Prolog + rozdział pierwszy
Prolog
Czekanie sprawia, że gorzknieje cała słodycz w nas...
„Leszek Żukowski" – Coma.
Drzwi były zamknięte, wiec użyłem klucza, który nosiłem w portfelu. Wróciłem ze szkoły głodny i chciało mi się pić, lecz nie usłyszałem w domu krzątania się mamy ani innych dźwięków, za to wszędzie panował bałagan. Pomyślałem, że robiła porządki i wyrzucała niepotrzebne rzeczy albo była przy tacie, ale...
Jego pokój tonął w półmroku; zasłony były zaciągnięte, a w powietrzu unosił się mdlący zaduch choroby. Nie pozwalała mi tutaj wchodzić, zwłaszcza kiedy miał atak kaszlu i spluwał. Tata leżał odkryty, w zakrwawionej podkoszulce, na brudnym podkładzie. Sam.
– Cześć łobuzie... – wyrzęził świszcząco. – Dobrze, że jesteś. Posłuchaj, muszę ci coś po... powiedzieć... – zakasłał.
– Nie. – Pokręciłem głową, wycofując się do drzwi. – Gdzie jest mama?
Jak zwykle próbował żartować, ale wiedziałem, że umierał. Nie byłem gotowy na tę rozmowę, a tym bardziej na jego odejście. Nie dzisiaj i nie bez niej, nie przed moimi zawodami tato!
– Nie złość się, tylko słuchaj...
– Dzwonię na pogotowie!
– Arek...!
– Gdzie mama, dlaczego jesteś sam? – dopytywałem, z trudem tłumiąc emocje, ponieważ coś, kurna, wyraźnie było nie tak!
– W kuchni... w kopercie... na lodówce są... pieniądze za samochód...
– Sprzedałeś go? Nie mamy samochodu? – jęknąłem z niedowierzaniem.
Potrafiłem już prowadzić, więc sam mógłbym zawieźć tatę do szpitala, gdyby ambulans był w trasie i musielibyśmy dłużej czekać, tak, jak ostatnim razem.
– Posłuchaj, weź je i jedź do babci, tylko nie waż się nigdzie dzwonić... – odkaszlnął ponownie, próbując zmienić pozycję, ale nawet na to nie miał już siły.
– Nie pojadę na tę durną wieś! – wrzasnąłem. – Powiedz, gdzie mama?!
– Wygoniłem ją.
– C... co zrobiłeś? Tato, dlaczego?! – Zaniepokojony, dopadłem do jego łóżka.
– Zabrakło jej... cierpliwości... – wysapał. – Bądź mężczyzną i zrób, o co cię proszę... Kocham cię i babcia też bardzo cię kocha. Zgodzi się...
Nie pojmowałem, jak mama mogła nas zostawić. Jak mogła zostawić mnie, z umierającym na raka ojcem? Byłem wściekły, że się poddała i uciekła bez pożegnania, niczego mi nie wyjaśniając. Nie miałem wyjścia, ponieważ babcia oraz mój starszy brat Piotr, który, rok wcześniej się ożenił i już z nami nie mieszkał, byli moją najbliższą rodziną. Dlatego, by nie trafić do domu dziecka, musiałem zamieszkać z babcią Marią, a przynajmniej do czasu, aż stanę się pełnoletni. Obrażony na cały świat, najczęściej zamykałem się w swoim nowym pokoju i nikogo do siebie nie dopuszczałem. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że dom taty zajął komornik, a matka wyjechała gdzieś za granicę.
W końcu dorosłem i przyszedł dzień, kiedy na własne oczy ujrzałem śmierć i bynajmniej nie była podobna do tej, która zabrała ojca. Tę, zadawał człowiek człowiekowi. W imię „świętej wojny".
Rozdział pierwszy
23 lata później.
Jesień nie ustępowała zimie; minęły święta, potem Nowy Rok, a temperatura utrzymywała się powyżej zera i rozpadało się tak, że nie było widać świata. Większość ludzi tego nie doceniała, ale ja lubiłem spać twarzą do okna i budzić się ze wschodem słońca. Niestety od dwóch dni męczyła mnie grypa i leżałem z gorączką. Deszcz zacinał po szybach, a wcześniej, pod którymś z pobliskich domów hałasowała ciężarówka. Trwało to kwadrans, gdy odjechała i mogłem wrócić do drzemki. Rozpoznawałem je po pracy silnika, a tę usłyszałem, kiedy wjeżdżała na moją ulicę. To był dziwny nawyk, ten i jeszcze kilka innych, jakie zostały mi po misji w Iraku. Nie byłem czubkiem, w każdym razie nie w opinii psychiatry, który zbadał mnie zaraz po powrocie, ale wiedziałem też, że coś się zmieniło i już nie będzie takie jak przedtem. Ja na pewno nie będę. Oczywiście nie na tyle, bym nie mógł na siebie zarabiać i ogólnie funkcjonować jak każdy, normalny obywatel.
