Czas czarnego słońca cz.6

*

          „A jednak tamtego pierwszego dnia nie poszliśmy do łóżka. – Braddock obojętnie obserwował ludzi podążających całkiem mokrym chodnikiem, kryjących się w cieniach ogromnych parasoli i nastawiających kołnierze płaszczy, by ochronić się przed zimnym, nieprzyjemnie zacinającym deszczem. Nawet przy tak fatalnej pogodzie Times Square nie pustoszał. – Czy na to wtedy liczyłem? Chyba po trosze tak. Choć nie od razu. Nie wtedy, kiedy usiadłem przy tym jej niesamowitym domowym barze i po raz pierwszy od wieków piłem gatunkowy trunek, a nie wynalazek pokątnej destylacji, od którego mieszało się w głowie, a kac nie mijał przez dwie kolejne doby. Tamtego popołudnia nie myślałem o seksie z nią. Byłem wkurzony. Cholernie wkurzony, że wtargnęła w moje życie, a jeszcze bardziej, że ja sam na to pozwoliłem. Odnosiłem wrażenie, jakby drwiła ze mnie w żywe oczy. Ale przecież tylko mówiła prawdę, o mnie, choć już wtedy podświadomie czułem, że to także prawda o niej. Oboje nie pasowaliśmy do portowej knajpy. Tyle że każde z nas z innego powodu znalazło się w tamtej rzeczywistości. I każde z nas inaczej ją traktowało. Dla mnie stała się koniecznością. Z własnego nieprzymuszonego wyboru, ale koniecznością. Jak imperatyw, z którego można się wyzwolić, ale koszt wydaje się zbyt wysoki. Dla Jenny świat portowych szumowin stanowił raczej coś w rodzaju ciekawostki, formy spędzania wolnego czasu. Dla niej tamta rzeczywistość była tylko zabawą. Ale możliwe, że Jenny też uzależniła się od niej tak jak ja.

     Czy wszystko potoczyłoby się w taki sposób, gdyby nie tamto spotkanie, zaraz następnego dnia po mojej pierwszej wizycie u Jenny? Dlaczego do dziś pamiętam, że to była środa? Od kiedy musiałem wynieść się z Madison Avenue, nigdy już tam nie chodziłem. Nie poszedłem ani razu, bo gdybym zobaczył te delikatesy za rogiem... Gdybym je zobaczył, mógłbym przypomnieć sobie, że Connie wyszła tamtego dnia i już nigdy nie wróciła, a ja przez cały wieczór i większą część nocy łudziłem się, że robi zakupy. Że to tylko zakupy, nic więcej. I chyba jakaś cząstka tych złudzeń tkwiła jeszcze we mnie aż do tamtej środy, do tamtego spotkania i do tamtej rozmowy."

*

           Na Madison Avenue znalazł się na skutek tego, co usłyszał od Jenny Abelard. Tego był pewny. To Jenny i jej słowa obudziły wszystko, co udało się uśpić w ciągu minionych pięciu lat. Czy tchnęła w niego jakiś zalążek nadziei? Chyba nie. A nawet na pewno nie. Braddock doskonale wiedział, że nie nastąpi żadna cudowna odmiana, że nie weźmie się w garść, nie poczyni sobie szeregu postanowień i nie wyrwie się z marazmu portowego, nijakiego życia staczającego się pijaczka. Zbyt dobrze znał siebie, żeby nie mieć co do tego złudzeń. Jenny w tym jednym miała absolutną rację: lenistwo i strach brały w nim górę, dlatego wolał tkwić w tym mniej więcej stabilnym układzie; w tym, co zdążył już dokładnie poznać i oswoić na tyle, by zdołał utrzymać się na powierzchni. Poza strachem i lenistwem istniała tak naprawdę jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – poczucie, że jest już na wszystko za późno. Nie to, żeby uważał się za kogoś zaczynającego się starzeć – miał dopiero trzydzieści jeden lat. Nie mógł jednak wyzbyć się świadomości, że w takim wieku nie zaczyna się wszystkiego od nowa. W takim wieku można co najwyżej kontynuować to, co zaczęło się parę lat wcześniej, ale na start od bezwzględnego zera było już stanowczo za późno. Przekroczył trzydziestkę, a to znaczyło, że ma już raczej z górki i może co najwyżej zacząć karierę stróża nocnego w jakimś niewielkim hoteliku na przedmieściu albo obsługiwać dystrybutor na stacji benzynowej. Z całą pewnością jednak musiał wybić sobie z głowy mrzonki o zostaniu poczytnym pisarzem. Gdyby istotnie miał wprowadzić w życie te zamierzenia, powinien zacząć już dawno i teraz mieć już na koncie kilka publikacji i co najmniej jedną nominację do jakiejkolwiek nagrody. Tymczasem nie miał nic. Nie tylko nie napisał ani słowa, nie licząc pierwszych nieśmiałych i niekoniecznie udanych prób z czasu szkoły średniej i studiów, lecz nawet nie potrafiłby przypomnieć sobie, jaki tytuł nosiła ostatnia książka, którą zdarzyło mu się przeczytać całe wieki temu. Szczerze mówiąc, nie miał w ręce żadnej książki od czasu, gdy pięć lat wcześniej pozbył się ostatniego egzemplarza z bezcennej dla niego kolekcji, z ukochanego księgozbioru.

