Czas czarnego słońca cz.8

          Przystanął i patrzył. Szła w jego stronę. Zbliżała się sprężystym, energicznym krokiem. Ciągle ładna, pełna życia. Wydała mu się tą samą dziewczyną, którą poznał na trzecim roku studiów na Stanford University w Kalifornii. Tą samą, w której się wtedy zakochał bez pamięci. Zrobił krok naprzód, w jej stronę. Znajdowała się coraz bliżej. Jeszcze tylko kilka kroków...

     Minęła go, nawet się nie zatrzymując, choć miał wrażenie, że przez ułamek sekundy jej wzrok prześliznął się po jego twarzy. Odwrócił się. Plecy Connie oddalały się w miarowym tempie jej lekkich kroków.

     - Connie! - zawołał i ruszył za nią. - Connie!

     Przystanęła na dźwięk swojego imienia. Odwróciła się i niepewnie rozglądnęła w poszukiwaniu tego, kto ją zawołał. Braddock podbiegł.

     - Connie - powtórzył jeszcze raz.
     Spojrzała na niego w jakiś dziwny sposób. Tak jakby widziała go po raz pierwszy w życiu.
     - Ernest...? - powiedziała cicho z bezgranicznym zdumieniem.

     Znajdowali się na ludnej ulicy, a rzeka przechodniów z obu stron nieprzerwanie obmywała brzegi wysepki, na której przystanęli. Connie nie patrzyła na niego. Starała się unikać jego wzroku, tak jakby to ona dawno temu zawiniła. Ernest Braddock nie spuszczał z niej oczu. Nie mógł powstrzymać się od wpatrywania w twarz, która kiedyś przesłoniła cały świat, a którą potem na krótki czas znienawidził, żeby pokochać znowu z jeszcze większą siłą miłości wspartej poczuciem winy.

     - Wróciłaś.
     - Nie... To znaczy... Przyjechałam na krótko, w interesach - wyjaśniła.
     - Porozmawiasz ze mną? - spytał bez większej nadziei. - Zrobisz to dla mnie?
     - Tak - powiedziała z wahaniem. - Tak.

     „Tak - powtórzył w myślach. - Zgodziła się, żeby się na mnie odegrać. Tylko dlatego. Teraz pokaże mi, gdzie moje miejsce. Postara się, żebym poczuł się tak samo jak ona wtedy."

     Nie był szczególnie zaskoczony takimi wnioskami.

     - Może usiądziemy gdzieś i napijemy się kawy? - zaproponowała.

     Uśmiechnął się z gorzkim smutkiem. W kieszeni miał dokładnie sześć centów. Nie mógłby nie tylko zaprosić nigdzie Connie, ale nawet zapłacić za samego siebie. Zmierzyła go od stóp do głów uważnym, taksującym spojrzeniem.

     - Ja zapraszam - powiedziała znów. - Jeśli nie masz przy sobie portfela...

     „Powiedz to, Connie - pomyślał. - No, proszę cię, nie żałuj sobie, tylko powiedz wprost, że najlepszy stypendysta Stanforda wygląda teraz jak przepity menel."

     Nie powiedziała tego jednak, choć jej spojrzenie mogło mówić więcej niż jakiekolwiek słowa. Braddock zupełnie niespodziewanie pomyślał, że Jenny nie spoglądała na niego w taki sposób.

     „Tak, ale Jenny nie znała mnie wtedy, kiedy jeszcze żyłem normalnie, kiedy jeszcze mogłem być kimś. A Connie widzi różnicę. Widzi ją bardzo wyraźnie. Och, jakże bardzo żałuję, że nie zobaczyłaś mnie zaledwie dzień wcześniej, kiedy miałem na sobie własne łachy, a nie czyste ciuszki od Jenny! Jak spojrzałabyś na mnie wtedy? Co byłoby w twoich oczach, gdybyś zobaczyła mnie takim, jakim jestem naprawdę, na co dzień?"

     Zaprowadziła go do niewielkiej, zacisznej kawiarenki, która o tej porze świeciła jeszcze pustkami. Po drodze nie odzywali się do siebie za wiele. Connie powiedziała tylko, że po wyjeździe z Nowego Jorku zatrzymała się u dalekiej krewnej w Klamath Falls w Oregonie. Wreszcie oznajmiła, że tam poznała Richarda.

     - To mój mąż - odezwała się cicho, gdy już siedzieli przy stoliku i sięgnęła po torebkę, z której wyjęła gustowny brązowy portfel.
     „Twój n o w y mąż" - poprawił ją Braddock w myślach, ale nie odważył się powiedzieć tego na głos.
     - To jest właśnie Dick. - Podała mu fotografię.

