Rozdział XXIII
Ubrałam się i okłamałam Ingę, mówiąc, żeby na mnie nie czekała, ponieważ idę do sąsiada. Zasiadła już przed telewizorem, więc niedługo i tak poszłaby spać, ale zanim wyszłam, zdążyła mnie jeszcze zrugać.
Byłam przekonana, że robię dobrze, pomagam człowiekowi, który naprawdę tego potrzebował. Impuls był gwałtowny, oślepił, zmącił zmysły i pchał mnie w objęcia nieznanego, w stronę tego nieodgadnionego, dziwnego mężczyzny.
Janusz miał grube, robocze rękawice i przez większość drogi dość sprawnie obracał kołami. Słyszałam, jak wzdychał i się męczył, ale nie pozwolił mi pchać wózka. W duchu życzyłam nam, żebyśmy tylko po drodze nie napotkali kogoś nieprzychylnego.
– Pozwolisz mi w końcu sobie pomóc, czy nie? – spytałam, gdy mijając transformator, utknął w koleinie między kamieniami.
– Dam radę... Już... niedaleko – sapnął.
Musiałam przyznać, że jak na kogoś, kto większość czasu zalegiwał, ramiona miał bardzo sprawne. I tułów. Tylko nogi były bezwładne jakby przetrącone w kostkach. Przyszło mi na myśl, że wcale nie musiało to być związane z udarem. Może jakiś wypadek? Jednak najbardziej z tego wszystkiego zdziwiła mnie jego mowa. Mówił znacznie wolniej, za to wyraźnie, a wcześniejsze zacinanie się, było teraz ledwo wyczuwalne. Człowiek zagadka.
– Ktoś tu był... – stwierdził, zanim jeszcze dotarliśmy do bramy.
– Wiem nawet kto – wymsknęło mi się.
– Kto?
– W noc po pożarze przyszłam tutaj, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście cię zabrali, jak opowiadali pod sklepem. Martwiłam się, że mogłeś zostać sam i potrzebowałeś pomocy.
– Jestem sam od kilkunastu lat – odparł ponuro. – Więc deliberowałaś z tutejszymi, a potem przyszłaś tutaj i wybiłaś okno w pokoju, żeby upewnić się, czy tam jestem? – spytał kpiąco, czym wprawił mnie w zakłopotanie.
– Niczego nie wybiłam, tylko... – zamilkłam, gdy spojrzałam na boczną ścianę budynku.
W świetle księżyca widać było podrygującą między drzewami firanę.
– Poza mną był tutaj Robert Koman z dwoma kolegami – dokończyłam po chwili.
– Skurwysyny... – zaklął pod nosem, raptownie rozpędzając się w stronę schodów, aż kamienie i żwir uskakiwały spod kół.
– Jak na kogoś, kto niedawno z trudem się wysławiał, potrafisz nieźle kląć – zauważyłam i zatrzymałam się obok niego.
– Maglowali mnie przez wiele godzin, zdążyłem rozpuścić język – odparł, a potem zaczął grzebać w kieszeniach. – Proszę, otwórz i przynieś z korytarza koc. Wisi zaraz przy drzwiach – polecił, podając mi klucz.
– Koc?
– Może nie zauważyłaś, ale jestem czysty i mam nowe ubranie. Nie będę czołgał się po takim brudzie.
A to nowość – omal nie rzuciłam na głos.
Kiedy zrobiłam, o co poprosił, zsunął się z wózka na schody przykryte kocem i doczołgał do korytarza. Dziwnie było tak na niego patrzeć, ale najważniejsze, że miał jeszcze siłę i w ogóle chęć się poruszać, bo sama na pewno nie dałabym rady go wtaszczyć. Za to bez trudu wciągnęłam wózek i po chwili ponownie na nim zasiadł.
W korytarzu panowała ciemność i czuć było spalenizną. Zimno jak w psiarni – pomyślałam i zadrżałam.
– Masz świece albo latarkę?
– Po co? – spytał i zaraz pojawiło się światło.
– Nie odcięli wam prądu? – zdziwiłam się.
– Jak widzisz, ogień nie zdążył przedostać się w dolne partie. – Wskazał na brudne schody. – Poza tym, cały parter jest na osobnej linii, dlatego odcięli tylko piętro – wyjaśnił, po czym wymanewrował do drzwi sypialni.
Były niedomknięte i przekrzywione, jakby wisiały na jednym zawiasie. Ogólnie wszędzie panował nieporządek; podłoga naznaczona czarnymi śladami butów, smugami wilgotnego piachu, a gdzieniegdzie walały się mokre gazety i brudne szmaty.
– Mogę napalić w kuchni i przygotować herbatę – zaproponowałam.
– Poproszę. W piwnicy znajdziesz węgiel i podpałkę. Włącznik światła jest po lewej stronie przy drzwiach – poinstruował.