     Dlaczego więc poszedł na Madison Avenue tamtego dnia? Skoro nie zamierzał zmieniać życia, nie potrzebował impulsu w postaci obrazu tego, co stracił, a co powinien odzyskać.

     Kiedy wrócił do nędznej kawalerki po spotkaniu z Jenny, ogolony, pachnący markowym żelem pod prysznic, ubrany w nowe rzeczy i najedzony do syta po raz pierwszy od niepamiętnych czasów; kiedy stanął pośrodku niewielkiego i prawie całkiem pustego pokoiku, rozejrzał się dokoła i ogarnął go niewypowiedziany smutek. Chyba po raz pierwszy w życiu dostrzegł to, czego wcześniej nie chciał zobaczyć. Małe okienko, z szybą tak mocno pokrytą kurzem, że z trudem przedzierało się przez nią światło dzienne. Poszarzała, strzępiąca się firanka, a właściwie to, co z niej zostało. Wypłowiała tapeta, w zbyt wielu miejscach odłażąca od ściany całymi płatami. Staroświeckie radio, które dostał od któregoś z sąsiadów i które miał jeszcze tylko dlatego, że nie chciał go przyjąć żaden lombard i na żadnej ze znanych mu melin nie zdołał wymienić go na butelkę wódki. Sfatygowany, pasiasty materac na podłodze pod ścianą, służący za legowisko, bo nie dało się nazwać tego posłaniem. Brudny koc narzucony na materac i coś, co kiedyś mogłoby uchodzić za poduszkę, a obecnie było sflaczałym strzępkiem poszarzałego płótna. Pod ścianą w pobliżu okna drewniany taboret i odrapana, ciemnozielona emaliowana miska z resztkami mętnej wody, której nie chciało mu się wylać po porannym myciu. Ogarek mydła i tępa już od wieków maszynka do golenia, którą próbował czasami zeskrobywać z twarzy nadmiernie wybujały zarost. Gdzieś z góry dobiegły go znajome odgłosy małżeńskiej awantury. Margo wyzywała męża od pierdolonych ochlejów i nierobów, a on jak zwykle rewanżował się groźbami, że zarżnie jak psa tego buca Hiszpana, a zaraz potem zarżnie Margo, o której z całą pewnością wie, że obciąga Hiszpanowi, bo mówi o tym cała ulica. Najpierw płakało tylko najmłodsze dziecko Margo, reszta dołączyła do niego dopiero wtedy, gdy wśród odgłosów nieustającej awantury dało się słyszeć głośny i nieprzyjemny łomot, jakby coś ciężkiego bezwładnie zwaliło się na podłogę. Tak zwykle brzmiał odgłos upadającego Ralfiego, męża Margo. Znów zdołała go obezwładnić, ale kiedy tylko Ralfie wytrzeźwieje, dopadnie swoją połowicę i stłucze tak, że Margo przez tydzień z górą nie wychyli z domu nosa.

     „Jezu" – pomyślał Braddock, westchnął głęboko i ukrył twarz w dłoniach. Nie, nie współczuł Margo, która już jutro zostanie jak zwykle skatowana przez Ralfiego. Nie współczuł też Ralfiemu, który musiał żyć z kobietą robiącą dobrze innym facetom. Margo nawet niespecjalnie się z tym kryła i Braddock był skłonny w pełni dać wiarę, że naprawdę obciągała Hiszpanowi. Niedługo po tym, jak się tu wprowadził, Margo i jemu proponowała swoje wdzięki. Odmówił wtedy – grzecznie, ale stanowczo. I nigdy tego nie żałował, bynajmniej nie ze względu na porywczy charakter Ralfiego.

     Braddock nie współczuł nawet piątce dzieci Margo. W końcu będą kiedyś takie same jak oni, jak wszyscy tutaj – pijacy, prostytutki, złodzieje.

     „Boże wszechmocny" – pomyślał, z dłońmi ciągle przyciśniętymi do twarzy. Nie potrafił już współczuć nikomu. Nawet samemu sobie.

