Rozdział 15
Beatrice nigdy nie spodziewała się po matce takiej złośliwości i mściwości jakie okazała podczas posiedzenia w sądzie. Na ich szczęście sędzia, która orzekała nie dała się nabrać na kłamstwa opowiadane przez kobietę najwyraźniej pozbawioną uczuć rodzicielskich. Wychodząc przed gmach wznoszący się w centrum miasta, Bea odetchnęła głęboko rześkim powietrzem. Jeszcze kilka godzin temu padał rzęsiście deszcz. Teraz, poprzez chmury przebijało się słońce, tak jakby sama natura chciała pokazać swą radość.
Kobieta przymknęła oczy i wystawiła twarz ku płynącemu ciepłu. Gdy poczuła obejmujące ją w pasie ramiona i podbródek opierający się o jej ramię, uśmiechnęła się wtulając w kochające objęcia. Wiedziała, że jej walka o szczęście jeszcze nie dobiegła końca. Czekało ją badanie kontrolne, które miało pokazać im drogę jaką będą podążać przez kolejne miesiące, bądź lata - jeśli jej się poszczęści.
- Masz ochotę gdzieś się udać, czy też wracamy do domu sprawdzić, czy nadal stoi? - wyszeptał jej do ucha William, muskając wrażliwe miejsce na skórze.
- Myślę, że możemy dać jeszcze chwilę obu panom, by więź dziadka z wnuczkiem się pogłębiła - zaśmiała się Bea. Daniel został pod opieką jej niedawno odnalezionego ojca. Chłopiec był otoczony przez tak wielu kochających go ludzi, że czasami obawiała się, iż wyrośnie z niego rozpieszczony do granic możliwości mężczyzna. Po tym jednak, co sama przeszła w młodości, wolała już nadmiar miłości niż jej brak.
- To co, kochani? Idziemy do Heven wznieść triumfalny toast? - zapytała zadowolona z siebie Morgan, gdy tylko do nich dołączyła na schodach.
- Dobry pomysł - przytaknęła jej Bea. Heven, była to niewielka, urokliwa kawiarnia w której świętowały wszystkie ważne chwile w życiu każdej z przyjaciółek.
- Zatem postanowione. Może zadzwonimy do Ottona? Pewnie będzie chciał do nas dołączyć - dodał William wziąwszy żonę za rękę. Z szczęśliwym uśmiechem pociągnął ją w stronę czekającej w samochodzie Alicji.
Kątem oka, Beatrice dojrzała jeszcze uśmiechającego się smutno Lenarda stojącego obok ojca. Nie wiedziała skąd w jej sercu pojawiła się pewność, że ten chłopak sobie poradzi i będzie jeszcze kiedyś szczęśliwy. Posłała mu pocieszający uśmiech i pomachała na pożegnanie. Odpowiedział na jej przyjazny gest i lekko skłoniwszy w jej stronę głowę oddał jakby uznanie dla jej osoby. Po chwili, ojciec uścisnął jego ramię i obaj odeszli w przeciwną stronę.
- Nie sądziłem, że mężczyzna z takim nałogiem i z którym zadała się twoja siostra może być porządnym człowiekiem. Myliłem się - wyznał William. Gdy na niego spojrzała, okazało się, że też spogląda za odchodzącym Lenardem.
- Czasami i tobie się to zdarza - zażartowała Bea, śmiejąc się z udawanego oburzenia męża.
Kilka tygodni po pamiętnym dniu ogłoszenia wyroku przyznającego im prawa rodzicielskie wobec Daniela, Bea z rozczuleniem przygląda się zabawom jakim oddawali się codziennie w porze obiadu dwaj mężczyźni jej życia. Mieszając warzywa na patelni, skrzywiła się słysząc dźwięk telefonu. Wyłączyła kuchenkę i sięgnęła po słuchawkę.
- Pani Beatrice Lawrence? – usłyszała kobiecy głos, nim się odezwała.
- Tak. Kto mówi?
- Florence Panchel ze szpitala miejskiego. Czy mogłaby pani przyjechać? Chodzi o pani matkę.
- Czy coś jej się stało? – Mimo wszystko zmartwiły ją słowa nieznanej kobiety. Jaka by nie była Milgret, tak czy inaczej, to jej matka.
