Rozdział 6

Beatrice siedziała zamyślona w poczekali. Doktor Johns postanowił przeprowadzić pierwszą serię chemii. Uważał, że jak tylko uda im się zmniejszyć guzy, razem ze swoim kolegą po fachu, najlepszym chirurgiem w Waszyngtonie, będą mogli wyciąć wszystko. Niewiele mówił o perspektywach jakie czekają ją później. Ona z kolei wolała nie pytać. Niewiedza, jej zdaniem, była w jej sytuacji zbawienna. Nie łudziła się nadzieją, ani też nie robiła kolejnych planów na przyszłość. Starała się od kilku tygodni żyć z dnia na dzień, choć nie było to łatwe.

Rano wstawała i przez kilka minut patrzyła w budzący się świat za oknem. Od dnia otrzymania wiadomości o chorobie, zarówno jej jak i siostrzeńca, stała się melancholijna. Nie potrafiła wyjść ze stanu w jaki popadła. Widziała, jak jej mąż przygląda się jej wyraźnie zmartwiony, gdy ona pogrążała się w swoim smutku.

Zastanawiała się, jak długo można wytrzymać z duchem, jakim się stała, pod jednym dachem. Mały Daniel wrócił do domu, jednak był pod stałą opieką lekarzy. Za kilka tygodni miała się odbyć jego pierwsza operacja. Wszyscy liczyli na to, by okazała się również ostatnią. Niemowlę było jej jedynym pocieszeniem. Nie pozbyła się jednak złudzeń, że może zostać sam, albo co gorsze, zostanie jej odebrany przez matkę. Milgret już wytoczyła pierwsze działa. Zaczęła ich straszyć pismami od swojego adwokata.

To, co było dla większości jej przyjaciół i rodziny ze strony męża niewiarygodne, ona doskonale zrozumiałe. Matka nigdy nie darzyła jej ciepłymi uczuciami. Pogarda i wściekłość, które czuła Milgret do własnej córki były dla Beatrice nadal bolesne. Musiała jednak nauczyć się z tym żyć. Teraz, gdy tak bardzo pragnęła móc się przytulić do matki, nie miała jej. Czasami nawet zastanawiała się, czym tak bardzo różniła się od zmarłej siostry, że nie zdobyła choć cienia uczucia swojej rodzicielki.

- Beatrice? Teraz twoja kolej.

Wyrwana z zamyślenia rozejrzała się wokół. Jej lekarz stał z ciepłym uśmiechem na pięknie wykrojonych ustach. Był miodem na oczy kobiety, jakby powiedziała Milgret. Bea, pierwszy raz w jego towarzystwie czuła rozbawienie. Jej przyjaciółka namiętnie flirtowała z doktorem Johnsem, gdy tylko ją odbierała ze szpitala. Przyglądanie się ich zalotom osuwało jej własne problemy na dalszy plan. Dzięki temu, nie musiała choć przez chwilę myśleć, co się stanie, gdy nie uda się terapia.

Weszła za lekarzem do obszernego pokoju. Stało w nim sześć foteli, a przy każdym szafka i kroplówki. Ściany pomalowane na ciepły, pomarańczowy kolor nadawał optymistyczny, mimo wszystko, wygląd. Doktor wskazał jej miejsce przy oknie wychodzącym na ogród. Usiadłszy wygodnie, zaczęła myśleć o Willu i Danielu, gdy pielęgniarka zakładała dojście dla kroplówek.

Czy jej mąż będzie w stanie opiekować się dzieckiem, które nie jest jego? Nie wątpiła w szczerość uczuć Willa, ale jednak co się będzie, gdy jej zabraknie. Czy będzie na tyle stanowczy, by walczyć z jej matką o opiekę nad chłopcem? Chciałaby mieć pewność, że gdy jej już nie będzie, jej dwaj ukochani panowie będą dla siebie wsparciem i pozostaną rodziną. Pragnęła mimo wszystko cofnąć czas. Tak samo jak bardzo by chciała mieć inną matkę, a przede wszystkim ojca, który stanowiłby dla niej wsparcie, którego zwłaszcza teraz tak bardzo potrzebowała. Wszystko zdawało się być przeciwko niej. Myślała, że po latach spędzonych w domu pozbawionym miłości, w końcu znalazła swoją przystań pełną miłości. Dlaczego zatem teraz spotyka ją taki dramat? Czym sobie zasłużyła na kolejną dawkę cierpienia.

- Jak się pani czuje?

