Czas czarnego słońca cz.7

          Zrobiło się już prawie całkiem ciemno, kiedy po ponad dwóch godzinach dotarł do celu swej wędrówki. Central Park po zmroku nie należał do najbezpieczniejszych miejsc w Nowym Jorku, ale w końcu cóż mogło zagrażać komuś takiemu jak on – pijaczkowi bez grosza przy duszy? No tak, jakiś rozeźlony bandzior, rozczarowany, że nie ma go z czego okraść, mógł spuścić mu niezły łomot, może nawet wsadzić nóż w plecy. Ale jakie to miało znaczenie? Kto wie, czy coś takiego nie stałoby się aktem łaski.

     Braddock znał ten park. Swego czasu, zanim wyleciał z apartamentu na Madison, zwykł przychodzić tutaj często i przesiadywać w jakichś osłoniętych przed ludzkimi oczami zakątkach. Wolał to niż swoje jeszcze wtedy normalne, ale już bezdusznie puste mieszkanie. Central Park uznawał za znajome i przyjazne miejsce. Dlatego z łatwością znalazł zaciszny zakamarek i zaszył się tam. Może nie było komfortowo – nie mógł liczyć nawet na ławkę – ale za to cicho, odludnie i spokojnie. Rosło tu rozłożyste drzewo z grubym pniem, pod którym mógł usiąść i oprzeć plecy. Chwilowy złudny raj. Chwila pozornego szczęścia. Odkręcił butelkę i pociągnął z niej pierwszy łyk. Delektował się piekącym smakiem wódki i ulotnością bezsensownej chwili.

     Zasnął nad ranem, jakieś półtorej godziny przed wschodem słońca, ale sen nie trwał długo. Obudziły go niewygoda, odrętwienie, które czuł chyba każdym mięśniem ciała i rześki chłód poranka, raczej przyjemny w obliczu panujących dzień w dzień sierpniowych upałów. Kiedy otworzył oczy, w prześwicie między zaroślami, zobaczył jakąś sylwetkę. Zauważył, że to postawny mężczyzna, który miał co najmniej sześć stóp wzrostu i posturę kogoś młodego i wysportowanego. Wstające słońce znajdowało się za plecami tego człowieka i teraz świeciło Ernestowi prosto w oczy. Półprzytomny, oślepiony jaskrawym słońcem, nie zdołał dostrzec twarzy nieznajomego. Tym bardziej że skrywała się w cieniu naciągniętego na głowę kaptura od sportowej bluzy.

     „Jakiś gnojek jednak mnie tu znalazł – pomyślał Braddock z rezygnacją. – Ale może w biały dzień nie odważy się na zbyt wiele."

     Zupełnie zapomniał, że o tak wczesnej porze w Central Parku nie spotykało się jeszcze nawet biegaczy uprawiających poranny jogging i właścicieli wyprowadzających na spacer psy. O tak bezsensownie wczesnej godzinie nie przebywał tutaj nikt, kto mógłby powstrzymać ewentualnego napastnika albo pomóc pobitemu.

     „O tej porze nie powinno tu być nawet bandytów" – przemknęło mu przez głowę.

     Ale bandyci najwyraźniej cierpieli na bezsenność. A przynajmniej jeden z nich. Ten tutaj, który za chwilę dowie się, że Braddock ma przy sobie jedynie sześć centów i pustą butelkę po wódce, a wtedy z pewnością nie będzie uszczęśliwiony i zechce odreagować frustrację. Oczywiście na nim, a jakżeby inaczej. Witajcie w krainie latających noży, znikających portfeli i krwawiących gardeł!

     Weź się w garść.

     Braddock drgnął na dźwięk... Nie, to nie był dźwięk głosu tego osiłka, stojącego nad nim, jak kat nad grzeszną duszą. A jednak usłyszał te słowa. Ktoś je wypowiedział tu i teraz. Rozejrzał się dokoła, ale poza nimi dwoma nie zauważył już nikogo. Chyba że jakiś wyjątkowo paskudny dowcipniś krył się za krzewami. Ale nie, przecież głos nadpłynął od strony tego w bluzie z kapturem. Nadpłynął. I brzmiał dziwnie. Jakby...

      „Chryste!" – Braddock się wzdrygnął. Ten głos brzmiał tak, jakby płynął z jakiegoś cholernego podziemnego tunelu.

     Niebezpieczeństwo.