     Sięgnął po nią ponad błyszczącym blatem stolika i spojrzał z kamiennym wyrazem twarzy. Kiedy kilka minut wcześniej zobaczył ją na ulicy, miał jeszcze nadzieję. Albo tylko złudzenia, bo przecież kątem oka dostrzegł obrączkę na jej dłoni. Dostrzegł ją już kilka chwil po tym, jak przystanęła na jego wołanie. Teraz nawet te kruche złudzenia rozpadły się w pył. Na zdjęciu widniały trzy roześmiane twarze. Jedna należała do Connie, która na tej fotografii wyglądała wyjątkowo pięknie. Drugi uśmiech rozlewał się szeroko na twarzy wysokiego szatyna, który trzymał na rękach może półtoraroczną dziewczynkę, ubraną w błękitną, aksamitną sukieneczkę i białe buciki. To do niej należał trzeci promienny uśmiech, który starł w proch resztki złudzeń Ernesta.

     - Ta mała... - szepnął.
     - Moja córeczka, Megan - powiedziała Connie szybko. Zbyt szybko, jak mu się zdawało. - Tego lata, w lipcu, skończyła dwa i pół roku.

     „Ach, więc ona nie urodziła się martwa, tak jak mój syn?" - miał ochotę zapytać, ale nie zapytał. Poczuł ogromne ukłucie żalu, ale wiedział, że to pytanie byłoby czymś równie głupim, jak jego postępowanie pięć lat temu. Głupim i tak samo podłym.

     Kelnerka przyniosła tacę z dwiema filiżankami kawy i postawiła je na lśniącym blacie stolika przed nimi. Prawdziwa kawa, nie jakieś zbożowe popłuczyny, które zwykł pijać od paru lat, wyobrażając sobie zupełnie inny smak na podniebieniu i zupełnie inny aromat w nozdrzach. Jego była żona, którą potraktował kiedyś jak nieskończenie głupi i bezduszny sukinsyn, właśnie postawiła mu kawę w przyjemnym lokaliku na Manhattanie. Bardziej niż kiedykolwiek poczuł się jak śmieć, jak zwyczajny ludzki odpadek. Ciągle trzymał w dłoni tę przeklętą fotografię, aż wreszcie Connie delikatnie, ale stanowczo wyjęła mu ją z ręki. Spojrzał przelotnie w jej twarz. Nie wyrażała niczego szczególnego.

     „Zaraz zapyta, czy ułożyłem sobie życie" - pomyślał.

     Będzie brała odwet i zada mu pytanie, na które doskonale zna odpowiedź, bo przecież wystarczy spojrzeć na niego, żeby tę odpowiedź znać.

     Connie milczała. Powoli popijała kawę, w taki sposób, jak robiła to zawsze, małymi łyczkami, nie czekając, aż ostygnie.

     - Nie wybaczyłaś mi, prawda?
     Jego pytanie jakby wyrwało ją z zamyślenia.
     - Nie chowam urazy - odezwała się po chwili. - To byłoby nie po chrześcijańsku.

     „Jasne - pomyślał. - Nie po chrześcijańsku, droga, żarliwie wierząca Connie. Wszak tak zwane prawdy wiary ważniejsze są od żyjącego i czującego człowieka. Nie chodzi o głupiego Erniego, chodzi o zasady tego twojego cholernego kościoła prezbiteriańskiego."

     - Myślę, że już teraz mogę ci wybaczyć - dodała jeszcze. - Że powinnam to zrobić.
- Powiedziałaś kiedyś - zaczął, jakby nie słyszał jej słów - że nikt nigdy nie zajmie mojego miejsca, że zawsze będziesz kochać tylko mnie. - Spojrzał na nią, jakby oczekiwał odpowiedzi na jakieś ważne pytanie. Ale przecież pytanie nie padło. Mimo to Connie odpowiedziała:
- Zawsze chciałam, żeby tak było. Wychodząc za ciebie, nie miałam wątpliwości, że jesteś i będziesz moim pierwszym i ostatnim mężczyzną. Ale złamałeś mi życie, Ernest. To ty wszystko zniszczyłeś. Ty, nie ja. Co mogłam zrobić w takiej sytuacji? Miałam dwadzieścia osiem lat. Czy powinnam była przekreślić całą resztę swojego życia, tak jak ty przekreśliłeś? Bóg mi świadkiem, że wiele oddałabym, żeby to wszystko tak się nie potoczyło. Uwierz mi.

     „Bóg ci świadkiem - znów powtórzył w myślach jej słowa. - Mam wrażenie, że za dużo myślisz o Bogu, droga Connie, a za mało o ludziach, zwyczajnych śmiertelnikach. W tej sytuacji powinnaś była raczej iść do klasztoru, a nie do łóżka z innym facetem."