Czasami popadałem w depresję, rozpamiętywałem każdy dzień, żałując, że się na to zdecydowałem. Byłem kozak, miałem dwadzieścia lat i jak reszta mojego rocznika gówno wiedziałem o życiu. Nie tylko kasa, ale chęć sprawdzenia się w niebezpiecznych warunkach cholernie nas pociągała, a ja, chciałem być ze wszystkich najlepszy...
Trach!
Głośny brzęk tłuczonego szkła, a zaraz potem czyjeś przekleństwa sprawiły, że wybiłem się z drzemki. Rozgrzany, otumaniony gorączką, oderwałem głowę od wilgotnej poduszki, usiadłem na łóżku i zacząłem wsłuchiwać się w odgłosy dobiegające z wentylacyjnej kratki. Ktoś stłukł szybę? Faktem było, że łobuzów we wsi nie brakowało, ale takie rzeczy zdarzały się tutaj w czasach, gdy jeszcze w świetlicy naprzeciwko odbywały się zabawy. Zaciekawiony, przeniosłem się na klęczki, przyjmując przyczajoną pozycję przy oknie...
A to, co za cyrk? – zdziwiłem się, rejestrując za szosą, tuż pod starą świetlicą niecodzienny bałagan. Pośrodku tego krzątała się rozgorączkowana kobieta; w pośpiechu zbierała kartony, worki i wnosiła je do budynku, a potem wróciła z folią i próbowała zakryć nią meble. Bezskutecznie. Wiatr zdmuchiwał i dął w folię jak w żagiel...
Z niemałym rozbawieniem obserwowałem te nieudolne próby ocalenia dobytku przed deszczem, aż do chwili, kiedy kobieta zachwiała się i pacnęła tyłkiem w kałużę, a ja, z wrażenia z powrotem na łóżko. Wypuściła rozerwaną folię, ta swobodnie odfrunęła i zawiesiła się na płocie. Wówczas zorientowałem się, że patrzę na czyjś dramat. Dramat dramatem, ale...
Oby zabrała tę folię z mojego ogrodzenia.
– Uważaj na szafkę babci – wycharczałam, zmachana, naśladując pod nosem piskliwy głos ciotki. – Jakby jedna szafa nie mogła nam w zupełności wystarczyć – dodałam, po czym ze złością pchnęłam ją butem i przewróciłam w kałużę. Ledwo trzymająca się kupy, przeżarta przez robale bieliźniarka! Też mi wielka, rodzinna pamiątka!
– Maruś! Zamknij wreszcie te drzwi, bo zaraz zamarznę! – dobiegło mnie kolejne marudzenie.
Nie miałam już siły walczyć z większymi meblami. Te najpotrzebniejsze jakoś udało mi się wciągnąć na korytarz, a reszta musiała moknąć, trudno. Sama byłam zmęczona, zmarznięta i przemoczona, w dodatku głodna jak wilk. Kto przy zdrowych zmysłach przeprowadzał się w zimie? Tylko ciotka Inga, której skruszał mózg przez Parkinsona – odpowiedziałam sobie w myślach. Uparła się, żeby zamieszkać w tej dziurze i nic nie było w stanie jej od tego odwieść. To nie był nawet normalny dom, tylko rudera do remontu, a właściwie, wiejska świetlica przerobiona na lokal mieszkalny. Ciotka dostała ją w spadku po mężu wraz z kawałkiem ziemi, mimo że nie żyła z nim od przeszło dziesięciu lat. To jej akurat nie przeszkadzało, ponieważ wszystko co darmowe albo podarowane, według niej było najlepsze i od serca. Do niedawna mieszkałyśmy w trzypokojowym, jasnym, wygodnym mieszkaniu w mieście, ale kiedy przed świętami Bożego Narodzenia nasz dobry sąsiad zmarł na raka i usłyszała od jego siostry, że podobno zachorował przez azbest, którym ocieplony był blok, od razu kazała mi szukać innego miejsca. Pech chciał, że mniej więcej w tym samym czasie co sąsiad, zmarł jej były mąż, wujek Józek i w sumie od tego wszystko się zaczęło. Już świeżo po pogrzebie, Inga piała z zachwytu, jakie tutaj było świeże powietrze, jaki piękny las w pobliżu, kościół, a nawet punkt felczerski oraz dwa sklepy pod nosem. Jasne, pięknie i pachnąco, z kurzą fermą na ogonie. Gdyby wujek nie był alkoholikiem, to możliwe, że teraz żyliby razem. Nie skończyłby wtedy z rozwaloną