     Teraz mógłby przysiąc, że dźwięk nadpływał od strony tego chłopaka, ale on przecież nie otworzył ust! Mimo słońca świecącego prosto w oczy i kaptura, który skrywał twarz tamtego w głębokim – zbyt głębokim – cieniu, Ernest Braddock zdołał jednak dostrzec niewyraźny zarys ust. A one nie drgnęły nawet, kiedy dobiegł go ten głos.

     „To jakaś sztuczka?" – pomyślał.

     Pomóż jej.

     – Co, do cholery...! – warknął, rozdrażniony nie na żarty.

     Ktoś kpił sobie z niego w brzydki sposób i Braddockowi bardzo się to nie podobało. Zerwał się z miejsca i zamierzał doskoczyć do chłopaka w sportowej bluzie, powalić go na ziemię – jeśli zdoła – i dać mu nauczkę! Gdzieś z tyłu, tuż za nim trzasnęła jakaś gałązka i Ernest odwrócił się gwałtownie. Więc to tam ukrywa się drugi żartowniś! Podbiegł do kępy zarośli i zajrzał za nie, na tyle na, ile pozwalały rozłożyste gałęzie. Nie dostrzegł nikogo. Wściekły już nie na żarty, wykonał gwałtowny zwrot w stronę tego w czarnej bluzie z kapturem i stanął nagle jak wryty. Bezradnie rozejrzał się wokół. Po chłopaku nie było ani śladu. Braddock otrząsnął się z osłupienia i wybiegł ze swojego zacisza osłoniętego prawie ze wszystkich stron soczyście zielonymi zaroślami. Zatrzymał się na olbrzymim trawniku. Kilkanaście jardów przed nim szerokim pasem ścieliła się asfaltowa alejka. W pobliżu nie było żywej duszy. Całkowity bezruch bardzo wczesnego poranka, okraszony jedynie przyjemnym pogwizdywaniem parkowych ptaków. Kątem oka dostrzegł ruch po prawej stronie i błyskawicznie spojrzał w tamtym kierunku, ale zauważył tylko ścigające się od drzewa do drzewa wiewiórki. Odetchnął głęboko.

     „Albo to wyjątkowo sprytne sukinsyny – pomyślał – albo... zaczynam mieć jakieś zwidy od tej wódy."

     Obydwie możliwości wydawały mu się tak samo prawdopodobne. Niespiesznym krokiem podążył w stronę asfaltowej alejki. Starał się odprężyć i zapomnieć o niedawnej dziwnej przygodzie.

     Teraz jeszcze tylko wizyta na Madison Avenue. Tak postanowił wczoraj. Chciał się sprawdzić. Przetestować swoje reakcje i odczucia. Tak po prostu, wyłącznie z czystej ciekawości. Jeśli wszystko wróci, jeśli tam na Madison poczuje znajome ukłucie w okolicach mostka, to będzie znaczyło, że nie ma już żadnych szans, że nigdy się od tego nie uwolni. A jeśli nie poczuje nic? Jeśli patrząc w okna dawnego apartamentu, nie odczuje żadnych emocji? Co wtedy? Czy znajdzie w sobie dość siły, żeby...

     „Żeby co? – zapytał sam siebie z jakimś dziwnym rozdrażnieniem. – Żeby się zmienić? Żeby rzucić cholerną wódę i życie portowego menela i stać się porządnym obywatelem? – pomyślał z ironią. – Jasne! Mogę to sobie wyobrazić: decyzja o rozpoczęciu nowego życia odkładana z dnia na dzień, tak jak kiedyś decyzja o pisaniu. Wszystko czekało na lepsze czasy. Wyznaczałem sobie coraz to nowe cezury. Najpierw założenie rodziny. Jak tylko się ożenię i ustabilizuję życie, będę mógł ze spokojnym sumieniem zasiąść do maszyny. Potem, już po ślubie, czekałem z rozpoczęciem pisania, aż przeprowadzimy się do Nowego Jorku. Nie było sensu zaczynać w Kalifornii. Tamtejszy klimat nie sprzyjał tworzeniu. – Znów zaśmiał się sam do siebie z ironią. – Co to za pisanie, jeśli wszystkie pory roku są do siebie podobne jak dwie krople wody? Pisarz musi mieć inspirację, we wszelkich możliwych aspektach, także w postaci korowodu zmieniających się cyklicznie pór roku. Inspiracja zimowa, surowa i stateczna, nostalgiczna inspiracja jesienna, euforyczna inspiracja wiosenna z budzącym się życiem. A lato zarezerwowane na wakacje w drewnianym domku letniskowym nad jeziorem. Może gdzieś w lasach północnego Maine? Czemu nie?"

