Rozdział 12

Jeżeli kilka miesięcy temu, ktokolwiek powiedziałby, że życie składa się z chwil łapanych w biegu, pewnie William by się z tym zgodził. Teraz jednak zmieniłby zdanie. Jego życie obecnie stanowiły skradzione sekundy, nie chwile. Pragnął chciwie jak najwięcej. Patrząc na delikatną, bladą skórę żony, myślał tylko o tym, by nigdy więcej nie przeżywać koszmaru ostatnich tygodni. Chciał jej przekazać jak najwięcej dobrej energii, żeby walczyła. Obawiał się jednak, że coraz częściej myślała o tym, by się poddać. Widział w jej oczach, jak bardzo zmęczona jest leczeniem. Wiedział też doskonale, że walczy dla niego i Daniela.

Siedząc teraz w poczekalni, czekając na zakończenie kolejnej serii badań, miał wrażenie, że nadal stoi na szczycie budynku i czeka na kolejny krok. Były dwa wyjścia, albo się uratuje, albo spadnie w dół. Obawiał się tego drugiego bardziej, niż do tej pory myślał.

Nigdy nie pragnął wielkiej miłości, aż stanęła na jego drodze. Zawsze mu wystarczało projektowanie jachtów. Ale odkąd pojawiła się Beatrice, życie nabrało nowego sensu, świeżych barw, intensywności której myślał, że nie była mu potrzebna. Teraz, gdy już wiedział, co oznacza kochać, nie chciał bez tego istnieć. Wciąż pamiętał, jak jeszcze w szkole wyśmiewał się z jego kumpli, którzy padali wręcz na kolana przed tą jedną jedyną, ich zdaniem, kobietą. Dziś, pewnie to oni mieliby z niego niezły ubaw. Nic sobie z tego nie robił. Szczycił się tym, że był mężem, a teraz również ojcem.

Ktoś ciężko westchnął, tuż obok niego opadając na wolne szpitalne krzesło. Spojrzał z lekkim rozdrażnieniem, jednak gdy dostrzegł na dobrze mu znanej twarzy wyraźne zmęczenie, dał sobie spokój z sarkastycznymi uwagami.

- Ciężki dzień?

- Można tak to ująć - odparła ze znużeniem Morgan. Zwróciła swój wzrok na niego i nagle pojawił się w jej oczach złośliwy błysk. - Masz porypaną teściową, wiesz o tym?

William roześmiał się. Nagle wszystko jakby wróciło na swoje dawne, dobrze znane tory. To pewnie dlatego tak lubił dwie przyjaciółki swojej żony. Trwały przy nich, w dobrych i tych złych chwilach. Zawsze stanowiły podporę.

- Wyobraź sobie, że dostrzegłem tę cechę jej charakteru.

- Cechę charakteru, to rzeź mnie teraz zbombardował! - parsknęła, przewracając przy tym oczami.

- Czy ty czasami ostatnio nie za dużo czasu spędzasz na oglądaniu kreskówek z moim synem? - zapytał, rozbawiony jej całkiem nowym doborem słownictwa.

- Przymknij się - zagroziła Morgan, mrużąc przy tym oczy. William pokręcił z rozbawieniem głową, jednak przezornie więcej się nie odezwał. No, przynajmniej w tym temacie. - Musimy znaleźć porządnych świadków na to, że jesteście cudownymi rodzicami. Macie jakiś sąsiadów, którzy będą skłonni zeznawać?

- Myślę, że tak. Uważasz, że kiedy to wszystko się skończy? - zapytał zmęczonym głosem.

- Szczerze? - Morgan mechanicznie mieszała patyczkiem w kubku z kawą, którą trzymała. - Nie wiem. Wszystko w sumie będzie zależało od tego, czy odnajdzie się ojciec. Jeśli nikt się nie zgłosi, a świadkowie będą przekonujący i szczerzy, dodam, to wtedy po dwóch, trzech miesiącach powinien zapaść wyrok.

- Aż tyle?

- To jest optymistyczny termin - mruknęła, wypijając duży łyk czarnego płynu. - To będzie prawdziwa batalia, Will. Rozmawiałam z tą twoją teściową, to kawał suki. Wydaje mi się, że zwariowała. Miała coś takiego w oczach, że aż się wzdrygnęłam, gdy sączyła ten swój jad. Powie wszystko, żeby tylko Bea cierpiała - westchnęła tak, jakby na jej sercu ciążył jakiś kamień - Chyba nigdy nie zrozumiem toku myślenia tej kobiety.

- Niestety, Bea kocha matkę, mimo iż ona nie darzy jej najwidoczniej żadnym cieplejszym uczuciem.