     Miał ogromną ochotę zapytać, czy temu cholernemu Dickowi też oddała się dopiero po ślubie. Czy on też musiał czekać cierpliwie i walić w łeb własnego fiuta, za każdym razem, kiedy mu stanął na myśl o przyszłej żonie. Oczywiście tego pytania też nie zadał. Po chwili ze zdziwieniem stwierdził, że ma to gdzieś, że zupełnie nie obchodzi go, co Connie robiła przez te wszystkie lata i ile czasu musiało upłynąć, zanim oddała się innemu facetowi.

     „Nie będziemy rozkopywać grobów - pomyślał. - Nie warto. Zwłaszcza że nic w nich nie ma. Są zupełnie, ale to zupełnie puste."

     - Będę musiała już iść. Mam spotkanie służbowe - powiedziała Connie i położyła na lśniącym blacie stolika należność za obydwie kawy.

     Spojrzał na pieniądze i postanowił, że nie będzie czuł się upokorzony.

     - Zrewanżuję się następnym razem. Zadzwoń do mnie, kiedy znowu będziesz w Nowym Jorku - odparł i poczuł mściwą satysfakcję na myśl o swoim dowcipie.

     „Zadzwoń do budki telefonicznej w dzielnicy portowej - dodał w myślach. - Odbiorę na pewno, jeśli tylko będę wtedy akurat przechodził w pobliżu."

     Wstała od stolika i spojrzała na niego niepewnie. Miała dziwny wyraz oczu.

     - Do widzenia, Ernest.
     - Do widzenia, Connie - odezwał się spokojnie.

     „Do cholernego widzenia, Connie, droga była żono i oczywiście uściskaj pieprzonego Richarda Jak-mu-tam, twojego kretyńsko uśmiechniętego Męża Numer Dwa, który robi prześliczne małe dziewczynki przyzwoitym i pełnym miłości bliźniego chrześcijankom."

     Patrzył przez okno kafejki, jak Connie oddala się równym, miarowym krokiem. Jak oddala się, nie obejrzawszy za siebie ani jeden raz. Ale po co, do cholery, miałaby spoglądać wstecz? Przecież nikt normalny nie rozkopuje grobów.

     „Ale też i nikt normalny nie tańczy triumfalnie na tych grobach" - pomyślał Ernest Braddock i dopił kawę.

     Skinął na kelnerkę, by zainkasowała należność - pieniądze, zostawione przez Connie. Chciała wydać Braddockowi resztę, ale nie wziął. Nie chciał jałmużny od byłej żony, która urodziła dziecko innemu facetowi.

     Wyszedł na ulicę. Cholerni nowojorczycy przetaczali się przez chodniki nieprzerwaną lawą, zupełnie nie przejmując się, że gdzieś tam w Afryce umierają z głodu ludzie, że toczą się jakieś wojny, że nie wynaleziono jeszcze lekarstwa na raka, że dwa mocarstwa zbroją się przeciwko sobie w pociski nuklearne.

     Że niedoszły pisarz Ernest Braddock nie wie, co zrobić ze swoim spieprzonym życiem...

*

     „Gdybym wtedy miał pieniądze, pewnie bym się upił" - pomyślał ponad rok po tamtej sierpniowej środzie.

     Blat stolika w barze na Times Square lśnił tak samo nieskazitelną czystością, jak tamten, w jakiejś niewielkiej kawiarence na Manhattanie, gdzie ostatecznie wyzbył się złudzeń. Gdzie - jak mu się wydawało - definitywnie rozprawił się z przeszłością. Gdzie jego była żona, do tamtego czasu jedyna miłość jego życia, pokazała mu zdjęcie roześmianego faceta, który był drugim i - o tak, stuprocentowa pewność - ostatnim mężczyzną, który wiedział, co Connie, z domu panna Lindbergh, ma między nogami.

     „Ale nie miałem wtedy szmalu. Za sześć centów mogłem co najwyżej posłuchać ulicznego grajka. Więc nie poszedłem się upić. Mogłem spróbować uderzyć do Lesa albo Arniego. Możliwe, że byliby przy kasie i postawiliby coś, ale nie miałem ochoty na towarzystwo. Co innego upić się w samotności i przeprowadzić budującą, inteligentną rozmowę z samym sobą. Wtedy chciałem być sam. O czym mógłbym pogadać z takim, dajmy na to, Lesem? O pierdołach. Tylko o nic nieznaczących pierdołach. Musiałbym zniżyć się do poziomu Lesa Bautta i gadać z nim o niczym. A nie tego było mi wtedy potrzeba. Więc zamiast zgodnie z planem, który powziąłem poprzedniego dnia, trzymać się z daleka od swojej nory przynajmniej przez dwie kolejne doby, wróciłem tam i próbowałem posprzątać."

     Niemal roześmiał się w głos, przypomniawszy sobie syzyfowe wysiłki, które miały na celu dokonanie niemożliwego: zrobienie z ponurej, pustej nory, mniej więcej normalnego mieszkania.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top