     Ale pierwsza nowojorska jesień nie zainspirowała go nostalgicznie. W żaden sposób nie zainspirowała. Pisanie trzeba było odłożyć aż do przeprowadzki do Soho albo do Greenwich Village, bo tylko tam panował odpowiedni twórczy klimat.

     „W najlepszym razie trzeba było poczekać do... – Przełknął ślinę. – Dobrze. Do narodzin dziecka. I tak odkładałbym to w nieskończoność, a pewnie i w Greenwich Village też znalazłoby się milion powodów, żeby zacząć kiedyś, ale jeszcze nie teraz. Zupełnie tak, jakbym myślał, że życie będzie trwało przez wieki.
     A teraz maszeruję na Madison nie dlatego, żeby znaleźć powód do zmiany życia, ale dlatego, że jestem cholernym, stukniętym masochistą."

     Przypomniał sobie nagle chłopaka w czarnej sportowej bluzie. Co on takiego powiedział?  P o w i e d z i a ł? Cholera, przecież nawet nie otworzył gęby! Braddock był skłonny przyjąć za pewnik także i to, że słowa, które rzekomo usłyszał, powstały wyłącznie w jego chorym z przepicia mózgu.

     „Może i chłopak naprawdę tam był. A może nie. Z całą pewnością jednak nie odezwał się do mnie ani słowem."

     Ale przecież słyszał. Na litość boską! Słyszał słowa płynące do niego z ukrytego głęboko pod ziemią tunelu!

     – Cudownie – powiedział do siebie na głos. – Zaczynam wariować. To było do przewidzenia. Prędzej czy później musiałem ześwirować. Chodźcie do mnie, wiewiórki! Chodźcie do świra Erniego, pogadamy jak starzy!

     Zamilkł, kiedy w oddali na ścieżce zobaczył sylwetkę człowieka w dresie, biegnącego truchcikiem w jego stronę. Pierwszy tego dnia twardziel od joggingu. Że też normalnym ludziom chce się wstawać o tak skurwiałej porze i uganiać po puściuteńkim parku! Braddock miał nadzieję, że ten facet nie słyszał jego bezsensownego monologu. W głębi duszy czuł, że jednak nie jest świrem. Mimo wszystko nie jest. Mężczyzna w dresie minął go bez jednego spojrzenia, nie pozdrowił, nie uśmiechnął się nawet. Zupełnie nie zwrócił na Braddocka uwagi. Może uznał go za świra spacerującego po parku w koszuli i dżinsach niedługo po wschodzie słońca, w dodatku bez jakiegokolwiek psa na cholernej smyczy.

     – Nowy Jork jest pełen świrów – powiedział Braddock do siebie półgłosem.

     Ale przecież on nie był świrem.

     Po Central Parku kręcił się jeszcze dobrą godzinę, tak jakby umyślnie, choć jednak podświadomie zwlekał z pójściem na dawną ulicę. Okrążył jezioro i pogapił się chwilę na kaczki, które leniwie sunęły po tafli wody w przypadkowych kierunkach. W parku zaczęło się pojawiać coraz więcej biegaczy i właścicieli wyprowadzających psy. W końcu poczuł, że dalsze odkładanie tego nie ma sensu, że jeśli podjął decyzję, musi to zrobić. Albo wrócić do Brooklynu.

     Opornie, jakby rozciągając niewidzialną gumę, która go przytrzymywała, skierował się wreszcie we właściwym kierunku. Na Madison Avenue znalazł się jakieś trzy kwadranse później. Ulica jak zwykle tętniła życiem, choć największy ruch się skończył – większość ludzi siedziała już w swoich biurach albo innych miejscach pracy, z których mieli wylegnąć tłumnie jak zwykle dopiero w porze lunchu. Ernest ciągle szedł bardzo powoli – w przeciwieństwie do innych przechodniów nigdzie się nie spieszył. Nie czekała na niego praca ani rodzina. Mógł sobie pozwolić na luksus dowolnego dysponowania nieograniczenie wolnym czasem.