W odpowiedzi usłyszała najpierw ciężkie westchnienie, następnie słowa, których całkowicie się nie spodziewała:
- Nie jest to coś, o czym powinna się pani dowiedzieć przez telefon. Pani matka miała wypadek. Tylko tyle na razie mogę powiedzieć. Proszę po prostu przyjechać.
- Och! Dobrze – tylko tyle udało jej się wykrztusić przez zaciśnięte gardło.
Bea czuła głęboko w sercu, że tym razem matkę dopadło przeznaczenie. Nie wiedziała, jak długo siedziała wpatrzona w dłonie wciąż zaciśnięte na niedużym przedmiocie. W pewnym momencie poczuła jednak ciepłą dłoń na ramieniu. Gdy podniosła głowę, zobaczyła zamazaną twarz Williama. Dopiero wówczas dotarło do niej, że po policzkach spływają jej łzy.
- Co się stało? – zapytał z troską w głosie.
- Will – wyszeptała, nim znalazła się w ramionach męża.
William objął ją i odkładając po drodze telefon, odprowadził do salonu. Gdy już oboje siedzieli, Bea opowiedziała mu o niedawnej rozmowie. Nie wiedziała, dlaczego płakała. W końcu, jej matka nie należała do osób, które troszczą się o własne dzieci. Myślała, że dawno temu pogodziła się z tym, że matka nie darzy jej uczuciem, jakiego od niej pragnęła. Przeczuwała jednak, że czekają na nią w szpitalu złe wieści i nie potrafiła nie opłakiwać tego, czego nigdy nie miała i pewnie mieć nie będzie – uczucia, którego z sobie tylko znanych powodów, Bei odmówiła.
Gdy mogła już normalnie oddychać, otarła łzy i wziąwszy głęboki wdech, wypuściła powoli powietrze nim streściła niedawną rozmowę. William wyraźnie się skrzywił. Nie znosił jej matki i każde wspomnienie jej osoby w rozmowie kończyło się jego warknięciem – o wrednej wiedźmie na którą szkoda ich czasu. Beatrice przygryzła wargę, bojąc się nieco odpowiedzi męża na cisnące się jej na usta pytanie. William musiał je odczytać z jej oczu, gdyż ciężko westchnął i pokręcił z niedowierzaniem głową.
-Zbieraj się. Zawiozę cię do szpitala. Otto może też będzie chciał się z namizabrać - westchnął z rozdrażnieniem. Nie znosił jej matki, a mimo to, był gotówją nie tylko zawieźć ale i pewnie zostać z nią w szpitalu.
***
Nienawidził Milgret Olsey za wszystko, co zrobiła jego najbliższym, jego żonie. Nie czas jednak na dawne żale. Musiał być wsparciem dla Bei w kolejnej dramatycznej chwili. Po przybyciu do szpitala w którym leżała Milgret, Beatrice weszła do matki, a William postanowił dowiedzieć się od lekarza, jaki był obecny stan jego teściowej. Zapukał do drzwi i usłyszawszy zaproszenie wszedł do środka. Uścisnęli sobie dłonie i zajęli miejsca.
- Czy ona z tego wyjdzie? – zapytał wprost.
- Nie – padła krótka odpowiedź. Widząc jednak oczekujące spojrzenie Williama, lekarz westchnął i dodał – jej narządy są już w większości objęte przez zakażenie. To kwestia godzin, może dni, kiedy obejmie również mózg. Wówczas nastąpi jego śmierć, w konsekwencji, również pani Olsey.
- Jezu...
Tak, nienawidził jej, ale nikomu nie życzył takiej śmierci. Z drugiej strony, jej bliskie zejście z tego padołu, powodowało u niego niestosowne uczucie ulgi.
- Niech się państwo z nią pożegnają. Z tego stanu, niestety nie wyjdzie – powiedział szczerze lekarz.
Gdy William wrócił do poczekalni, zastał tam Ottona. Siedział pochylony na jednym z krzeseł. Przykro mówiło mu patrzeć na jego przygnębienie. Kobieta leżąca w szpitalnym łóżku, która zniszczyła niejednego człowieka, odseparowała na lata własne dziecko od ojca z powodu zajadłości i złośliwości. A jednak, w tej chwili był zapewne równie rozdarty, czy smucić się z powodu śmierci kobiety, która dla niego coś kiedyś znaczyła, czy cieszyć się, że nastanie tak długo upragniony spokój. Wszyscy chcieli odetchnąć w końcu pełną piersią. Były to nader ludzkie odczucia, choć jawiły się jako niewłaściwe, czy wręcz okrutne i bezwzględne. Czy jednak ktokolwiek ma prawo ich za to potępiać? Zrozumiałby tylko człowiek, który przeżył coś podobnego.