Lekarka o przyjemnej twarzy i pełnym pokrzepienia uśmiechu, weszła niczym burza do pokoju. Od razu wprowadziła pogodną atmosferę w tym pełnym smutku i niepewności pomieszczeniu. Na białym kitlu miała ponaszywane różnobarwne kwiaty, co nadawało jej nieco komiczny wygląd.

Beatrice, mimowolnie, pierwszy raz uśmiechnęła się szczerze. Takich ludzi jak doktor Green, powinno się butelkować i sprzedawać za ogromne pieniądze. Podchodziła do każdej osoby i chwilę rozmawiała. Nie tylko pytała o zdrowie, ale i o prywatne sprawy. Wydawało się, że zna każdego jakby byli przyjaciółmi. Zaskoczyło to ją niepomiernie.

- Jak na pierwszy dzień, chyba nie tak źle – odpowiedziała, wyrywając się z zamyślenia.

- Moja droga, najważniejsze to myśleć pozytywnie. Proszę się nie martwić na zapas. No to, bowiem, zawsze przyjdzie czas. – Mrugnęła do Bei.

- Nie jestem pewna, czy to ten etap, ale dziękuję za pozytywne słowa.

- Och, na to zawsze jest odpowiedni etap. Tutaj, w tym miejscu, nie ma czegoś takiego jak – nie w porę. To podstawowa zasada.

- Zawsze miałam problemy z pozytywnym myśleniem, pani doktor – przyznała się z lekkim uśmiechem.

- To ma pani niepowtarzalną okazję nad tym popracować! – wykrzyknęła radośnie kobieta, zdejmując z nadgarstka kolorową gumkę, przewiązując nią włosy w lekko zawiązany koński ogon. – Och, nawet się nie przedstawiłam. Doktor Mallory. Dbam o pacjentów na tej sali, zatem będziemy się często spotykać.

- Cóż, miło mi, tak myślę.

- Jest pani jedną z najmłodszych moich pacjentek. Ostatnio przeniosłam się z oddziału geriatrii, więc z przyjemnością porozmawiam z kimś, kto nie ma jeszcze wnuków. Bo nie ma pani, prawda? Sama często się zastanawiam, jak to jest, gdy patrzy się na kolejne już pokolenie małych ludzików, które patrzą jeszcze na świat niezmąconymi żadnym osądem oczami – paplała, zupełnie nie zwracając uwagi na rozbawione spojrzenia pozostałych podopiecznych.

Po godzinie, Beatrice miała odczucie, że wie więcej o swojej lekarce, niż powinna. Było w tej jej gadaninie jednak coś pozytywnego. Szybko leciał czas, gdy tak bez przerwy coś opowiadała. Czasami zadawała pytania obecnym w pokoju, co wprowadzało atmosferę popołudniowej herbatki, a nie leczenia raka.

W końcu, gdy podeszła do niej, by odłączyć kroplówkę, do sali zajrzał William. Gdy mie dostrzegł uśmiechnął się i zapytał, czy jestem już gotowa do wyjścia. Właśnie w tej chwili odwróciła się do niego doktor Mallory z przeciągłym gwizdem.

- No, kochaniutka! Jeśli masz na podorędziu takie ciacho, to ja bym się o nic nie martwiła! – zawołała z uznaniem.

Widząc zaskoczenie na twarzy męża i nagłe zawstydzenie, Beatrice po raz pierwszy odkąd dowiedziała się o swojej chorobie, roześmiała się pełną piersią.

- Dziękuję. To mój mąż, William i niech pani tak nie patrzy. On nie jest do porwania – zażartowała wstając chwiejnie.

Od razu znalazł się przy niej Will, podtrzymując. Miał ponownie zmartwioną minę. Dotknęła jego policzka uspokajającym gestem.

- Wszystko w porządku. Trochę się zasiedziałam.

- Proszę wykupić te leki, przystojniaczku. Będą jej potrzebne. Zapewne pod wieczór dopadną ją mdłości, a to je trochę uspokoi. Poza tym, tylko lekkie dania – wyliczała lekarka, poważniejąc.

- Oczywiście – przytaknął Will, słuchając uważnie każdego słowa.

Z niepokojem przyglądał się Bei, która czuła się coraz bardziej niezręcznie. Nie lubiła, gdy się nad nią trzęsiono. W sumie, nigdy nikt się nią tak nie przejmował, jak mąż. Było to z jednej strony miłe z drugiej zaś nie chciała go jeszcze bardziej obciążać obowiązkami. Ma już wystarczająco dużo problemów. Nie potrzebował kolejnych zmartwień, a najwyraźniej one na niego same spadały niczym lawina.