     Nie odwiedzał tego miejsca przez jakieś pięć lat, ale miał wrażenie, że ulica nie zmieniła się prawie wcale. Te same budynki – znajome, nieodnawiane od dawna, ale zupełnie przyzwoicie wyglądające fasady domów, wysokie biurowce, postrzępione korony rachitycznych drzew, wyrastających z małych kwadratów gołej ziemi pomiędzy płytkami chodnika tuż przy jezdni. Kościół episkopalny na rogu Wschodniej Trzydziestej Piątej. Witryny sklepów, niewyróżniające się niczym szczególnym. Delikatesy za rogiem, do których Connie nie poszła tamtego wieczora, żeby kupić coś na kolację... Pół kwartału dalej kamienica, w której znajdował się nie jego trzypokojowy apartament. Już nie jego. Teraz zapewne mieszkał tam ktoś inny. Ktoś prowadzący uporządkowany, nudny tryb życia, może z żoną wychodzącą na zakupy do spożywczego za rogiem i dwójką grzecznych dzieci, uczęszczających do prywatnej, z pewnością bardzo dobrej szkoły, która miała zapewnić im doskonały start w życiu.

     „Czy to właśnie jest szczęście? – pomyślał. – Czy spełnienie wszystkich marzeń może być szczęściem, czy jest nim raczej dążenie do ich spełnienia?"

     Przystanął na chwilę i podniósł głowę. Wpatrywał się w okna dawnego apartamentu na drugim piętrze. Było, minęło. Po co rozdzierać szaty, po co wracać myślami do popiołów przeszłości? Przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie rozkopuje grobów swoich bliskich. A zatem nie należy także rozkopywać grobu swojej przeszłości. Zwłaszcza że przecież nie poczuł tego cholernego ukłucia w okolicach mostka. Nie poczuł dławienia w gardle i oczy bynajmniej nie zaszły mu mgłą wzruszenia. Zwyczajna ulica, jakich setki w Nowym Jorku. Najzwyklejsze w świecie okna jednego z tysięcy apartamentów. I co z tego? Czy czuł się jeszcze w jakikolwiek sposób związany z tym miejscem? Zwyczajny, kilkumiesięczny epizod w jego życiu. Może tragiczny, ale dawno już miniony i dawno zasklepiony. Tyle że aż do dziś Braddock nie miał o tym pojęcia. Łudził się, tak – łudził! – że tamte traumatyczne przeżycia pozostawiły w nim jątrzącą się ranę. Tak było wygodniej, bo istniało usprawiedliwienie. Miał cholerny argument, który mógł rzucić w twarz każdemu, kto zechciałby dociekać przyczyn jego postępowania.

     "Więc odpieprzcie się, skurwysyny, od cierpiącego Erniego! Niczego nie rozumiecie! Nie macie zielonego pojęcia, jak to jest, kiedy pierworodny, wyczekiwany długo syn umiera, zanim się jeszcze urodzi. Jak to jest, kiedy ta cholerna suka, wasza żona, opuszcza was w największym cierpieniu. Nie macie bladego pojęcia, jakie to uczucie, kiedy zdajecie sobie wreszcie sprawę, że to nie wasza żona jest bezwzględną suką, ale to wy jesteście bezdusznymi skurwielami, którzy zawiedli ją w najgorszym momencie życia. Więc z czym do gościa? Macie może w rękawie jakąś cudowną kartę, która mogłaby przebić mojego asa? Zaprawdę powiadam wam, durnowate gnojki, że chyba tylko sam Chrystus cierpiał bardziej ode mnie, gdy przekonał się, że własny ojciec nie zechciał zdjąć go z krzyża! Myślicie, drodzy panowie, nieodłączni kompani od kieliszka, że kiedy nasz poczciwy Jezus dowiedział się, że ten cały cyrk z krzyżem był gówno warty, bo ludzie wcale nie stali się przez to lepsi, czy myślicie, że koleś Jezus był wtedy wkurzony bardziej niż ja, po tym, jak zdałem sobie sprawę, że spieprzyłem sobie życie, bo na chwilę odbiła mi palma?"

     Okna na drugim piętrze lśniły czystością i odbijały promienie porannego słońca. Opuścił głowę i tym samym niespiesznym krokiem podążył przed siebie. Wracał do dzielnicy portowej. Bo gdzie indziej mógłby wrócić? Nie przyglądał się przechodniom. Patrzył na nich zwyczajnie – obojętnym, znudzonym wzrokiem. A jednak w pewnej chwili wydało mu się, że daleko przed sobą dostrzega znajomą sylwetkę. W pierwszej chwili nie skojarzył jej z nikim szczególnym. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego wydała mu się znajoma. A potem mignęła mu w tłumie ta twarz. Serce zabiło mocniej.

     „Niemożliwe – pomyślał. – Niemożliwe, bo przecież wyjechała z miasta pięć lat temu..."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top