     Kiedy kilka minut potem uwolnił twarz z klatki swoich dłoni, jego zmysły odebrały pokój, w którym się znajdował, jako jeszcze bardziej odrażający. W porównaniu z tym miejscem tutaj, Midnight Sun wydawało się pięciogwiazdkowym lokalem. A mieszkanie Jenny...

     Wolał nie przywoływać w pamięci obrazu tego lśniącego czystością, gustownie urządzonego i tchnącego niemal niebiańskim spokojem miejsca. Gdyby zaczął o tym myśleć, poczucie deprywacji stałoby się zbyt silne i mogłoby doprowadzić go do obłędu. Odwrócił się na pięcie i pospiesznie wyszedł z obskurnej kawalerki.

     W kieszeni miał jeszcze trochę drobnych, a ponieważ był najedzony, jak jeszcze nigdy dotąd, nie musiał oszczędzać na pożywienie. Zdecydował, że kupi sobie butelkę, a potem pójdzie do parku i wypije na jakiejś zacisznej ławeczce. W każdym razie nie wróci do mieszkania. Nie dziś. Może jutro albo pojutrze. Noce były upalne i mógł spędzać je pod gołym niebem. W ostateczności, gdyby zaczęło padać, poprosi o przenocowanie Vince'a. Albo Lesa. Uśmiechnął się gorzko, kiedy uświadomił sobie, że nawet Leslie mieszka mniej więcej jak człowiek, ma normalne łóżko, a nawet lodówkę i stary telewizor. Nawet ktoś taki jak Leslie... Dlaczego? Dlaczego tylko on jeden nigdy nie zaprosił do siebie kumpli, bo nawet nie mieliby na czym usiąść? Dlaczego wszyscy inni mieszkali jak ludzie, tylko nie on? Ale wiedział. Znał odpowiedź na to pytanie. Mieli nędzne nory, które jednak w porównaniu z jego mieszkaniem mogłyby uchodzić za Wersal, i urządzili je tak, że dało się w nich w miarę normalnie żyć. Mieli tam łóżka, stoły, lodówki i telewizory, bo to było ich życie i starali się wieść je najlepiej, jak potrafili. Nie traktowali tego jak stanu zawieszenia, na długo, albo nawet i na zawsze – tak jak Braddock. Vince, Les, Arnie i inni żyli najlepiej, jak umieli, a swoich mieszkań nie postrzegali jak przechowalni albo poczekalni, jak przedsionka do czegoś innego, co może nadejdzie, a może nie. Kawalerka Braddocka nie była jego domem. Równie dobrze mógłby nocować w tekturowym kartonie przy kontenerze na śmieci w jakimś ślepym zaułku.

     Kiedyś mógłby wrócić do domu. Gdyby żyli rodzice, mógłby wrócić do domu w Kalifornii. Ale rodziców już nie miał. Mama umarła na raka trzustki w absurdalnym wieku zaledwie pięćdziesięciu sześciu lat, kiedy Ernest zaczynał ostatni rok studiów. Gdy dowiedział się, jaka jest diagnoza, gotów był rzucić uniwersytet i wrócić do domu, ale matka – już wtedy w poważnym stanie – miała jeszcze na tyle siły, by stanowczo się temu sprzeciwić i zażądała od syna uroczystej przysięgi, że bez względu na wszystko skończy edukację i nie zrezygnuje z życiowych planów. To lato, jego ostatnie wakacje przed wkroczeniem w prawdziwie dorosłe życie, okazało się prawdziwym koszmarem. Nie chciał sprawiać zawodu umierającej matce. Ale i nie chciał jej zostawić. Jego ojciec, prawie siedemnaście lat starszy od żony, już wtedy z mocno zaawansowanym Alzheimerem, od paru miesięcy znajdował się w domu opieki. Matka ze względu na stan zdrowia nie mogła się nim dłużej zajmować. Rozdarty pomiędzy miłością do rodziców a swoimi własnymi celami i planami życiowymi, Ernest przez całe tamto lato snuł się jak cień, krążąc nieustannie pomiędzy szpitalem onkologicznym, gdzie przesiadywał przy matce, a domem opieki, w którym odwiedzał ojca. Connie dzwoniła i pisała bardzo regularnie i często. Proponowała nawet, że przyjedzie, żeby mu pomóc, ale odradził jej ten niefortunny pomysł. Nie chciał, żeby uczestniczyła w tym, co zbliżało się nieuchronnie, żeby widziała go w takim stanie i razem z nim przeżywała koszmar tamtych dni. Chciał jej tego oszczędzić. Cieszył się, kiedy dzwoniła i mógł usłyszeć w słuchawce jej głos, ale nigdy nie powiedział jej, że każdy dzwonek telefonu sprawiał, że serce podchodziło mu do gardła, bo to mógł być telefon ze szpitala. Bo taki telefon wreszcie musiał stać się faktem. Ernie nie miał złudzeń. Rak to wyrok, od którego nie przysługiwało odwołanie.

