Rozdział VIII
– Super, nie? Wreszcie będziemy mogli gdzieś wyjechać, na przykład do tego parku, o którym kiedyś opowiadałeś – podniecała się Kaśka. – Jezu, jak fajnie...
Chryste, już to widzę. Ja, pchający babcię na wózku i do tego ona, narzekająca przy niej na odciski. Park Mużakowski zajmował jakieś siedemset hektarów, z czego ponad pięćset po naszej stronie, a dwieście po niemieckiej. Żeby zwiedzić to wszystko na spokojnie, zanadto się przy tym nie męcząc, jeden dzień to za mało. Dlatego wcale nie ucieszyła mnie ta wiadomość, zwłaszcza że załatwiła sobie urlop mniej więcej w tym samym czasie, co ja, więc nici z odpoczynku. Chyba naprawdę się starzałem, bo przestałem za nią nadążać. I znowu muszę się czymś wykręcić, a właściwie... Może czas zerwać i postawić sprawę jasno? Nie miałem siły teraz o tym myśleć, a tym bardziej zdobyć się, by powiedzieć to na głos. Byłem po nocce, a Kaśka zadzwoniła przed południem, że do mnie wpadnie, kiedy akurat przewracałem się na drugi bok, dlatego wolałem sam się pofatygować. Przy okazji załapałem się na pyszny obiad jej mamy...
– Co nic nie mówisz? – Szturchnęła mnie pod stołem. – Sąsiadka znowu zalazła ci za skórę?
Jakby nie było, sama się o to prosisz.
– Nie jest taka zła... – zacząłem prowokująco, przypominając sobie jej rozgrzaną ze złości twarz. – Wpadłem na nią, kiedy odwiedzała kogoś we wsi i trochę pogadaliśmy.
– O czym? Kogo odwiedzała?
– Nie znasz, ja zresztą też nie za bardzo.
– Mówiłeś, że to damulka i się nie zaaklimatyzuje – przypomniała.
Wtedy tak jeszcze myślałem, ale po ostatnim starciu definitywnie zmieniłem zdanie.
– Lubię damulki, nie robią wokół siebie wiele bałaganu – stwierdziłem bez ogródek.
– Pfff... Słyszałaś mamo?! – podniosła głos w kierunku kuchni.
– Tak, Arek ma dwie sąsiadki! – zaśmiała się. – Ja z jedną nie mogę dojść do porozumienia! Dzisiaj rano znowu pety z doniczek wybierałam! – pożaliła się – żeby Monisia mi ich do kuchni nie przyniosła jak ostatnio...
Spojrzałem na Kaśkę, która dalej z zapamiętaniem malowała paznokcie, nie tknąwszy pysznych roladek. Dziwiłem się, jak mogła pisać na klawiaturze i w ogóle robić cokolwiek z czymś tak długim przy palcach. Ponadto, karygodne moim zdaniem było samo malowanie ich przy stole zastawionym jedzeniem.
– A skąd wiesz, że to ona, może Arek? – wypaliła złośliwie.
– Jędza – syknąłem, oddając jej szturchańca, przez co trzymany przez nią pędzelek, zamiast paznokcia umazał jej kostki na liliowo.
– No i co robisz, gościu...? – jęknęła, wkurzona.
– Arek, ty palisz? – spytała z niedowierzaniem jej mama.
– W piecu, proszę pani!
– Pali papierosy, pali, a jak! Capi nimi na kilometr! – szła w zaparte.
A potem otworzyła to świństwo w małej buteleczce do zmywania wacikiem i w całym pokoju zaczęło tak śmierdzieć, aż załzawiły mi oczy, a pyszne roladki podeszły do gardła.
Czasem wydaje mi się, że większość ludzi myśli jedynie o sobie, że świat kręci się wyłącznie wokół nich. Taki przykładowo nasz sąsiad. Szczający byk. Nic o nim nie wiedziałam, ale wcale nie musiałam. Wystarczyło zamienić kilka zdań, trochę poobserwować, żeby przekonać się, co z niego za typ.