- Trzeba ją przygotować na to, co ma nastąpić. Wolałabym, żeby nie brała udziału w rozprawie, ale na razie nie jestem w stanie przewidzieć, jak zachowa się sędzia. Lepiej dmuchać na zimne, sam rozumiesz.

- Porozmawiam z nią.

- Dobrze. Będę nakłaniać sędzinę, żeby przesłuchała ją w szpitalu, albo w domu.

- Dziękuję, Morgan. - Nawet gdyby chciał, nie wiedział w jaki sposób mógłby się jej odwdzięczyć.

- Nie musisz mi dziękować, Will. Jesteście dla mnie jak rodzina. Zresztą - wstała i uniosła z dumą głowę - wy, zrobilibyście dla mnie to samo. Lecę. Muszę przygotować mowę i urabiać sędzię.

Uśmiechnął się na jej słowa wyrażone z udawaną arogancją. Cała Morgan Cranston. Nieugięta kobieta o złotym sercu. Skinął jej głową na pożegnanie, podniósł się z miejsca i skierował swoje kroki do pokoju żony. Gdy wszedł do środka, Beatrice już leżała z powrotem w swoim łóżku. Była nadal wycieńczona i blada, ale gdy go ujrzała, jej oczy znów miały ten blask, który tak bardzo kochał.

- Jak badania? - zapytał, siadając przy łóżku. Wziął ją za rękę i uścisnął.

- Chyba dobrze, bo pielęgniarki bardziej niż mną, zajmowały się plotkowaniem na temat mojego przystojnego męża - odparła nonszalancko. Jej usta drżały od powstrzymywanego śmiechu.

- Naprawdę? No, proszę. Zawsze wiedziałem, że mam to coś w sobie, co przyciąga płeć piękną - oparł się o oparcie i uśmiechnął się zawadiacko.

Beatrice roześmiała się radośnie.

- Nie pusz się tak. To do ciebie nie pasuje.

- Tak się cieszę, że mogę usłyszeć twój śmiech - powiedział z czułością.

- Co u Daniela?

William z rozczuleniem przyglądał się radosnej i pełnej oczekiwania twarzy Bei. Zaspokoił zatem jej chęć dowiedzenia się, co u jej małego ulubieńca. Opowiedział jej o pierwszym uśmiechu małego, próbie siadania na pupie, pierwsze raczkowanie, śmiech który rozbrzmiewał za każdym razem, kiedy udało mu się złapać Cloe za jej długie kolczyki.

Bea, mimo że słuchała z ciekawością jego słów, jednak z pewnością czuła również smutek, że nie była tego wszystkiego świadkiem. Po godzinie jego opowieści, Beatrice w końcu zmorzył sen. Zmęczona wciąż przyjmowanymi lekami oraz powtarzającymi się badaniami, wciąż odczuwała tego skutki.

Gdy jej oddech się unormował, William wstał i rozprostował zesztywniałe kości. Bolały go mięśnie, ale nie przejmował się tym tak długo, jak długo mógł patrzeć i rozmawiać ze swoją ukochaną. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Często ostatnio zadawał sobie pytanie, dlaczego tak dobrą osobę musiało spotkać aż tyle złego? Czym sobie zasłużyła na taki los? Mimo, że nie otrzymał odpowiedzi, nie potrafił przestać o tym myśleć.

Wyglądał przez okno, kiedy z zadumy wyrwało go ciche pukanie. Odwrócił się w stronę drzwi, które teraz stanęły otworem. Zobaczył eleganckiego starszego człowieka, dobrze mu już znanego. Otto wkroczył cicho do pokoju, zerkając na wciąż śpiącą Beę. Odkąd wyjawił prawdę o swoim związku z żoną Willa, często zjawiał się w szpitalu, by pogłębić ich rodzącą się więź. Cieszył się, że w końcu ojciec zjawił się w jej życiu, gdyż teraz potrzebowała każdej pomocnej dłoni, dobrego słowa. Zwłaszcza, że jej matka robiła co mogła, by zniszczyć wszystko wokół i samą Beatrice.

- Jak ona się czuje? - zapytał cicho Williama, gdy do niego podszedł.

- Lepiej. Jednak w dalszym ciągu istnieje niebezpieczeństwo infekcji. Dopóki nie dostaniemy wyników wskazujących na to, że ma czystą krew, dopóty musimy być ostrożni. - Patrzył na pogrążoną w spokojnym śnie Beę i błagał w myślach, żeby wszystko było dobrze.