- Jak się czujesz? – zapytał w końcu William podchodząc do niedawno odnalezionego teścia. Ten, spojrzał na niego dość bezosobowo.
- Pewnie lepiej niż Beatrice. Zdążyłem zauważyć jak wrażliwą jest kobietą. – Roześmiał się ponuro. – Zupełnie nie przypomina Milgret.
- Jest silniejsza, niż myślisz. Jak to się w ogóle stało, że się z nią... - urwał, nie wiedząc jak delikatnie ubrać w słowa swoje myśli.
- Była piękną kobietą, Williamie i doskonale potrafiła to wykorzystać. A ja, byłem tylko mężczyzną, którego zauroczyła i zamroczyła na chwilę. Była też bezwzględna gdy nie układało się coś po jej myśli. – Zamyślił się, patrząc gdzieś w dal.
- Słyszę jakieś ale, Ottonie.
- Masz rację. To ale znaczy tyle, że dała mi cudowną córkę, chociaż dopiero teraz ją poznałem – wyznał szczerze. Uśmiechnął się z sympatią. – Lubię cię, Williamie.
Will, w odpowiedzi się roześmiał. Po chwili, poważniejąc podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Po niewielkim skwerze przechadzali się pacjenci ze swoimi najbliższymi. Gdyby wszystko wyglądało inaczej. Gdyby tylko Mojra była kochającą matką. Gdyby bardziej dbała o własne dzieci. Tych gdybań było tak wiele. Tak dużo zniszczyła swoją nienawiścią, że William z trudem panował nad własnymi emocjami. Miał ochotę ją udusić za wszystkie cierpienia, jakie przysporzyła Beatrice. Skoro nie mógł tego zrobić, pozostało mu tylko trzymać nerwy na wodzy i być wsparciem dla ukochanej żony.
Wyrzucając z myśli całą wrogość, westchnął i wszedł do pokoju, w którym przebywała Milgret. W środku było dosyć przytłumione światło. Na jednym ze stolików w wazonie postawiono kwiaty, które przyniósł Otton. Na środku stało łóżko, reszta pewnie została usunięta po interwencji Ottona, obok jedno krzesło zajmowane przez był to dosyć ponury obraz. Dotarło do niego, jak kończą osoby mające w życiu za cel, jedynie niszczenie innych.
- Jak się czujesz? – zapytał zmartwiony. Bea nie potrzebowała więcej problemów, niż już na nią spadło.
- Miło, że chociaż udajesz troskę o moją matkę – odparła z ironią. Gdy na niego spojrzała, w oczach miała łzy. Miał ochotę zdzielić sobie w twarz.
- Bea, nie będę cię okłamywał. Nie znoszę jej, ale o ciebie się martwię. Jeśli chcesz, żebym wyszedł, zrobię to. Równie dobrze, ojciec może ci towarzyszyć – wyznał szczerze.
Beatrice posłała mu delikatny uśmiech i sięgnęła po jego dłoń.
- Nie chcę, żebyś wychodził. – Spojrzała jeszcze raz na matkę. – Pożegnałam się z nią. Możemy zostawić Ottona przy niej, jeśli będzie tego chciał.
- Jesteś pewna? – dopytywał się mimo wszystko. Nie potrafił uwierzyć, że nie chciała być przy Milgret aż do końca. Beatrice głęboko westchnęła.
- Tak – powiedziała w końcu, opanowanym tonem. Wstała z miejsca i razem z Willem ruszyli do wyjścia. Z serca spadł mu ciężar, choć gdzieś w głębi przeczuwał, że nie była z nim zupełnie szczera.