Pożegnała się z doktor Mallory i przy pomocy Willa wyszła z tego, mimo wszystko, pogodnego pomieszczenia. Była zmęczona i najchętniej kolejne godziny spędziłaby w ciepłej i bezpiecznej pościeli we własnym łóżku.

Jechali w ciszy. Beatrice nie wiedziała, co mogłaby powiedzieć. Zastanawiała się, czy przez ostatnie lata byli naprawdę szczęśliwi. Ona z pewnością. Martwiła się, że Will wcale może tak nie uważać. Czy dla niego, to małżeństwo było czymś pozytywnym? O czym myślała?! Przecież się kochają. William i mały Daniel, byli dla niej całym światem. Nie wyobrażała sobie życia bez ukochanych chłopców.

Gdy dojechali na miejsce, wysiadła ostrożnie. Otworzywszy przed nią drzwi, Will przepuścił ją w przejściu. Po chwili, zastanawiała się jak udusić przyjaciółki, przy jej nadwerężonych dzisiaj siłach.

***

Zastanawiał się, czy to był dobry pomysł. Przyjęcie, które urządziły dziewczyny miało poprawić wciąż pogarszający się nastrój Bei. Teraz jednak, patrząc na jej zmęczoną twarz, nie był pewny, czy to właściwy dzień na takie akcje. Uśmiechnęła się z wyraźnym przymusem. Pochylił się nad nią i szepnął:

- Nie martw się, za chwilę ich grzecznie wyproszę.

Oparła się o jego pierś i westchnęła z ulgą. Objąłem ją w pasie i odszukałem wzrokiem Morgan. Podeszła od razu. Widząc zmęczenie Beatris, od razu załapała co chciałem jej przekazać.

- Możesz jakoś ich się stąd pozbyć. Bea, nie jest dziś w zbyt rozrywkowym nastroju.

- Nie ma sprawy. Potrzebujecie czegoś? – zapytała z troską.

- Chyba tylko spokoju, przynajmniej dziś – odparł, całując w głowę żonę.

- Jasne. No to zmykajcie. – Mrugnęła do nich i już jej nie było. Zarządzała wszystkimi gośćmi niczym generał. Zawsze taka sama.

- Wiesz, myślę, że ona mogłaby rządzić światem – mruknęła z rozbawieniem Bea.

- Też tak uważam i przeraża mnie to. Cieszę się tylko, że nie należę do jej wrogów – odpowiedział, biorąc ją na ręce i niosąc na piętro do sypialni, pozostawiając za sobą rozczarowanych gości.

- Dawno mnie nie nosiłeś. Nie jestem za ciężka?

- Ty? Wcale nie jesteś ciężka. Zawsze ci to powtarzałem, ale nigdy nie chciałaś wierzyć. Gdybyś mi pozwoliła, nosiłbym cię znacznie częściej.

- Nie pozwalam, bo uważam, że nie jest to potrzebne i szkodzi na kręgosłup – odparła wszystkowiedzącym tonem.

William roześmiał się, całując ją namiętnie w usta. Kochał tę kobietę nad życie i nie wyobrażał sobie, by mogło jej zabraknąć. Musieli pokonać stawiane im na drodze przeciwności. Nie widział innego wyjścia. Nim wkroczył do sypialni, zajrzał jeszcze do pokoju obok, gdzie smacznie spał Daniel. Był rozkosznym dzieckiem i w gruncie rzeczy bardzo dużym śpiochem. Budził się tylko na jedzenie i zmianę pieluszki, by następnie szybko odpłynąć w krainę Morfeusza. Cały czas stanowiło to dla niego niemałe zaskoczenie. Tak samo jak fakt, iż zaczął rosnąć i prawie nie było po nim widać, że był wcześniakiem, w dodatku chorującym na serce. Jego lekarz był dobrej myśli zwłaszcza, że wykryli wadę tak wcześnie. Zaczął już się przyzwyczajać do obecności tego niewielkiego człowieczka. Poprawił mu kocyk nim wrócił do sypialni.

Beatrice siedziała w kusej koszulce nocnej w kolorze morza na łóżku i czesała włosy. Spojrzała na niego zmęczonymi oczami i posłała lekki uśmiech.

- Jak Daniel?

- Śpi – odpowiedział, siadając za nią okrakiem. Zaczął masować jej spięte ramiona, całując przy tym szyję.

- To dziwne. Tyle razy słyszałam od matek moich uczniów, że po urodzeniu nie miały chwili spokoju, tylko płacz – mruknęła odchylając głowę do tyłu, dając mu jeszcze większy dostęp do łabędziej szyi, którą coraz intensywniej pieścił.