- Cóż, zatem musimy uzbroić się w cierpliwość i wiarę, że rzeczywiście jest na drodze ku wyzdrowieniu - mruknął starając się brzmieć optymistycznie. Trzymając ręce splecione na plecach, także spojrzał na niewielki park widoczny z okna. - A ty? Zdecydowałeś się na spółkę ze mną?

Zaskoczony William spojrzał na Ottona.

- Myślałem, że to nieaktualne, skoro już osiągnąłeś to, co chciałeś.

Otto uniósł ze zdziwieniem brwi. Will postanowił się wytłumaczyć.

- No wiesz, udało ci się dotrzeć do córki. Zawrzeć z nią znajomość.

Mężczyzna roześmiał się cicho.

- Williamie, interesy i rodzinę rozdzielam grubą kreską. Fakt, chciałem zbliżyć się do córki, aby ją poznać i być może w przyszłości powiedzieć jej prawdę. Wejście z tobą w spółkę nie miało z tym nic wspólnego. Uważam, że będzie to dla mnie, po prostu świetny interes. Wielu mówiło mi, że jestem wizjonerem. Lubię się trzymać tej myśli.

W oczach Ottona błyszczało rozbawienie. William wyraźnie dostrzegł teraz podobieństwo między nim a Beatrice. Ona również miała takie błyski, gdy żartowała.

- Zatem, zgoda. Wejdę z tobą w spółkę.

- Świetnie. Musimy niedługo omówić strategię. - Zerknął w stronę swojej córki. - Gdy już wszystko się z nią unormuje. Teraz nie martw się o nic więcej, poza swoją rodziną Williamie. Resztą, pozwól żeby zajęli się inni.

- Dziękuję.

Był szczerze wzruszony słowami Ottona. Mieć takie wsparcie, to naprawdę dużo. Rodzina i przyjaciele, jakich mieli, to niezwykłe i rzadkie zjawisko. Był im wszystkim niesamowicie wdzięczny i miał nadzieję, że kiedyś uda się mu odwdzięczyć za wszystko co zrobili by im pomóc.

Tydzień później, siedział w sądzie i zastanawiał się jak mógłby udusić tę wredną babę tak, by nikt go z tym nie powiązał. Był wściekły na kłamstwa jakich się dopuszczała jego teściowa. Jej oszczerstwa powodowały u niego chęć mordu. Gdyby nie siedząca tuż obok niego spokojna niczym głaz Morgan, już dawno pewnie siedziałby na dołku za morderstwo. Wziął kolejny uspokajający oddech i starał się jak mógł w spokoju wysłuchać idiotyzmów wygłaszanych przez Milgred.

- Weź na wstrzymanie, Lawrence - syknęła do niego Morgan nie odwracając wzroku od jego teściowej. - Pamiętaj, że mamy tajną broń. Nie daj się jej wyprowadzić z równowagi.

- Postaram się - wydusił z siebie równie cicho.

Gdy Milgred skończyła ględzić swoje kłamstwa, wstała ze swojego miejsca Morgan. Przeszedł go dreszcz, gdy widział zaciętość na jej niewzruszonej twarzy. Skierowała swoje zimne niczym lód spojrzenie na sędzię i zaczęła wykładać swoje racje.

- Wysoki sądzie, w pierwszej kolejności należy podnieść, iż pani Olsey jest osobą starszą. Jako taka, z całą pewnością nadaje się na babcię, a nie matkę dla niemowlęcia. Moi klienci są małżeństwem bardzo zgodnym i pełnym miłości. Z całą pewnością potrafią zapewnić dobry dom dla Daniela - przerwała na chwilę, jakby chciała, by jej słowa zapadły głęboko w pamięć, nim ruszy dalej. - Mimo obecnej choroby pani Lawrence, świetnie wykonuje swoje rodzicielskie obowiązki jej, tutaj obecny małżonek. Dziś dostałam informację, iż pani Beatrice Lawrence jest na dobrej drodze ku wyzdrowieniu. Można zatem z dużą dozą prawdopodobieństwa wnosić, iż już niedługo będzie z powrotem w domu razem z mężem i dzieckiem, które niewątpliwie darzy uczuciem.

- To kłamstwo! Moja córka umiera! Nie jest w stanie zajmować się dzieckiem! - wykrzyknęła z jadem Milgred.

Morgan, nie zaszczyciła jej nawet zerknięciem. Twardo wpatrywała się w sędzinę, czekając, co zdecyduje się zrobić. Ta, spojrzała na jego teściową srogim wzrokiem.

- Pani Olsey, to nie jest pani kolej na wygłaszanie swoich opinii. Miała pani swoją szansę na przedstawienie własnego punktu widzenia. Teraz kolej na stronę przeciwną, więc proszę zamilknąć, inaczej usunę panią z sali.