Temperatura wynosiła kilka stopni na minusie, a ten rozebrał się do bluzy i jakby nigdy nic odśnieżał posesję. W dodatku gdy pochylał się, wystawały mu gołe plecy. Idiota. Póki wachlował wokół domu, wodziłam za nim znużonym wzrokiem, wyobrażając sobie, że za chwilę się poślizgnie albo trzonek złamie się i wbije mu w... Dopiero jak chwycił czapkę, a potem wymaszerował z szuflą na ramieniu przez bramę, w kierunku kurnika za naszą siatką, czym prędzej wybiegłam do pokoju Ingi, by obserwować go z jej okna.
– Co on...? – jęknęłam z niedowierzaniem, kiedy zaczął przewalać przez siatkę śnieg, prosto na naszą stronę.
– Co się znowu stało? – Inga uniosła głowę z poduszki.
– Przepraszam, nie chciałam cię obudzić, ale wstań, nie pożałujesz... – odpowiedziałam gorączkowo.
– Może byś mi pomogła, bo w głowie mi się dzisiaj kolebie...
Pomogłam, po czym podsunęłam jej chodzik i podeszłyśmy do okna.
– No, co tam widzisz, oprócz naszego przystojnego sąsiada? – Rozejrzała się, nieświadoma, zakładając okulary na łańcuszku.
– Jego! – podniosłam głos. – Jak myślisz, dlaczego tam odśnieża?
– Żeby mieć dojście do kurnika? – mruknęła, nadal nieporuszona.
– Właśnie! To on odkupił od Józka ziemię! – wzburzyłam się. – A ty robisz na niego maślane oczy i...
– Czy ty czasami nie przesadzasz? Co cię znowu ugryzło? – przerwała mi.
– Nie widzisz, że robi nam na złość? Przewala do nas śnieg!
– Właśnie, to tylko śnieg, stopnieje i śladu nie będzie.
Nie pojmowałam, dlaczego ten facet – praktycznie od samego początku – tak działał mi na nerwy, ale i tym razem nie miałam zamiaru siedzieć cicho, i mu na to pozwalać.
– Dokąd znowu idziesz? – spytała z niepokojem.
– Nastaw wodę na kawę, zaraz wracam – poleciłam, rozpędzając się do korytarza po płaszcz.
https://youtu.be/4U7DayFVnHQ
„Tak myślałam, tak myślałam"– przedrzeźniałem ją w myślach, od czasu do czasu zerkając na świetlicę. Chciała udawać matkę Teresę, bo nic lepszego nie miała do roboty? Proszę bardzo, wolna wola, ale z tym rąbaniem drewna grubo przesadziła, i w dodatku obraziła mnie prosto w oczy. Przez nią poczułem się jak cienki bolek i miękki dydek! Jakbym nigdy siekiery ani piły nie trzymał w rękach. A woliera z kurnikiem, prawie jak ptasi hotel? A drewniana altana dla babci? Kto niby to wszystko zrobił? O garażu nie wspomnę...
– Halo! Co pan robi?!
Gdy tylko usłyszałem ten poirytowany ton, ręka mimowolnie zacisnęła się na trzonku. Lepiej teraz do mnie nie podchodź, kobieto.
– Odśnieżam, nie widać?
– Widać, ale dlaczego przerzuca pan do nas śnieg? – spytała, chwytając za siatkę.
Z tym „panem" mogłabyś sobie darować, jesteśmy w podobnym wieku i nawet widziałem cię już na kolanach.
– Przecież to nie gówno.
– Gówno mnie to obchodzi! – oburzyła się.
– Serio? – prychnąłem sobie w brodę, niechcący się opluwając. – Jesteś taka dumna i wredna od urodzenia, czy po prostu masz coś do mnie, o czym nie wiem? Ktoś ci czegoś o mnie naopowiadał?
Odstawiłem szuflę i podszedłem do siatki. Zauważyłem, że miała spierzchnięte i zniszczone ręce, a palce długie, z krótkimi paznokciami. Stanąłem najbliżej, jak mogłem, pewny, że zaraz się cofnie albo ucieknie, lecz ani drgnęła.
Ciekawe.
– No, to czemu taka jesteś?
– Jaka? – Zadarła nos, choć wcale nie była dużo niższa ode mnie.
– Złośliwa. W ogóle mnie nie znasz, a od początku jesteś uprzedzona.