- Czyli mamy szczęście – zachichotał tuż przy wrażliwej skórze za uchem Bei. Poczuł jak zadrżała. Pocałunkami zaczął sunąć po ramieniu, dłońmi pieszcząc delikatne piersi.

- Will – wyszeptała z jękiem przyjemności.

- Mogę w każdej chwili przestać, jeśli jesteś zbyt zmęczona – wyszeptał, wiedząc jak bardzo musiała przeżyć pierwszą chemię. Jeszcze nie odczuwała skutków ubocznych, ale miał świadomość, że będzie to dla niej trudnych okres.

Odwróciła się ku niemu i wdrapała się na jego kolana, siadając okrakiem.

- Myślę, że na trochę przyjemności znajdę jeszcze siłę. – Posłała mu pełen obietnic uśmiech.

Pocałowała go jakby jutra miało nie być. Było w ich pieszczotach tyle desperacji i tęsknoty, które mimo wszystko odczuwali. Zwykle, to William nadawał tempo ich zbliżeniom. Dziś, pierwszy raz dostrzegł w Beatrice tę dziewczynę z kawiarni, zapalczywie broniącą swego ulubionego deseru. Widział w jej oczach ten sam błysk radości i przekory. Postanowił oddać się temu przypływowi pożądania i cieszyć się chwilą zapomnienia.

Dużo później, zmęczeni i nasyceni sobą, leżeli przytuleni ciesząc się tą chwilą jedności. Nie było w tym momencie żadnych problemów. Zostawili je za drzwiami sypialni. Każde z nich czuło, że nie można na długo odciąć się od świata zewnętrznego. William mimo wszystko pragnął, by dało się zniszczyć wszystkie przeciwności losu. Racjonalność spłynęła od razu nakazując zaprzestać tych mrzonek i zmierzyć się z rzeczywistością.

- Przestań – odezwała się jego ukochana, kreśląc kółka na jego piersi.

- Ale co?

- Dobrze wiesz. Przestań się zamartwiać. Nie pomożesz mi tym.

- Czyli tobie wolno, ale ja mam być pełen radości? – zapytałem z sarkazmem.

- Masz rację. Postaram się myśleć bardziej pozytywnie – przyznała mu rację, kiwając głową łaskocząc go przy tym włosami.

- Kochanie, nie to miałem na myśli – jęknął, uderzając się w myśli w twarz za bezmyślne słowa. – Musisz wyzdrowieć! Innego scenariusza sobie nie wyobrażam, tak jak i życia bez ciebie.

Przytulił ją do siebie jeszcze mocniej, całując w czoło. Beatrice uniosła się na łokciu i wycisnęła na jego ustach gorący pocałunek. Było w nim tyle pocieszenia i nadziei, że do jego oczu napłynęły nieproszone łzy. Powstrzymał je przed wypłynięciem. Najgorsze co mógł teraz zrobić, to poddać się rozpaczy, którą czuł odkąd dowiedział się o chorobie Bei.

Miał jej już powiedzieć, że od tej pory będzie dla niej wsparciem a nie jęczącym z trwogi ciężarem, kiedy rozległ się głośny dzwonek u drzwi. Spojrzał ze zdziwieniem na Beatrice, ale ona również spojrzała zaskoczona. Wysunął się z jej ciepłych ramion i wstał z łóżka. Ze zmarszczonym czołem, założył spodnie i zbiegł po schodach mając nadzieję, że niespodziewany gość nie obudzi im dziecka.

Dopadł drzwi i nie sprawdzając kogo przywiało otworzył je na oścież. Przed nim stał elegancko ubrany starszy mężczyzna. Jego wzrok był zimny niczym głaz, a mina nie wróżyła niczego dobrego.

- Słucham.

- Witam. Gregory Davis – przedstawił się sztywno. Wyciągnął przed siebie szarą kopertę. William mechanicznie ją odebrał, nie spuszczając wzroku z mężczyzny. – Pomyślałem, że lepiej będzie jeśli osobiście dostarczę państwu to wezwanie. Jestem adwokatem pani Milgret Olsey, która będzie starać się o przekazanie jej praw opiekuńczych nad małoletnią wnuczką.

- Co takiego?!

William usłyszał pełen niedowierzania krzyk. Odwrócił się i zobaczył bladą jak ściana Beę. Tylko w oczach dostrzegł ogromną wściekłość, która mogła w każdej chwili wybuchnąć pochłaniając wszystko, co stanie jej na drodze.


Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top