     Któregoś dnia telefon zadzwonił. Ernest drgnął nerwowo, tak jak to się zdarzało za każdym razem, kiedy słyszał ten dźwięk. Serce podeszło do gardła, a dłonie drżały jak szalone. Miał nadzieję, że to Connie, a jednocześnie wiedział, że łudzi się na próżno. To nie mogła być jego dziewczyna. Dzwoniła zaledwie dwie godziny wcześniej i następnego telefonu od niej spodziewał się dopiero następnego dnia. Więc to nie mogła dzwonić Connie. To mógł być tylko telefon ze szpitala z informacją, że mama nie żyje. Od kilku dni dogorywała, nieustannie szpikowana morfiną.

     Z bijącym sercem podniósł słuchawkę. Dzwoniła dyżurna pielęgniarka z domu opieki. Powiedziała mu, że ojciec odszedł kwadrans po dwunastej.

     W pierwszej chwili nie zrozumiał tej informacji.

     „Jak to odszedł? – przemknęło mu przez głowę. – Wyszedł przez nikogo niezauważony i nie mogą go znaleźć? Przecież ojciec..."

     Bezwładnie opadł na fotel przy stoliczku z telefonem, kiedy uświadomił sobie, co miała na myśli ta pielęgniarka, mówiąc, że jest jej niezmiernie przykro przekazywać taką wiadomość, ale Charles Braddock „odszedł od nas dziś, kwadrans po dwunastej w południe". Umarł, mając siedemdziesiąt jeden lat.

     Matka Ernesta nigdy nie dowiedziała się, że przeżyła męża o prawie dwa pełne tygodnie. Była nieprzytomna albo półprzytomna, zamroczona morfiną i wymęczona nieustannym bólem. Telefon ze szpitala, informujący o jej śmierci, zadzwonił rankiem. Ernest był u niej poprzedniego dnia, późnym popołudniem. Już nie miał żadnej nadziei. Nie miał jej zwłaszcza po tym, jak na chwilę dotknął dłoni matki. Była dziwna, gorąca, ale Ernest poczuł jeszcze coś. Wilgotną lepkość, jakby ta ręka zrobiona była z płynnej gumy. Jeszcze długo potem miał wrażenie, że dotknął wtedy śmierci, że poczuł ją pod palcami i że śmierć była tam – czaiła się już w dłoni matki.

     Gdyby żyli rodzice, mógłby teraz wrócić do swojego domu w Kalifornii, ale już go nie miał. Sprzedał dom po ich śmierci, jeszcze przed zrobieniem dyplomu. Za uzyskaną kwotę najpierw skończył studia, a potem urządził nowe, dorosłe życie z Connie, jako żoną u boku. Teraz z tych pieniędzy nie zostało już nawet wspomnienie.

     Wszedł do sklepu i kupił butelkę wódki. Włożył ją do niewielkiej papierowej torby. Wypije ją na jakiejś zacisznej ławce w jakimś przyjemnym parku.

     „W Central Parku – przemknęło mu przez głowę. – Tak, Central Park byłby zdecydowanie najlepszym miejscem do upicia się butelką dobrej wódki. A potem mógłbym zobaczyć Madison Avenue. Tylko jedno spojrzenie. Jeden rzut oka."

     Wrócić na miejsce zbrodni i ostatecznie rozprawić się z koszmarami z przeszłości. Odegnać tę przeszłość na zawsze. Być może wtedy będzie łatwiej. Być może. Ale Central Park i Madison Avenue znajdowały się daleko, a on nie miał pieniędzy na autobus. Podejrzewał też, że nawet gdyby miał, szkoda byłoby mu tracić je na bilet. Wolałby kolejną butelkę wódki.

     „To prawda, że alkohol nie rozwiązuje problemów – przyznał sam przed sobą. – Musiałbym być półgłówkiem, żeby o tym nie wiedzieć. I bynajmniej nie pozwala mi zapomnieć. Wręcz przeciwnie. Kiedy wypiję, problemy dopadają mnie jeszcze mocniej, tak jakby ich rozmyte, zamglone kontury nagle się wyostrzały i stawały do bólu wyraźne. Tak, wódka wyostrza moje postrzeganie problemów, ale sprawia też, że mam tysiące absurdalnych pomysłów na uporanie się z nimi, a co najważniejsze mam zapał, którego tak cholernie brakuje mi na trzeźwo. I dlatego piję" – powiedział sam do siebie.

     Do Central Parku było daleko, ale miał przecież tak dużo nic niewartego czasu, że śmiało mógł poświęcić go na pieszy spacer do miejsc z przeszłości.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top