Milgred skarcona opadła z powrotem na swoje krzesło, przyglądając się Morgan zwężonymi oczyma.

- Beatrice Lawrence jest łagodną, pełną ciepła i miłości osobą, której została powierzona opieka nad Danielem przez jej zmarłą siostrę - ciągnęła dalej Morgan. - W dokumentacji jest dołączony list, napisany przez Antonię Olsey przed jej śmiercią. Poza tym, pragnę wnosić o przesłuchanie jeszcze jednego świadka, który może wiele wnieść jeśli chodzi o kwestię odpowiedzialności pani Olsey.

Podeszła do stołu sędziowskiego i podała wniosek, drugi egzemplarz przekazała adwokatowi Milgred, który wyglądał na bardzo zmęczonego człowieka.

Gdy do jego teściowej dotarło, kogo chcą powołać na świadka, jej oczy powiększyły się niemal dwukrotnie. Tylko ręka, która od razu wylądowała na ramieniu Milgred jej pełnomocnika powstrzymała ją od powstania i wykrzyczenia co o tym myśli.

- Dobrze, dopuszczam przesłuchanie pana Ottona Caldena. Odraczam tym samym sprawę na przyszły tydzień. Mam nadzieję, że będzie to ostatnie nasze spotkanie - powiedziała spokojnie sędzia, dając im wyraźnie do zrozumienia, że sama też ma dość tej sprawy. Spotykała się bowiem już od wielu dni zarówno z Morgan jak i mecenasem Kinsbergiem.

William zerknął na Morgan, która z zadowoloną teraz miną, pakowała swoje notatki do skórzanej aktówki. Gdy spojrzała na niego, po jej twarzy niczego nie było widać. Żaden odcień emocji nie pojawił się choć na chwilę. Już miał się odezwać, kiedy kobieta podniosła do góry dłoń.

- Nie tutaj, Will. Chodź. Jedziemy do Bei - powiedziała sucho, kierując się do wyjścia.

Nie udało im się jednak wyjść bez problemów. William poczuł jak ktoś łapie go za ramię. Gdy się odwrócił zobaczył wykrzywioną wściekłością twarz, która kojarzyła mu się ze wszystkim co najgorsze. Spojrzał na nią chłodno.

- Jeśli nie chcesz, żebym oskarżył cię o naruszenie nietykalności cielesnej, radzę ci mnie puścić - powiedział chłodno. Nie tracąc swojego opanowania, strząsnął jej kościstą dłoń.

- Pożałujesz tego. Jak ci się udało go odnaleźć?

- Nie udało mi się. Sam nas znalazł i możesz mi wierzyć, że miał bardzo wiele do powiedzenia o tobie i twoich knowaniach. Nadal nie mogę pojąć, jak mogłaś w tak okrutny sposób bawić się uczuciami własnych dzieci - warknął cicho, tak by tylko ona go usłyszała.

Gdy twarz Milgred wykrzywił grymas wściekłości, wiedział już, że pora się wycofać, nim sprowokuje go do zrobienia rzeczy, za które zapłaci wysoką cenę. Słyszał jeszcze, jak jej adwokat próbuje jej uświadomić, że każde wrogie zachowanie nie wpłynie dobrze na jej sprawę.

Uruchamiając silnik samochodu, wciąż jeszcze czuł złość, jednak im dalej od tej wiedźmy tym większy spokój go ogarniał. Teraz, pragnął jedynie przytulić swoją ukochaną żonę i słodkiego synka.

- Wiesz, jestem z ciebie dumna - powiedziała Morgan, posyłając mu pełen uznania uśmiech.

- Dzięki. Mało brakowało, wiesz?

- Ale nie udało jej się ciebie sprowokować. I to, mój drogi, jest najważniejsze - zauważyła.

- Jak myślisz, dobrze się to dla nas zakończy? - zapytał pełnym niepewności głosem.

- Nie wiem, Will. Mogę tylko mieć nadzieję, że tak. To rozsądna kobieta, wierz mi. Nie jest ślepa i też widzi, jak zachowuje się Milgret.

- Czyli mam grzecznie czekać na rozwój sytuacji - stwierdził z przekorą, na co dziewczyna się roześmiała wyraźnie ubawiona jego podejściem do sprawy chwilę po tym, jak praktycznie rzucił się swojej teściowej do gardła.

W pozytywnym nastroju ruszyli w drogę do szpitala. William pragnął wierzyć, że wszystko skończy się dobrze, choć gdzieś w głębi duszy obawiał się, że coś przeoczyli. Coś bardzo ważnego.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top