Zaczęłam czuć się trochę nieswojo, zwłaszcza przy zejściu do piwnicy. Tutaj zaduch był jeszcze większy, w dodatku na nierównej posadzce wszędzie stała woda, a z sufitu zwisały sieci grubych pajęczyn. Na szczęście węgiel znajdował się w workach, ułożonych jeden na drugim, więc chwyciłam stojące z brzegu wiadro i pociągnęłam pierwszy z góry, który był otwarty. Kiedy je napełniłam, moją uwagę przyciągnął jakiś owalny kształt, majaczący w głębi.
Na zardzewiałym haku wbitym w zbutwiały regał, wisiała lina. Długa na kilka metrów, jak oceniłam po ilości zwojów, a w środku, tkwił charakterystyczny supeł z postrzępioną końcówką. Momentalnie ciarki przeszły mi po plecach...
– Wszystko w porządku? Dajesz sobie radę? – usłyszałam z góry.
– Tak, już idę – odparłam, rozglądając się za podpałką.
W paczce były tylko trzy kostki. Wcisnęłam je do węgla i ruszyłam z powrotem. Janusz czekał na mnie przy drzwiach. Oczy mu błyszczały i miałam wrażenie, jakby mnie przejrzał.
– Zalało wam piwnicę – poinformowałam, wciąż mając w pamięci tamten przeklęty sznur.
Wiedziałam, że to nie był akurat „ten", ale sam widok plus skojarzenia zrobiły swoje.
– Studzienki burzowe są niedrożne i zalewa ją kilka razy w roku. To dość stary budynek, fundamenty niestety już kruszeją.
– Rozumiem.
– Dziękuję, że zgodziłaś się tutaj przyjść i mi pomagasz.
– Od początku chciałam, ale się wzbraniałeś, a potem... i... – zaczęłam bełkotać nieskładnie.
– Jesteś przestraszona. – Chwycił mnie niespodziewanie za rękaw i byłam zmuszona postawić wiadro na podłodze.
– Wydaje ci się – skłamałam.
– Może i jestem niesprawny, ale zmysły mam jeszcze bez zarzutu. Co się stało?
– W piwnicy widziałam linę i... Sam rozumiesz... – wyjaśniłam z lekkim wahaniem.
– T e j liny w tym domu nie ma – podkreślił, puszczając mój rękaw.
– Domyślam się.
– Więc strach jest niepotrzebny, chyba że boisz się mnie.
– A jeśli tak? – wymsknęło mi się.
Dopiero to wychwyciłam. Całkiem inaczej i raźniej było w dzień, kiedy byliśmy sam na sam lub kiedy obok kręciła się jego matka, a inaczej teraz, gdy o tym wspomniał. Być może postąpiłam mało rozważnie, przychodząc tutaj sama. Do tej chwili byłam przekonana, że miałam nad nim jakąś przewagę, panowałam nad sytuacją, lecz to się zmieniło. Był czysty, mówił pewnie i bez zająknięcia, w dodatku bił od niego nieodgadniony mrok, którego zaczęłam się obawiać i jednocześnie się nim ekscytowałam. Pokręcone uczucie. Może Arek jednak miał rację i było ze mną coś nie tak?
– Kobiety... – Westchnął, kręcąc głową. – Chcę z tobą porozmawiać i coś wyjaśnić, a nie krępować. Mam czajnik elektryczny, praktycznie nieużywany, w nim zagotujemy wodę. Chodźmy, szkoda marnować czasu – ponaglił.
Silnik... Diesel... Auto osobowe... Możliwa pojemność: dwa zero...
Nie mogłem przez to zasnąć. Poderwałem głowę z poduszki, a potem wstałem, żeby potwierdzić. Miałem ten dziwny zwyczaj, że rejestrowałem każdy pojazd, który zatrzymywał się na dłużej w zasięgu mojego słuchu. Wyłapywałem go niczym natrętne bzyczenie komara, wwiercające się w czaszkę.
Widok odjeżdżającej o tej porze taksówki spod świetlicy najpierw zaskoczył, a potem mnie wkurzył i zacząłem się nakręcać.
Czyżby kolejny kochaś z miasta zawitał?
Z tą myślą powlokłem się z powrotem do łóżka. Jeśli inny facet był powodem, dla którego Maria nie chciała u mnie zostać, to znaczy, że na serio spadłem na straconą pozycję i miała mnie gdzieś. Musiałem się upewnić, więc sięgnąłem po komórkę i wysłałem do niej krótką wiadomość.
