedbana, ale kiedyś na pewno ładna. Miała długie, brązowe włosy mocno przyprószone siwizną, byle jaki bezkształtny płaszcz, spod którego wystawały przynajmniej trzy swetry różnej długości i koloru. Do tego brązowe, poszarpane rękawiczki bez palców, wełniane rajstopy i botki z przetartym kożuszkiem. Zrobiło mi się jej po prostu żal. Nigdy nie wiadomo, co człowieka powali w życiu – zamyśliłam się.

– ... zapalić?

– Tak, proszę. – Ocknęłam się i podeszłam, żeby ją poczęstować, a nawet jej odpaliłam, mimo że już trzymała w pogotowiu zapałki. – Czeka pani na siedemnastkę? – zainteresowałam się.

– Nie, kochana... – Odkaszlnęła. – Może kiedyś, teraz tylko sobie patrzę, nie mam przy sobie ani grosza – wyjaśniła i mocno się zaciągnęła, jakby to był jej pierwszy papieros tego dnia.

Kiedy poruszyła się, by zmienić pozycję, dopiero dostrzegłam, że prawą nogę miała wyraźnie grubszą i pofałdowaną, jakby czymś owiniętą pod rajstopami.

– Mogę kupić dla pani bilet – zaproponowałam.

– Miła z ciebie dziewczyna, ale zaraz muszę lecieć do znajomej. Rano mnie nie wpuścili, bo jakiś zabieg miała. Pokarało nas. Obie! – podkreśliła z prychnięciem.

– Do szpitala?

– Nie, do hospicjum świętej Bernadetty. Ze szpitala, to sama niedawno wyszłam. Potrącił mnie samochód. Skurcz złapał na przejściu i wbił mnie w jezdnię, tak, że stanęłam, jak wryta, a było już czerwone i bach! Myślałam, że to noga trzasnęła jak gałąź, a to zderzak. Ona ma gorzej, bo ja to przynajmniej jakoś dokuśtykam, w łóżku nie leżę i nikt mi tyłka nie podciera, a jak zdejmą gips, to jeszcze na rower wsiądę... – rozgadała się i zaśmiała. – Mam nadzieję, bo założyli tylko częściowy na ścięgno, a jak nie, to mówi się trudno i żyje się dalej – dodała, po czym upuściła niedopałek, a ja go zdeptałam.

Z wiekiem, kobiety chyba bardziej się ze sobą integrują – zauważyłam i zaraz pomyślałam o Indze i pani Helenie. Kiedyś nie były ze sobą tak blisko, a nawet strzępiły na siebie języki, a teraz żyć bez siebie nie mogą.

– Nic, czas na mnie i muszę się zbierać. Do widzenia.

– Do widzenia.

– O, i jest twój autobus! – krzyknęła na odchodnym, machając kulą.

Dziwne to było spotkanie, ale przynajmniej oderwało mnie od innych myśli i obudziło dobrą samarytankę. Zastanawiałam się, do kogo chciała jechać tym autobusem i jak w ogóle dawała sobie radę z chorą nogą. Sama w mieście.

Jak zauważyłam, autobusy z niebieskiej linii jeździły inną, krótszą trasą i przejeżdżały obok transformatora. Na sprzedaż – przeczytałam informację na tablicy wbitej w pole przy drodze i omal nie wykręciłam sobie przez to karku. Autobus jechał zbyt szybko i nie zdążyłam nawet zapamiętać numeru telefonu.

Więc i tu mnie okłamał.

– Coś ci wypadło? – powtórzyłem za nią, nie kryjąc rozczarowania. – Czy czasami nie wypadło na ulicę, jest owłosione, niedomyte, przykurczone i porusza się na wózku?

– Arek... – Głośno westchnęła. – Musisz od razu być złośliwym wałem i za każdym razem wyskakiwać do mnie z Januszem? Przyjdę do ciebie, ale trochę później. Nie dam rady jechać dzisiaj do miasta, jestem trochę zajęta, zresztą, byłam po południu...

– Serio? Wszystko w porządku? – zaniepokoiłem się.

– Tak, opowiem ci potem.

– Ale na pewno wszystko gra? – upewniałem się, bo nie brzmiała zbyt przekonująco.

– Jasne żołnierzu.

– Ej, nie mów tak. Jakbym słyszał moją byłą.

– Dobrze żołnierzu.

– Tak jest Maryniu. – Zasalutowałem, ale i tak tego nie widziała.

_________________________

*Fragment utworu pt. „Klub Wesołego Szampana" grupy Formacja Nieżywych Schabuff.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top