wątrobą i niesprawnymi nerkami w wieku niespełna sześćdziesięciu lat. Jeśli zaś chodziło o mnie, to pewnie męczyłabym się dalej w bezdzietnym małżeństwie, czekając, aż mąż zdradzi mnie z jakąś panienką, bo tych wokół niego nie brakowało. Ktoś mógłby pomyśleć, że moje obecne życie było do bani, ale sama się na takie skazałam. Kombinowałam, nie miałam stałej pracy i na dodatek opiekowałam się zwariowaną ciotką, a trzy lata wcześniej też się rozwiodłam. Praktycznie od dzieciństwa byłam zżyta z Ingą; kochałam ją bezwarunkowo i podążałam za jej wolą oraz dziwacznymi pomysłami. Pamiętam, że kiedy byłam mała, zajmowała się mną częściej niż matka, która od śmierci taty, przebywa w szpitalu dla umysłowo chorych, a obecnie, nawet nikogo nie rozpoznaje i zwraca się do nas na per „pani". Można więc śmiało stwierdzić, że stałyśmy się dla niej obce. Tak więc niedługo po tym, jak u Ingi stwierdzono chorobę Parkinsona, sprzedałyśmy dom po dziadkach na obrzeżach miasta i wynajęłyśmy mieszkanie w bloku, bliżej centrum. Nie robiłam tego z łaski, chciałam z nią zamieszkać, towarzyszyć jej i pomagać, być dobrym, współczującym człowiekiem i za wszelką cenę utrzymać tę marną namiastkę rodziny. Momentami bywało ciężko, lecz życie z Ingą wydawało się ciekawsze niż to, jakie wiodłam u boku Krzyśka. Jeśli zaś chodziło o niego, to radził sobie świetnie. Ożenił się ponownie, wyjechał do Niemiec i dorobił się dwójki upragnionych dzieci. Tak szczerze, to właśnie przez to, że nie mogłam ich mieć, postanowiłam go uwolnić. Byliśmy bardzo niedojrzali i beztroscy, gdy w tajemnicy wzięliśmy ślub. Swego rodzaju otrzeźwienie spadło na mnie mniej więcej rok po ślubie, podczas jednej z wizyt u ginekologa, kiedy wykryto u mnie PCOS i na dodatek „fatalne" – jak to ujął lekarz, tyłozgięcie. Krzysiek pragnął dużej rodzinny, a ja podejrzewałam, że z biegiem lat przez moją bezpłodność, między nami będzie coraz gorzej. W końcu Krzysiek zacząłby żałować, dusić się, jak ja się dusiłam, ale najpierw zaczął kłamać. Kiedy nakryłam go na dość pikantnej korespondencji z koleżanką, stwierdził, że to tylko żarty. Nie byłam aż tak naiwna...
A teraz proszę, opiekuję się blisko sześćdziesięcioletnią ciotką, która czasami jest gorsza niż dziecko, ale co ja bym bez niej zrobiła, bez jej gderania? Komu byłam potrzebna taka jałowa i zgorzkniała?
– Mamy mleko, jajka i konfitury ze śniadania, to może usmażę naleśniki? – zaproponowałam.
Grzebiąc w koszyku, natknęłam się też na swoje papierosy, które ukryłam na samym dnie. Dzięki Bogu były suche, więc szybko wcisnęłam je ukradkiem do tylnej kieszeni spodni.
– Przecież wiesz, że nie mogę jeść smażonego – burknęła Inga.
– Dobrze, to w takim razie przejdę się do sklepu i coś wymyślę na kolację – odparłam z westchnieniem.
– Zobacz, czy mają tę wafelkową kawę. Napiłabym się takiej z kostką gorzkiej czekolady. – Spojrzała na mnie niewinnie.
– Jasne – parsknęłam. – Co to byłby za sklep, gdyby nie mieli cappuccino – dodałam na odchodnym.
– Tylko nie pal papierosów!
Chyba bym tu zwariowała, gdybym teraz rzuciła palenie.
______________
No i stało się, kolejny tekst w rozpisce. Wrzucam na próbę, choć mam dopiero 6 rozdziałów, ale myślę, że będzie się szybko i łatwo pisało, o ile okoliczności pozwolą. Bez zbędnych tajemnic, dochodzeń itp. taka pokręcona obyczajówka, trochę humorystyczna, trochę dramatyczna, za to z wątkiem romantycznym na osłodę. Jeszcze nie wiem, jak często będą się pojawiały rozdziały, ale postaram się nie przeciągać.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top