– To samo mogę powiedzieć o tobie. I nie jestem złośliwa, tylko zwróciłam uwagę. Miałeś wybór: mogłeś przerzucać na drugą stronę dróżki, ale zrobiłeś to celowo, jak wczoraj... – zamilkła nagle, wyraźnie zakłopotana.
– Wczoraj?
– Nieważne. Po prostu nie wrzucaj do nas śniegu i tyle.
Zaraz pękniesz – pomyślałem, unieruchamiając znienacka jej rękę na siatce.
– Maria, zaczekaj! – rzuciłem, gdy raptownie wyrwała się i od niej odpadła.
Co ja robię? Głupio mi było, że odchodziła w gniewie, bo wcale nie szukałem z nią zwady. Chciałem tylko zagadać, może zobaczyć uśmiech albo dla odmiany usłyszeć coś miłego?
– Przepraszam. Pogadamy?
– Nie ma o czym – odparła, ruszając przed siebie.
– A o Świderskich? – zagaiłem i wtedy zatrzymała się, a następnie bardzo powoli się odwróciła.
– Co z nimi?
– Myślę, że mógłbym jednak pomóc. Słyszałem, że Janusz nie chodzi, a mam wolny wózek po babci na stanie.
– Wózek? I kto go niby będzie na nim woził? Pani Janka?
– Myślałem, że ty – bąknąłem, zbity z tropu.
– Ja? – wyszczerzyła się i wreszcie zobaczyłem te wesołe iskry w oczach, a nawet dołeczki w policzkach. – Janusz nie wstaje z łóżka, potrzebuje lekarza, skierowania do szpitala. W domu jest zimno jak w psiarni. Ktoś musi mi pomóc przy drzewie, bo nie mam piły, a porąbać mogę sama...
– To nie jest robota dla dziewczyny – uciąłem. – Drzewem mogę się zająć, ale jak będę miał wolne. Nie jestem obibokiem, za jakiego mnie masz. Pracuję na trzy zmiany i nie zawsze mam czas. Gdybyś wcześniej dała mi wytłumaczyć, zamiast się unosić, nie wachlowałbym teraz śniegu, tylko piłował drewno – wyjaśniłem.
– Nie unoszę się – oznajmiła poważnie.
– Po prostu nie jestem taki nadgorliwy jak ty, ale jeśli ktoś prosi mnie o pomoc, to pomagam, jasne?
– Hmm. To kiedy masz wolne?
– W sobotę i niedzielę, ale niedziela odpada, bo jadę odwiedzić babcię. Poza tym w niedzielę piłowanie raczej nie jest tutaj wskazane.
– Jesteś katolikiem? – wypaliła.
– Ateistą, co nie zmienia faktu, że nie chcę w ten dzień przeszkadzać ludziom i hałasować, a z tego, co wiem, stara Świderska to gorliwa katoliczka.
– Rozumiem. Więc w sobotę po obiedzie?
– Pasuje. Na miejscu, czy mam po ciebie podjechać?
– Będę na miejscu – odpowiedziała. – Do widzenia – dodała przez ramię.
Nie pomyślałabym, że byk jednak na coś się przyda. Więc miał babcię...
Co, do cholery?
Poczułam dość mocne pacnięcie w plecy, a po chwili następne. Trzecie z kolei, uderzyło w tył głowy, przez co pisnęłam, gdy śnieg się rozprysnął i dostał za kołnierz płaszcza.
– To na szczęście! – usłyszałam jego rozbawiony głos.
Chcesz powalczyć na śnieżki, szczęściarzu? Nie ma sprawy.
Schyliłam się przy murku, gdzie leżała grubsza i bardziej zmarznięta warstwa śniegu, by utoczyć zabójczą kulę na byka.
– Orientuj się! – krzyknęłam, odwracając się, po czym posłałam twardą torpedę w jego kierunku.
– Ej! – wrzasnął, otrzepując się. – To nie w porządku, grasz nieuczciwie, moja nie była lodowa!
– Sam zacząłeś – zaśmiałam się.
– Jesteś naprawdę wredna... Jaki masz problem?
– Nie jestem – westchnęłam. – A mój problem z facetami jest taki, że ilekroć za coś się zabierają, zawsze się okazuje, że robię to le...
Nie dokończyłam, bo następne dwie śnieżki omal nie zwaliły mnie z nóg.
Cdn...
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top