W kuchni szybko zrobiło się ciepło. Grzejnik od podkowy przyjemnie ogrzewał plecy, a mimo to siedziałam spięta i popijając gorzką herbatę, obserwowałam każdy jego ruch. Zastanawiałam się, w jakim celu mnie tu ściągnął. Podobno chciał porozmawiać, a tymczasem odniosłam wrażenie, że rozmawia, lecz sam ze sobą, w swojej głowie. Przy okazji zerkałam na stojący na parapecie stary budzik. Jeśli chodzi prawidłowo, to niedługo padnę i zasnę tutaj na siedząco. Czułam, jak powoli się poddaję i powieki robią się coraz cięższe.
– Późno już, dochodzi druga – zauważyłam, mając już dość milczenia. – A chciałeś porozmawiać...
– Chciałem pobyć z normalnym człowiekiem.
– Słucham?
– Przepraszam za to, jak ostatnio cię potraktowałem. Byłem przekonany, że przysłały cię tamte baby z urzędu i przychodziłaś tutaj, żeby zrobić dla nich wywiad. Myślałem, że kłamiesz i wcale tutaj nie mieszkasz. Nie wiem, co wtedy we mnie wstąpiło, ale gdybym miał telefon, przeprosiłbym tego samego dnia.
– Dali ci w kość na komendzie? – zagaiłam, czując się znacznie raźniej po jego przeprosinach.
– Żebyś wiedziała. Całe szczęście, że po przesłuchaniu zawieźli mnie od razu do szpitala, gdzie zszyto mi ranę na ramieniu. Przy okazji poprosiłem o kąpiel, a jedna z salowych była na tyle miła, że za niewielką opłatą kupiła mi ubranie – wyjaśnił.
– Co się właściwie stało? Jak doszło do pożaru?
– Matka...
– Co z nią, jak się czuje?
– Żyje, ale mam nadzieję, że z tego nie wyjdzie – odpowiedział, a potem spojrzał na mnie tak, że znowu poczułam ciarki.
– To ona cię zraniła?
– Niezupełnie. Kiedy zasnąłem, zamknęła mnie w pokoju, a sama poszła na górę, więc musiałem wyważyć drzwi, bo gdybym tego nie zrobił, teraz bym tutaj nie siedział... z tobą – odpowiedział z zacięciem i jeszcze wolniej.
– Oszalała? Dlaczego to zrobiła?
– Nie zdążyłem zapytać, ale pewnie masz rację, na starość oszalała.
Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby ktoś życzył śmierci swojej matce. Nawet ja nie byłam do tego zdolna.
– Chyba nie ma sensu, żebyś wracała o tej porze. Możesz się przespać na tym rozkładanym fotelu. – Wskazał na wytarty mebel swojej matki.
– Wolałabym nie. – Skrzywiłam się.
– Zostać, czy spać na tym fotelu?
– Sama nie wiem... jaaa... – ziewnęłam, a potem odstawiłam kubek i z trudem podniosłam się na nogi.
Naprawdę byłam zmęczona i chciało mi się spać, ale na pewno nie zasnęłabym na miejscu jego matki. Więc co?
– A w moim pokoju? Bez obaw, jest tam przyzwoita i czysta kanapa – zapewnił.
– Nadal nie wiem. Może lepiej będzie, jak już pójdę...
– Zostań, jeszcze nie powiedziałem ci wszystkiego.
– Jesteś pewien?
Próbowałam się wzbraniać, lecz kogo ja oszukiwałam? Gdy tak patrzył na mnie tymi jasnymi oczami i nalegał to oczywiście, że chciałam zostać, tylko co z tego wyniknie? Zabrnęłam już za daleko i nie miałam nic więcej na swoją obronę, a bardzo nie chciałam, żeby Janusz pomyślał o mnie w sposób, w jaki myślało większość facetów.
– Niczego nie jestem pewien, ale jeśli czujesz się ze mną niekomfortowo, to jestem gotów odprowadzić cię z powrotem. Jakoś dam radę... – Spojrzał szybko na swoje dłonie, naznaczone odciskami i otarciami. – Umówimy się na jutro albo kiedy indziej, jak będziesz miała czas.
– Chciałabym opatrzyć ci ręce. Masz gdzieś apteczkę?
– Coś znajdę, ale mogę zrobić to sam, nie musisz mnie niańczyć – odparł.
– Ale ja zrobię to szybciej i lepiej. Jutro będzie jeszcze gorzej i nie dasz rady kręcić kołami.
– Wiem. Martwi cię to?
Wyczułam, że z normalnej rozmowy przeszliśmy w jakąś słowną grę, jakby teraz to Janusz badał grunt.
– Oczywiście, że tak. To ja wcisnęłam ci ten wózek i...
– I jestem ci za to wdzięczny, ale pora na odpoczynek – uciął mi. – Tędy. – Wskazał na wyjście.
I wyszłam, z nim na ogonie, a kolejną myślą, dość niepokojącą było to, że znowu nie miałam przy sobie komórki.
Cdn...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top