Po krótkiej rozmowie z Ottonem, zajął ich miejsce. Razem z Beą wrócili do domu. Jej milczenie niepokoiło Williama i zaczynało powoli martwić. Nic nie było w porządku, mimo iż chciała by tak myślał. Mimowolnie czuł poczucie winy. Pomimo wrednego charakteru teściowej, nie chciał życzyć jej najgorszego, a jednak wiedział, że bez niej wszystkim będzie lepiej. Czy to czyniło z niego złego człowieka? Nie miał pojęcia. Liczyła się dla niego żona i syn. Nie potrafił tego zmienić.
***
Wchodząc do pustego domu, Beatrice pomyślała, że nawet będzie jej brakowało nagłych napadów złości matki, jej złowrogiego spojrzenia. Choć nigdy nie zaznała ze strony Milgred matczynej miłości, czuła uczucie pustki, jakby nagle coś się skończyło. Jakiś etap w jej życiu został zamknięty dzisiejszego, pochmurnego popołudnia w głębokim grobie.
Odłożyła torebkę na stolik przy drzwiach i ruszyła w kierunku salonu. Nalała szkockiej whisky, prezent od wuja Raymunda, brata jej ojca. Opadła z kieliszkiem na kanapę i odetchnęła z ulgą. William nadal zabawiał, jeśli można tak to określić, gości na stypie. Saily Dorsley, którą zatrudnili dwa dni temu, zajmowała się Danielem. Obawiała się zostawić syna pod opieką obcej osoby, jednak po chwili rozmowy doszła do wniosku, że to dobra dziewczyna. Postanowiła jej zaufać, jak również Willowi i swojemu ojcu, którzy bardzo dokładnie sprawdzili Saily, a Morgan przygotowała umowę godną jej miejsca w palestrze pośród najlepszych.
Beatrice parsknęła śmiechem z ustami przy szklance. Pociągnęła łyk bursztynowego płynu i od razu się skrzywiła. Wolała wino, jednak w dniu takim jak dziś należało przyjąć coś mocniejszego, mimo że będzie pewnie to odchorowywała przez kilka dni.
Pochowała dziś matkę.
To jedno zdanie kołatało jej się po głowie odkąd wyszła z cmentarza podtrzymywana przez Williama. Wiedziała, że dręczyły go wyrzuty sumienia, choć niesłusznie. Nienawidził jej matki i rozumiała teraz dlaczego – kochał ją tak bardzo, że nie potrafił wybaczyć Milgret tego, co robiła jej przez całe życie. Od jakiegoś czasu miała pewność, że czegokolwiek by nie zrobiła, matka nigdy nie obdarzy jej uczuciem. Nie była po prostu w stanie tego zrobić, nie tak, jak normalna matka. Pewnie, w jakiś tylko sobie znany sposób, darzyła ją uczuciem. Dziś, tyle jej wystarczyło. Miała szczęście. Wokół niej było tylu ludzi, dla których była ważna. Nie było zatem sensu rozpaczać nad przeszłością, której nie mogła zmienić.
Postanowiła żyć pełnią życia w szpitalu, żegnając matkę. Żegnając dawny świat, który usilnie próbowała zniszczyć.
Była wolna i szczęśliwa.
- Mimo wszystko, odpoczywaj w spokoju, matko. – Uniosła szklankę w geście toastu, tym razem żegnając ją na zawsze.
- Bea? Wszystko w porządku?
Spojrzała w stronę drzwi. Stał w nich zmartwiony William. Odstawiła kryształ, wstała i podeszła do męża.
- Zamknęłam drzwi przeszłości. Nic mi nie będzie – zapewniła z niewielkim uśmiechem widząc, że go nie przekonała.
- Dasz sobie radę z jej śmiercią?
- Will, ona umarła dawno temu, ale dopiero teraz to zrozumiałam. W końcu mogę oddychać. Straciłam matkę, ale zyskałam ojca i z tego co mówił, bardzo rozległą rodzinę. Nic mi nie będzie.
- Nadal chcesz ich odwiedzić w Londynie? – zapytał, tym razem z rozbawieniem, zmieniając temat.
- Tak. Jak tylko dostanę wyniki. Nie wywiniesz się.
ŚmiechWilliama rozbrzmiewał jeszcze długo w salonie, nim udali się z powrotem doludzi usiłujących wymyślić pozytywne historie o kobiecie, która potrafiła tylkoniszczyć najbliższych.
Tam gdzie jest koniec, musi też nastać początek –nieustanne koło życia - przeszło przez myśl Beatrice, nim wciągnął ją tłum bliskich.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top